RAFTING W SŁOWENII – SOčA RIVER

Wakacje, sierpień 2016 – zwiedzamy Słowenię, Chorwację. Z naszej bazy wypadowej w Kranjskiej Gorze w Alpach Julijskich organizujemy wypad do Boveca na rafting na Sočy (Soczy). Rafting mamy wcześniej zarezerwowany przez internet w firmie SOCARIDER, prowadzonej przez sympatycznych Węgrów, osiadłych już Słowenii.

Siadamy rano w samochód i jedziemy z Kranjskiej do Boveca przez Włochy – okazuje się, że jest może nie najkrótsza, ale najszybsza droga. Kierunek: Ratece, Tarvisio, Bovec – Z Kranjskiej Gory mamy ok 45 km; podróż zajmuje nam ok. 50 minut – w końcu do wąskie górskie drogi, trochę remontów i świateł.

Można skorzystać z innej drogi (nr 206) – przez Ruską Kapelicę, może minimalnie bliżej, ale droga naprawdę nie rozpieszcza, choć jej walory widokowe są odwrotnie proporcjonalne do szybkości poruszania się.

Miasteczko Bovec leży w uroczym zakątku Alp Julijskich, w pobliżu granicy z Włochami. W 1976 roku było zniszczone przez trzęsienie ziemi – dzisiaj nie mu już śladu po tej tragedii. Inną ciekawostką jest fakt, że rzeka, którą spróbujemy ujarzmić na pontonach była planem filmowym dla filmu: „Opowieści z Narnii: Książę Kaspian”. Miasteczko jest urokliwe, mamy jeszcze trochę czasu, więc poświęcamy go na krótkie zwiedzanie oraz kawę i przekąskę.

Odnajdujemy naszego organizatora czyli firmę SOCARIDER. Tam dobieramy pianki, kaski, kamizelki, buty. Pakują nas w vany i jedziemy nad rzekę. Zmiana stroju – z suchego na mokry 😉 i zapoznajemy się z rzeką – przepiękna górska, alpejska rzeka – czeka na nas.

RAFTING czyli White Water – skala trudności

Poszczególne stopnie skali rzek zależą bezpośrednio od trudności technicznych oraz wymaganego poziomu umiejętności. Rzeki oceniane są w skali klas od WW I do WW VI, gdzie klasa I oznacza poziom najłatwiejszy, zaś VI najtrudniejszy.

WW 1 – woda o szybszym nurcie, drobne fale,

WW 2 – regularne, ale łagodne fale oraz bystrza; łatwy do wytyczenia kierunek płynięcia,

WW 3 – duże i nieregularne fale, odwoje o płytkiej cyrkulacji, konieczność wyboru drogi płynięcia, więcej przeszkód,

WW 4 – dużo większy spadek i prędkość nurtu; możliwe tzw. dropy (małe wodospady), dużo przeszkód, odwoje o płytkiej i głębokiej cyrkulacji,

WW 5 – bardzo trudna woda, ” very high level”; ogromny spadek połączony z dużą ilością przeszkód; w większości krajów europejskich istnieje zakaz komercyjnego pływania po tego typu rzekach,

WW 6 – na granicy ludzkich możliwości, ONLY FOR SALMON 🙂

Nasza Soča przetestuje nasze umiejętności na poziomie 3,0-3,5.

Krótkie szkolenie, ponton w ręce – jest nas 8 osób + instruktor – Węgrzy mają przewagę liczebną – jest ich 4 + instruktor, zajmujemy miejsca – Polska po lewej stronie pontonu; Węgry – po prawej. Językiem obowiązującym jest dziwny dialekt – nie wszyscy Węgrzy kumają angielski, Polacy nie kumają węgierskiego, więc komendy padają po angielsko-węgiersku – generalnie: Nem értem! Ale wszystko jest proste – wiosłuje się „left”, „right”, „go”, „stop” czyli w języku naszych bratanków „balra”, „jobb”, „előre”, „abbahagy”.

Zapoznajemy się też z wodą – nikt bez zanurzonej w rzece głowy nie popłynie – nie jest zimno, ale ciepło wcale… i ruszamy. Płyniemy w dwa pontony. Początek dość spokojny.

Później prawie lewitujemy – ponton czy wodolot..?

Mały raft-stop na bliższe zapoznanie z Sočą – mamy wolne, możemy potrenować skoki do wody – stylem „warszawskim”…

…stylem „budapeszetańskim”…

albo pływanie synchroniczne 😉

Rzeka momentami przyspiesza, poznajemy fale, bystrza i inne terminy z teorii raftingu.

Drugi raft-stop wita nas skałą – dla chętnych – skok 6-7 metrowej skały. Jak to się mówi: Lengyel, magyar – két jó barát (Polak, Węgier – dwa bratanki), więc chyba mnie nie podpuszczają, skoro mówią, że w dole jest 7-8 metrów wody, to chyba mówią prawdę… Wejdę, a jak będzie zbyt wysoko na moje kości, to zejdę… Tak się tylko mówi, ale ta skała ma to do siebie, że kupuje się tylko ONE-WAY TICKET – prawie jak w GRU – rubel za wejście, dwa ruble za wyjście – nie da się po prostu zejść, bezpieczniej jest skoczyć.

Dwa kroki, okrzyk – Banzaj!, a może Niech Żyje III Rzeczpospolita!, a może O k….!

Na dole –  adrenalina i endorfina mówią, że należy to powtórzyć, ale rzeka czeka. Momentami jest ryzyko, jest też zabawa. Po drodze prawie gubimy jedną z Węgierek, więc musimy ją wyłowić i wciągnąć do pontonu.

Nagle komenda – wszyscy do wody, NOW!

Reszta spływu odbywa się własnoręcznie – …sorry – wnieśliśmy opłatę za cały odcinek… – ale nikt nas nie słucha 😉

Na koniec wspólne, pamiątkowe zdjęcie, prawie jak na węgierskim weselu.

W samochodzie – wszyscy zmęczeni, ale szczęśliwi i zadowoleni, obyło się bez strat w ludziach i kończynach; Węgierka, która wypadła z pontonu też się przecież odnalazła.

Kierunek Baza – Bovec!

Wracamy, we Włoszech – pomiędzy Tarvisio a granicą, w okolicach Fusile odwiedzamy przydrożną rodzinną trattorię: BAR TRATTORIA GENZIANA – pyszne, prawdziwie domowe, włoskie jedzenie – przypominają mi się dawne lata we Włoszech… Bar mieści się na parterze domu zamieszkałego przez właścicieli. Grazie, Signoria Lina!


Zamiast zakończenia…

Rafting spełnił nasze oczekiwania, było cudownie. Pogoda generalnie dopisała, firma się sprawdziła.

Możemy polecić naszego organizatora: SOCARIDER – www.socarider.com, Trg Golobarskih zrtev 40 5230 Bovec, tel: 0386 41 596 104, mail: info@socarider.com

Mówią po słoweńsku, węgiersku, angielsku. Za 4 osoby zapłaciliśmy 140 EUR (35 EUR/osoba); w cenie kompletny strój, transport, ubezpieczenie i…full fun. Impreza trwa realnie:

  • sprawy organizacyjne (płatność, pianki, kaski, kapoki, zebranie grupy itd.) – 30-40 min
  • dojazd do startu – ok. 10-15 min
  • rafting – ok. 3,5h
  • zakończenie + transport do bazy – ok. 20 min

Soča jest przepiękną rzeką, stopień trudności – max. WW 3,0-3,5, ale takich odcinków nie ma zbyt wiele. Nadaje się dla początkujących. Rafting można polecić wszystkim, którzy tylko nie odczuwają lęku przed wodą i są ogólnie sprawni ruchowo. Po trzech, albo i pięciu godzinach w pontonie człowiek potrafi być zmęczony. Dużo zależy od tego z kim płyniesz – trafiliśmy nieźle – współpraca była dobra pomimo barier językowych.

Krótki opis raftingu na Tarze w Czarnogórze znajdziesz tu: http://7mildalej.pl/czarnogora-balkanska-perelka/.

 

PARYŻ TROCHĘ OD KUCHNI…

Kuchnia francuska od lat wyznacza trendy kulinarne. Jej bogactwo – począwszy od skorupiaków, ślimaków, owoców morza, żabich udek do zupy cebulowej, coq au vin ratatouille, crepsów czy crème brûlée na deser. Wina i sery – jej bogactwo stanowiło i stanowi kierunek innych kuchni europejskich. Istnieje coś takiego jak lista Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego Ludzkości – i tam jako jedna z pierwszych, obok kuchni śródziemnomorskich została wpisana francuska sztuka kulinarna. Nie kto inny, jak André Michelin wymyślił przewodnik (w 1900 roku) dla podróżujących kierowców gdzie zatankować przespać się czy zjeść – dzisiaj gwiazdki Michelina kojarzone są na ogół z restauracjami – wszystko wróciło więc do kuchni… Kuchnia francuska jest lekka, słodko-wytrawna, wykwintna, ale też fantazyjna. Kuchnia francuska z prostych, wiejskich dań potrafiła uczynić obowiązujący kanon.

Jeśli szukać na świecie świętego graala kulinariów, to jak sądzę należałoby odwiedzić właśnie Francję. Ile z tego jest prawdy…? Mieliśmy okazję sprawdzić w trakcie naszego jesiennego wyjazdu (http://7mildalej.pl/jesienny-paryz-subiektywnie/).


Od czego zaczynamy kulinarną część naszej podróży po Paryżu..? Łamiemy tradycję – cydr z bio-jabłek + piwo z wyższej półki w stylu belgijskim zamiast wina – skoro Francja, to wino będziemy pić codzienne, a francuski cydr ma piękną i długą historię, więc również należy go skosztować. Poza tym byłem ciekawy porównania z cydrem mojej własnej domowej produkcji. Francuskie cydry mają swoją historię sięgającą głębokiego średniowiecza, a ich upowszechnienie, a raczej upowszechnienie ich spożycia datuje się na XIV wiek.

Ten zakupiony w małym sklepiku z alkoholami nieopodal hotelu – CLOS DES CITOTS, produkowany w małym gospodarstwie o tej samej nazwie na północy Francji, niedaleko Rouen – był w mojej ocenie zbyt słodki, chociaż jego zgazowanie mieściło się w normie. Nie był również zalkoholizowany, co jest bolączką wielu polskich cydrów – na ogół zgazowana słodycz zalatujaca alkoholem. Dla mnie ideał cydru, to lekki wytrawny smak i niewielka liczba drobnych bąbelków dwutlenku węgla. Cydr pewnie przyjechał do Paryża ciężarówką, chociaż cydry z północnej Francji były do stolicy Francji spławiane Sekwaną właśnie już w XIV wieku. Moda na cydry ożyła we Francji w latach 60-tych XIX wieku, gdy plantacje win zaatakowała mszyca, która zniszczyła olbrzymie połacie upraw.

Stwierdziłem, że mojego cydru z jabłek czy gruszek wstydzić się nie muszę – mogę jechać do Francji i założyć wytwórnię cydru 😉

Jeśli chodzi o piwo – MOULIN D’ASCQ – przyjechało, a jakże – zgodnie ze swoim historycznym pochodzeniem z małego browaru rzemieślniczego założonego w 1999 roku nieopodal belgijskiej granicy. Jeśli francuskie piwo – to tylko z belgijskiego pogranicza. Typowe piwo górnej fermentacji – 6,2% – z mieszanki słodów ciemnych i jasnych o lekko korzennej nucie. Piana obfita, gęsta. Średnio-ciężkie. Nie myślałem, że posmakuje mi francuskie piwo, a jednak – duży „+”.

Jeszcze tego samego wieczoru postanawiamy na wieczorny spacer udać się pod wieżę Eiffla – tam oczekuje na nas mała przekąska – paryski fast-food – crêpes czyli naleśniki.

Crêperie spotkacie na każdym kroku – jedne jak fast-foodowe budki (vide: pod wieżą Eiffla), inne jak małe bistra albo duże knajpy. Cechą wspólną jest cienkie ciasto wylewane na gorącą płytę. Składniki typowe: mleko (bywa też naleśnikowe ciasto robione na piwie albo wodzie mineralnej), mąka, cukier puder, jajko. Zawsze przygotowywane na świeżo, a nadzienie to już tylko i wyłącznie inwencja kucharza lub konsumenta: dżem, marmolada, krem, cokolwiek, co da się w środku umieścić. Na słodko i wytrawnie. Małe i duże. Z lodami, z szynką, z jajkiem I odwieczne pytanie – jak są w Paryżu złożone..? W trójkąt czy w rulon..? A może jeszcze w inny fantazyjny sposób..? Choć statystycznie wygrywa „trójkąt”, to wszystkie odpowiedzi są prawidłowe! Ceny zaczynają się od 3 EUR – w zależności od miejsca, rodzaju, wielkości porcji (przeciętnie za 4-6 EUR).

Jako ciekawostkę – przenosząc się na chwilę z Paryża do Warszawy – przytoczę fakt, że w latach 90-tych XX wieku na ulicy S. Dubois była siedziba nieistniejącego już banku BISE – banku z kapitałem francuskim, gdzie Francuzi „uczyli” Polaków nowego podejścia do bankowości. I chyba z tego właśnie tytułu mieściła się tam pierwsza creperia, jaką dane było mi odwiedzić, a była to naleśnikarnia z gorącym rozgrzanym blatem, gdzie grubość ciasta uzyskiwano za pomocą szpatułki z wałeczkiem – cienkie ciasto na wzór francuski!

Wracając spod wieży Eiffla wpadamy na wieczornego drinka do Beer Station w pobliżu Łuku Triumfalnego (przy Avenue Mac-Mahon).

Z lokalsami oglądamy mecz i stawiamy pierwsze kroki, a raczej słowa w języku francuskim. Knajpkę możemy polecić na piwo czy drinka – miła obsługa, czynna do późnej nocy. Jak każda szanująca się knajpa ma też swojego kota, z którym dogadujemy się ponad językami.

Na wieży Eiffla jest restauracja oraz bar z przekąskami – zestaw i ceny – jak niżej – czyli kawa + do wyboru kanapka/bagietka/tost – 13-14 EUR. To, że cena rośnie z wysokością, to jest typowe dla wszystkich światowych wież – zawsze jak wjeżdżam i coś jem, to mam wrażenie, że to jedzenie dostarczyli szerpowie po miesięcznej wspinaczce.

Zupa cebulowa (soupe a l’oigon) lub po prostu l’oigon, czyli coś, co gości u nas na stole od wielu lat. Przygotowujemy ją na sposób francuski, z winem, grzanką i serem. Naszej pierwszej l’oigon na francuskiej ziemi spróbowaliśmy w małej knajpce na Montparnasse. Wybór, a raczej głód skierował nas do „Zéro Zéro Sèvres” przy 46 Rue de Sèvres. W końcu 13-14 godzina to czas francuskiego „le dejeuner” (obiadu).

Zupa cebulowa została wymyślona przez francuskich kupców i sprzedawców, którzy rozgrzewali się nią w chłodne poranki na bazarach i targach. Przez lata zawędrowała z paryskich bazarów na stoły w restauracjach i domach Europy.

Zamówiliśmy zupkę oraz karafkę białego wina, w pakiecie otrzymaliśmy zestaw jak wyżej. Obsługa w knajpce – bardzo miła, czas oczekiwania w normie. Sama zupa – totalnie nas zadowoliła, jej smak podkreślony był oczywiście wytrawnym, białym winem w ilości, którą ewidentnie dało się wyczuć; całości jej smaku dopełniał ser – doskonale zapieczony, ale jednak puszysty w środku. W Polsce zawsze mamy problem. Szukamy odpowiedniego sera, choć już we francuskich sieciach bywają takie, które tej zupie nadają pierwotny smak. Dla nas – bomba!

Sobotnią kolację przy świecach organizujemy w Le Franc-Tireur (34 Rue d’Armaillé) nieopodal hotelu. Mamy ochotę na francuskie ptactwo – zamawiamy kaczkę z pieczonymi ziemniakami oraz

opiekanego kurczaka na ziemniaczano-maślanym purée,

butelkę czerwonego Les Darons z Langwedocji – rocznik 2015 od ich sommeliera

Zacznę od wina, zapadło w pamięć i kubeczki smakowe. Genialne, zrobione na blendowanych szczepach: – 75% grenache, 20% syrah, 5% carignan. Pełny, głęboki, ciemny kolor – 13,5% alkoholu. Lekko jedwabiste, nuta smakowa idąca w borówki, jeżyny, wiśnie. Odpowiednia kwasowość, namiastka bardzo dobrej apelacji.

Jeśli chodzi o kaczkę, nóżka dobrze wypieczona, z wierzchu chrupka, wewnątrz miękka,  aksamitna, przyprawiona na nutę ziołową. Kurczak nie przypominał w smaku absolutnie polskich kurczaków, nawet wiejskich. Mięso zwarte, bardziej przypominał indyka lub jakieś dzikie ptactwo. Ziemniaczane purée miękkie o maślanym smaku.

Knajpkę możemy polecić – obsługa miła, woda + grzanki w cenie. Dwie miłe kelnerki miały jednak problem z językiem angielskim, więc byliśmy zdani na nasz francusko-podobny 😉 Wyszliśmy zadowoleni.

Jeśli chodzi o uliczne street-foodowe jedzenie, to na Pigalle, Montmartre znajdziecie zagłębie kebabowe – ceny kompletnie przystępne:

Za kebaba w picie zapłacicie od 4 do 7 EUR.

Paryż to nie tylko restauracje, brasserie, ale też wyspecjalizowane sklepiki, np. z serami

Jak dla mnie miłośnika tego żółtego, białego, pleśniowego szaleństwa – istny raj lub mięsiwa:

dla tych co wolą słodkie zamiast wytrawnego też się coś znajdzie:

Nie spróbowaliśmy wielu francuskich przysmaków, ale 4 dni to nie jest czas, gdzie można ogarnąć bogactwo francuskiej kuchni. Ślimaki, żabie udka, owoce morza. To już próbowaliśmy we francuskich restauracjach w Polsce. To co zjedliśmy w Paryżu było bardzo smaczne. Zupa cebulowa – trafiliśmy na doskonałą jej wersję. Wszędzie jedzenie było świeże i nie było napakowane konserwantami – wiem, co mówię. Kuchnia jest rzeczywiście lekka.

W zeszłym roku miałem olbrzymią przyjemność być zaproszonym przez jeden z banków na warsztaty kulinarne prowadzone przez kucharzy praktykujących we Francji, gdzie nauczyłem się przyrządzania między innymi coq au vin (kurczak w winie) czy croque (francuskich tostów) – wypróbowane na gościach i domownikach – nie omieszkam za jakiś pochwalić się moimi osiągnięciami z francuskiej kuchni na vlogu;)

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Nigdy nie żywimy się budżetowo za granicą – próbujemy lokalnego street-foodu, ale też szukamy specjałów narodowych i regionalnych kuchni w restauracjach. Podobnie było w Paryżu i do tego namawiamy każdego; życie jest zbyt krótkie, a na świecie tyle pyszności.
  2. Ceny street-foodu są na każdą kieszeń: 4 EUR za crepsa, 4-5 EUR za kebab (dobry, marokański).
  3. Butelkę niezłego wina można zamówić od 12 EUR, za 16-18 EUR. Jest znacznie lepsze niż jego cenowy odpowiednik w warszawskich knajpach.
  4. Cena lokalnego piwa w restauracjach – od 3,90 EUR za 0,5L.
  5. Za 2x cebulowa + karafka wina – 30 EUR (w brasserie na Montparnasse); a za naszą sobotnią kolację z bardzo dobrym winem zapłaciliśmy 55 EUR.
  6. Tańsze knajpki i bary – przykład karty na Montmartre poniżej – nie zrujnują nawet studenckiego portfela:
  7. Ceny w sklepach – można w mieście szukać mini Carrefourów – ceny żywności lekko wyższe niż w Polsce – trzeba doliczyć ok. 15-25%; nadające się do spożycia wino da się kupić od 4,50 EUR:
    1. woda mineralna (perlage) 1L – 1,12 EUR (mały sklepik)
    2. woda mineralna 1L – 0,60 EUR (carrefour)
    3. bagietka duża – 0,55 EUR (carrefour)
    4. piwo Desperados 0,65L – 2,90 EUR
    5. serek raclette (kawałek) – 3,30 EUR
    6. duża kanapka/bagietka na ciepło (barek na lotnisku BVA) – 5,20-5,50 EUR.
  8. Kawa w kafejkach – stosunkowo tania – od ok. 2,00 EUR.

 

 

DOBRY HOTEL NA ZWIEDZANIE PARYŻA

Dobry hotel na zwiedzanie Paryża..? Proszę – oto nasz wybór: HOTEL DOISY-ETOILE położony przy 55 Avenue des Ternes (tel: +33 1 45 74 21 86) był wyborem prawie jak last minute – trafiliśmy na promocję praktycznie tydzień przed wylotem do Paryża (czytaj: http://7mildalej.pl/jesienny-paryz-subiektywnie/) Sprawdziliśmy jego lokalizację i komunikację – wszystko w założeniach się zgadzało, w późniejszym realu również.

Jeśli chodzi o kategoryzację, to w zależności od metodologii jest oferowany jako **** lub *** gwiazdkowy.

Stosunkowo niedaleko od niego są dwie stacje metra: linia „1” – stacja: Neuilly Porte Maillot (ok. 8 minut) oraz linia „2” – stacja: Ternes (5 minut). Przy hotelu jest bus-stop linii autobusowej  nr 43 jeżdżącej na Gare du Nord (czas podróży – ok. 15-20 minut).

Hotel mieści się w kamienicy i jest raczej typem hotelu butikowego, takiego jakie najbardziej lubię – optymalna wielkość (niezbyt duży), pokoje urządzone z dużą dozą indywidualności, ale spełniające oczywiście deklarowany standard, miła i symatyczna obsługa nadająca wręcz familiarny charakter – tego oczekiwałem i… to otrzymałem.

Nasz pokój urządzony był w lekko „kolonialnym” stylu, ale ze smakiem – wielkość pokoju może nie pozwalała się rozpędzić, ale nie czuło się żadnej klaustrofobii, a dwie osoby nie robiły tłoku jak w tokijskim metrze. Standardowe wyposażenie: TV-LCD, szafa z wieszakami i półkami, wieszak, półki, czajnik z zestawem kawy i herbaty, sejf. Łóżko szerokie i bardzo wygodne. Cicho działająca klimatyzacja.

Łazienka okazała się nie mniejsza niż pokój – obszerna z wanną z prysznicem – obowiązkowo oczywiście: szlafroki, kosmetyki, kapcie.

Widok z okna może nie do końca pozwalał na oglądanie panoramy Paryża – raczej zmuszał do zogniskowania wzroku na otaczające kamienice, ale to chyba jedyny minus naszego pokoju. Na wyciszenie ścian też nie można narzekać.

Śniadanie – na to czekaliśmy – pierwsze wrażenia z pokoju – bardzo pozytywne, ale zobaczymy co nam zaserwują Francuzi na petit déjeuner.

Nasze śniadanie obejmowało zarówno dania na ciepło (x3) jak też zimne przekąski, wędliny, sery (francuskie sery!!!), płatki, owoce (full wypas!!!), pieczywo – nie tylko francuskie, kawa, herbata, soki (wyciskane również) – słowem: rzeczywistość przyjemnie zaskoczyła. I dla mięsożerców, i dla wegetarian.

Obsługa – zarówno recepcja, jak też śniadania – bez zarzutu – miło, dyskretnie, profesjonalnie. Serwis pokojowy – również OK.

Na koniec kilka konkluzji i porad:

  1. Nie oszczędzajcie na hotelu – Paryż pomimo doskonałej sieci miejskiego transportu ma tyle do zaoferowania, że szkoda czasu na peryferyjne tanie „accomodation”.
  2. Lokalizacja + standard + opinie / cena – prosty algorytm, który każdy może dostosować do swoich potrzeb.
  3. Hotel kosztował nas ok. 1.100 PLN za 3 noclegi (w standardzie **** gwiazdek ze śniadaniem, w fajnej lokalizacji) – więc szukajcie takich okazji.
  4. Dla HOTEL DOISY ETOILE wystawiamy wysoką notę – 4,2/5 – jest wart odwiedzenia – zalety i wady poniżej
  • + lokalizacja
  • + obsługa
  • + czystość
  • + śniadanie
  • + łożko
  • + dobrze działające wi-fi
  • – standardowa cena
  • – brak bazy spa&relax

 

 

JESIENNY PARYŻ SUBIEKTYWNIE

Paryż wywołuje skrajne emocje – z jednej strony słychać zachwyty: jest piękny, cudowny, z drugiej zaś: przereklamowane i drogie miasto. Ale jak tu nie pojechać do miasta, które niezależnie od opinii  jest legendą, miasta, które ma w sobie tyle polskich śladów w historii. Miasto mody, miasto grzechu, miasto zabytków i historii, ale też kosmopolityczny tygiel z aktami terroru i przemocy.

Paryż można kochać i można go nienawidizić, ale obok Paryża nie da się przejść obojętnie. Henryk IV podobno powiedział: Paris vaut bien une messe, czyli Paryż wart jest mszy... Nasza „msza” w Paryżu trwała  4 dni 😉


Bilety do Paryża kupiła w tajemnicy moja Ukochana Kobieta, obdarowując mnie nimi w dzień urodzin i rzekła: „Masz czas, żeby się przygotować ;)”

Miałem kilka miesięcy na to, więc… co masz zrobić jutro, zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego. Przygotowania ruszyły jakieś 5-6 tygodni przed wyjazdem.

Nie nauka podstaw francuskiego, nie poszukiwanie hotelu, nie  organizacja dojazdu sprawiły najwięcej kłopotu. Największy problem, to mając 4 dni, a tak naprawdę 3 ziemskie doby wybrać to co jest warte zobaczenia, spróbować paryskiej kuchni, spełnić chociaż najważniejsze z „paryskich” marzeń. Szkoda, że Paryż nie leży na Wenus, tam dzień trwa 100 ziemskich dni.

Przyszedł październik – czas podróży; paryska pogoda dopisała – my to mamy szczęście, gdzie nie podróżujemy świeci słońce, w planach mamy Laponię zimą, jak już tam zacznie świecić słońce polarną nocą, to naprawdę uwierzę, że klimat się ociepla!

Krótka podróż autem z Warszawy do WMI, zaprzyjaźniony już parking w pobliżu lotniska, transfer i… welcome Modlin airport! Wyjątkowa szybka kontrola, za to długi spacer do samolotu, jak to w WMI). Lecimy jedynymi słusznymi liniami z WMI, bo przecież innych tam nie ma, czyli prawie najgorszą linią lotniczą świata – RYANAIREM. Miejsca siedzące zapełnione w ponad 90 procentach, dobrze, że mister MO’L nie wprowadził jeszcze stojących, bo byśmy pewnie stali. Na pokładzie handel obwoźny i wszystkie inne ryanairowskie „przyjemności”. Startujemy jednak punktualnie, w BVA lądujemy również punktualnie, ale w związku z tym, że w BVA (z uwagi na jego położenie) prawie zawsze wieje, to przyziemienie zaczyna się prawie w połowie pasa, a o tym jak z niego nie wypadliśmy, wie tylko pilot i jego samolot.

Paris-Beauvais (BVA) ma tyle wspólnego z Paryżem co Düsseldorf-Weeze z Düsseldorfem, Frankfurt-Hahn z Frankfurtem oraz Radom z WAW (ale patrząc na odmienne stany świadomości lotniczej naszych obecnych władz, to pewnie nas czeka; swoją drogą widzicie ten brand: port lotniczy Warszawa-Radom im…?). BTW, moim skromnym zdaniem taka nomenklatura powinna być zakazana, powoływanie się na miasto w odległości 80, czy 120 km, to tylko sprytny zabieg marketingowy. O samym BVA naczytałem się w necie, że to też jedno z najgorszych lotnisk w Europie – ale dolecieliśmy, prawie najgorszą linią, na prawie najgorsze lotnisko, jedziemy jednak do jednego z najpiękniejszych miast, więc podróż to tylko prolog do sztuki w 3 aktach (dniach).

BVA, jak każde tego typu low-costowe lotnisko, to nic innego, jak stalowy barak w polu (większość tych airportów mieści się na byłych wojskowych lotniskach, a więc wybudowanych w szczerym polu/lesie/łąkach – niepotrzebe skreślić), ale ma tę zaletę, że odcinek: samolot-przyloty-wyjście, pokonuje się na własnych nogach w maksymalnie 5-10 minut (poza Modlinem), tak było i tym razem. O lotnisku wspomnę szerzej przy okazji odlotu.

Jak dojechć z lotniska Beavais-Tillé do Paryża?

Z BVA do Paryża jest grubo ponad 80 km; jak się dostać najleiej i najszybciej..? Praktyczne i poręczne opcje są dwie:

  1. Jazda do Tille i stamtąd pociąg  – ta opcja jest dłuższa, przesiadkowa i droższa – odpada – należy ją traktować jak koło ratunkowe na tonącym promie;
  2. Busy i autobusy kursujące bezpośrednio z lotniska do Paryża – tu już jest lepiej; rezerwowaliśmy parę dni przed wylotem i natrafiliśmy na problem – niekoniecznie były bilety na tańsze busy – radzimy więc rezerwować trochę wcześniej. Linia „busowa” obsługiwana jest przez polskie busy, ceny są dość przyjazne – po negocjacjch znalazły się jednak 2 miejsca (ale tylko „do Paryża”) i za OW zapłaciliśmy za 2 osoby – 25 EUR (standard 13 EUR za osobę). Osobiście skorzystaliśmy z polskiej opcji – BUS PARIS tel: +48 666 924 006 / +33 611 22 58 76; email: bus-paris@g.pl (obsługa w języku polskim).
  3. W drodze powrotnej skorzystaliśmy z linii lotniskowej: Paris <-> Beauvais shuttle (www.aeroportparisbeauvais.com) – bilety w tym przypadku kosztowały nas 17 EUR za osobę (34 EUR kosztuje RT).

Zarówno jedna, jak i druga opcja busowa w Paryżu ma przystanek końcowy przy Porte Maillot (czas podróży też jest zbliżony – godzina 1,10-1,20 w zależności od korków), gdzie znajduje się stacja 1. linii metra na pograniczu XVI i XVII dzienicy. Wysiadamy (obok znajduje się także dworzec autobusowy, stacja RER oraz centrum handlowe) i udajemy się do hotelu delektując się atmosferą Paryża. Wpadamy do pierwszej knajpki o francusko-kolonialnej nazwie „Darima” na przekąskę i kawę.

Bistro prowadzi miła Pani o algierskim pochodzeniu, po krótkiej konwersacji w języku francuskim (zrozumiała mnie – coś się jednak nauczyłem!) i standardowym pytaniu: d’où venez-vous? na koniec dostajemy, jak pani powiedziała: un petit cadeau (prezencik) w postaci dwóch ciasteczek – miły gest jak na początek wizyty.

Hôtel Doisy-Etoile **** jest położony w kamienicy przy Avenue des Ternes. Szybki check-in i jesteśmy w pokoju – hotelowi i obsłudze wystawiamy wysoką notę – polecamy i więcej czytajcie w dziale: Recenzje – http://7mildalej.pl/czy-skusic-sie-na-dobry-hotel-w-paryzu/.

Paryż podzielony jest na na 20 dzielnic ułożonych spiralnie od centrum: dzielnica I – Louvre (Luwr), dzielnica XX – Père Lachaise, co pewnie nieprzypadkowo układa się w jeden z francuskich przysmaków – ślimaka (escargot).

Métro de Paris (paryskie metro)

Z hotelu mieliśmy niedaleko do metra – podstawowego jak się okazuje środka komunikacji miejskiej w Paryżu; zresztą jak  może być inaczej: 16 linii metra, ponad 300 stacji(!), z czego 245 w granicach miasta, zawiezie Was wszędzie, gdzie tylko chcecie. Stacje są na tyle blisko rozmieszczone, że nawet jak swoją przejedziecie, to nie ma problemu.

Metro jest najszybszym i najlepszym sposobem poruszania się po mieście. Z historycznego obowiązku wspomnę tylko, że jest to też jednym z najstarszych (1900 r.) i nie kto inny wymyślił nazwę métro” jak Francuzi (nomen omen skracając angielską rozbudowaną nazwę pierwszej linii metra na świecie: London Metropolitan Railway). Z paryskiej sieci metra korzysta rocznie ponad 1,5 mld pasażerów(!). Jeśli z tym wszystkim skojarzycie fakt, że Paryż (nie mylić z tzw. Wielkim Paryżem) w obszarze tych 20 dzielnic nie jest rozległy – jego powierzchnia to ok. 100 km2, a ulice bywają totalnie zakorkowane, to naprawdę nie ma lepszego środka lokomocji, zwłaszcza dla zwiedzających. Stacje oznaczone są jak niżej:

Jeśli chodzi o bilety, to obowiązują (10.2017):

  • bilety jednorazowe – 1,90 EUR (ważne 1,5h – uprawniają w tym czasie do przesiadek;
  • karnet 10-biletowy – koszt 14,90 EUR (co daję cenę jednostkową za bilet = 1,49 EUR)
  • bilety obowiązują nie tylko w metrze, ale też w autobusach oraz 1 i 2 strefie kolejki RER; bilety należy kasować przed wejściem do metra albo w autobusie czy tramwaju;
  • ostatnią opcją, którą można rozważyć to zakup karty Paris Visite – działa na 1-5 dni oraz na różne strefy 1-5 (należy rozważyć jej zakup jeśli lecicie na CDG – może się opłacać).

W Paryżu (jak w całej Francji) w czasie naszej wizyty obowiązuje stan wyjątkowy, który zostanie zniesiony w następnym miesiącu. Paryskie metro znane w ostatnich latach między innymi z zamachów, nam wydaje się totalnie bezpieczne. Ilość policji odpowiada stanowi zagrożenia. Zamachy i akty terrorystczne obudziły w mieszkańcach Paryża uczucie fraternité (braterstwo) – jesteśmy świadkiem jak na peronie metra zasłabła starsza kobieta – ilość osób, która pospieszyła jej z pomocą i współpraca między nimi zrobiła wrażenie.

DZIEŃ 1. (czwartek) – PARIS BY NIHGT – Łuk Triumfalny, Wieża Eiffla i… Naleśniki

Po dotarciu do hotelu i ogarnięciu się postanawiamy jeszcze wieczorem zwizytować okolice hotelu. W odległości ok. 600 m od hotelu mamy Arc de triomphe przy Placu de Gaulle’a.

Skoro w wieczornych światłach zaprezentował się Łuk Triumfalny, to zobaczmy jeszcze jak się nocą prezentuje Tour Eiffel (wieżę Eiffla). Spacer wzdłuż Avenue d’Iéna zajmuje nam ok. 25 minut i oto stoimy na Pont d’Iéna, a przed nami poza Marsylianką, najbardziej znany symbol Francji.

Przetrwała uderzenie pioruna, pewien obrotny oszust nawet ją „sprzedał” i to 2x, Hitler chciał już zburzyć w 1944 gdy Wehrmacht wycofywał się Francji, a tak w ogóle to miała być rozebrana po 20 latach od jej otwarcia na cześć wystawy światowej w 1889 roku. Przetrwała jednak wszystko i dzięki temu pielgrzymki turystów z całego świata zmierzają do niej od 129 lat. Te tłumy są tam nawet o 10 p.m. Turyści, Paryżanie, sprzedawcy „byle czego, byle sprzedać” – gwar nie milknie do późnych godzin nocnych. Do 1930 roku była najwyższą budowlą świata, dzisiaj ustępuje wysokością wielu innym, ale swoją legendą jest chyba wciąż number „1”.

Pod wieżą skusiliśmy się na jeden z paryskich przysmaków – słynne francuskie naleśniki czyli crepes. Ich wariacje, na słodko, wytrawnie, z tysiącem rodzajów nadzienia znajdziecie zarówno w profesjonalnych naleśnikarniach, jak też fast-foodowych budkach. Ich cecha wspólna – cieniutkie ciasto. Jeśli taki ma być francuski fast-food, to mówię „tak”, oczywiście wersji wytrawnej.

Do hotelu wracamy okrężną drogą. Zahaczamy o Avenue George V spoglądając jak wygląda paryskie życie nocne wyższych sfer, dochodziny do pól elizejskich (Avenue des Champs-Élysées), gdzie same witryny sklepów robią już ogromne wrażenie – część tych świątyni dla wiernych kościoła shoppingu jest jeszcze czynna o tej porze.

Przy Avenue Mac-Mahon odwiedzamy knajpkę pod swojsko brzmiącą z angielska nazwą BEER STATION nazwa może być myląca – spokojnie można tam zjeść (od śniadania do kolacji) i napić nie tylko piwa. Wracamy do hotelu, od prawie dwóch godzin jest już piątek.

DZIEŃ 2. (piątek) – WIEŻA EIFFLA, MONTPARNASSE, NOTRE DAME, LUWR

Śniadanie w hotelu mile nas zaskakuje, jest lekkie, ale nie w stylu francuskim – czyli: kawa, rogalik i… dziękuję. Wszystko jest, jakby powiedział dietetyk, zbilansowane i lekkostrawne.

Ruszamy na zwiedzanie – zaczynamy od wieży Eiffla. Naczytałem się, że bilety trzeba wcześniej rezerwować, ale w necie na 3-4 dni przed naszym wyjazdem wolnych już nie było. Kolejka jednak stoi, więc mając w genach kolejki stanu wojennego, również stajemy. Ale żeby stanąć w kolejce trzeba przejść przez kontrolę bezpieczeństwa (jak na lotnisku) – ot taki mamy klimat do zwiedzania dzisiejszej Europy.

Czas oczekiwania – niecałe 20 minut, mamy upragnione wejściówki i jedziemy windą w górę.

Wieża ma trzy poziomy widokowe:

58 m – na tym poziomie znajduje się między innymi restauracja; można też pochodzić po szklanej podłodze:

116 m – stąd już co nieco widać (widok na ogrody Trocadero), w oddali finansowa dzielnica La Defence:

276 m – widok na Tour Montparnasse – wieża Montparnasse przy Avenue du Maine 33 jest drugim w centralnej części Paryża wspaniałym punktem widokowym. Widok z tarasu na 59. piętrze (ok. 200 m) zostwiam na następną wizytę w Paryżu.

276 m – widok na północno-wschodnią część Paryża; w oddali Bazylika Sacré-Cœur na wzgórzu Montmartre.

276 m – widok na Sekwanę i zachodnią część miasta

Na szczycie wieży znajduje się małe pomieszczenie upamiętniające jego konstruktora i budowniczego – taki dwupostaciowy gabinet figur woskowych:

 

Wieża ma też inną zasługę z czasów I wojny światowej – za pomocą radiostacji umieszczonej na jej szczycie udało się przechwycić jeden z meldunków niemieckiego wywiadu – nadawcą była nie kto inny jak Mata Hari, która dzięki temu meldunkowi zaiczyła dekonspirującą wpadkę.

Jeśli ktoś chce bić rekordy wysokości, to proponuję aby na wieżę Eiffla jechać w upalne lato, wtedy staje się ona wyższa o ok. 15 cm niż w miesiącach zimowych 😉

Paryż jednak czekał… Żegnamy wieżę i ruszamy na spacer w kierunku Montparnasse.

Udajemy się na Pola Marsowe pełne piknikujących na trawie ludzi. Na końcu Pól Marsowych znajduje się École Militaire (Szkoła Wojenna), którą  skończyło wielu polskich generałów i oficerów II Rzeczypospolitej; niedaleko jest też siedziba Muzeum Wojska (Musée de l’Armée). Przy szkole wojennej natrafiamy na piknik francuskich ratowników medycznych, którzy prowadzą akcję edukacyjną dotyczącą ich pracy i wypadków, w których sami uczestniczą, niosąc pomoc poszkodowanym.

Swoją drogą – jak widać problem dojazdu dla karetek i zachowanie kierowców, to nie tylko problem polskich dróg. Z tego, co pamiętam – we Francji liczby poszkodowanych ratowników rocznie są czterocyfrowe.

Spacerujemy uliczkami Saint-Germain oraz Montparnasse – kiedyś dzielnicy artystów i bohemy, później biznesu – dzisiaj spacerując otacza nas cisza i spokój. Zabytkowa zabudowa miesza się nowymi budynkami.

Godzina 13-14 w Paryżu, to czas paryskich lunchów, znajdujemy uroczą knajpkę i czyż jest bardziej paryskiego niż francuska zupa cebulowa z grzanką i butelka białego wina..?

Zupa – extra! Cebulowa gości u nas w domu już niejeden sezon, ale na ziemi francuskiej kosztowaliśmy jej pierwszy raz – w końcu ugasiliśmy nasz domowy spór o zawartość wina w zupie 😉 – więcej: zapraszam głodomorów do artykułu: http://7mildalej.pl/paryz-troche-od-kuchni/.

Urzekła nas francuska sjesta, cisza, spokój, konwersacje, wino – trochę się zasiedzieliśmy, ale… Paryż ma jeszcze dla nas kilka wspaniałych miejsc. Przez uliczki Montparnasse spacerujemy w kierunku Ile de la Cité – jak dla mnie – le coeur de Paris.

Spacerujemy uliczkami Saint Germain chłonąc atmosferę – pomimo obowiązującego stanu wyjątkowego – ludzie są uśmiechnięci, zabiegani, pochłonięci przyjemnościami i troskami codziennego życia. Mijamy Les Deux Magots – jedną z kultowych restauracji paryskim, przed Kościołem św. Sulpicjusza (Église Saint-Sulpice), grupka uczniów siedzi na skwerze i zajadle rysuje oraz dyskutuje

Kościół św. Sulpicjusza jest drugim pod względem wielkości kościołem Paryża (po katedrze Notre-Dame). W jego wnętrzach kręcono między innymi sceny do filmu Kod Leonarda da Vinci w/g Dana Browna.

Okolice dzielnic: „7”, „6” oraz „5” pełne są uroczych zakamarków, gdzie możecie znaleźć takie perełki, jak te zabytkowe drzwi:

Przy Rue de la Bûcherie odwiedzamy założoną w 1919 roku anglojęzyczną księgarnię Shakespeare & Company – prawdziwy antykwaryczny rodzynek – znajdziecie tam dzieła nie tylko angielskich autorów, ale też przekłady polskich poetów i pisarzy. W księgarni, w której można też usiąść i wypić kawę bywali: Hemingway, Joyce, TS Eliot; dzisiaj na piętrze znajdziecie fotele i sofy, na których możecie odpocząć zagłębiając się w lekturę zdjętej z półki książki. Coś tak wspaniałego i klimatycznego… po prostu piękne.

Stąd blisko już do Cathédrale Notre-Dame de Paris – Katedry Notre-Dame – największej świątyni Paryża mieszczącej sie na sekwańskiej wyspie – Ile de la Cité.

Polska ma Jasną Górę, Rzym, a raczej Watykan Bazylikę św. Piotra, w Barcelonie znajdziecie Sagrada Familia, ale katedra Notre-Dame jest tylko jedna – nie pamiętam kiedy jakiś z sakralnych zabytków zrobił na mnie takie wrażenie, jak ta budowla odwiedzana przez 14 milionów ludzi rocznie. Budowano ją ponad 180 lat (ukończono w 1345 roku) – w jej wnętrzach znajdziecie ryciny ze wszystkimi fazami jej budowy. Nie ma na świecie drugiej takiej katedry, która byłaby natchnieniem dla tylu artystów: malarzy, pisarzy. Wiktor Hugo w swojej powieści z 1831 roku uczynił ją nieśmiertelną. Zbigniew Herbert określił ją mianem „mastodonta gotyku”.

W katedrze znajdują się największe we Francji organy – ponad 8.000 piszczałek.

Dochodząc do krańca Ile de la Cité  przechodzimy kamiennym mostem na sąsiednią wyspę na Sekwanie – Ile Saint-Louis, gdzie szukamy śladów polskiej historii. Na południowo-wschodnim krańcu wyspy odnajdujemy budynek, który w 1843 roku został kupiony przez rodzinę Czartoryskich, wcześniej – już po powstaniu listopadowym – był ośrodkiem polskiej emigracji. To tutaj mieszkali między innymi: Fryderyk Chopin, Juliusz Kossak, Juliusz Słowacki i Adam Mickiewicz. W czasie powstania listopadowego był siedzibą powstańczego MSZ. Budynek dopiero w 1975 został odkupiony od Czartoryskich przez rodzinę Rothschildów. Mowa oczywiście o… Hotelu Lambert.

Niestety nie dane było nam wzuć się w atmosferę XIX-wiecznej polskiej emigracji – budynek znajdował się w remoncie.

Wróciliśmy na plac Jana Pawła II (tak nazwano w 2006 dziedziniec przed katedrą Notre Dame).

W oddali budynek, którego znaczenie znacznie wzrosło w czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej, kiedy to pod sąd trafiały masy ludzi, czyli Pałac Sprawiedliwości.

W okolicach tego narożnika, w tym skrzydle, w celi, ostatnie chwile życia spędziła królowa Maria Antonina.

Kontemplując czasy francuskiej rewolucji, osiągamy kolejny nasz punkt – Pont Neuf – kolejny ślad związany z Polską – w końcu kamień węgielny pod jego budowę położył (w 1578 roku) nie kto inny, tylko Henryk III – znany w Polsce, jako Henryk Walezy – pierwszy polski król elekcyjny, który 4 lata wcześniej „wsławił się” ucieczką z polskiego dworu. Z inżynierko-statystycznego punktu widzenia: most jest najstarszym paryskim mostem; pierwszym wyposażonym w chodniki dla pieszych; długość 278 m; wysokość 28 m od lustra Sekwany; 12 przęseł; do dziś stoi na drewnianych (oryginalnych!) słupach wspierających fundamenty.

Most jest „ohydnie skomercjalizowany przez zakochanych” – cadenas des amoureux (kłódki zakochanych) zdobią jego balustrady w środkowej części. Ulegliśmy komercyjnemu romantyzmowi i nasza kłódka też się tam znalazła 😉

Paryż w doskonały sposób miesza historię ze współczesnością – piramida w Luwrze jest kwintesencją tego trendu.

Luwr – kiedyś przepiękny pałac francuskich władców, dzisiaj najczęściej odwiedzane muzeum sztuki na świecie. Luwr to ponad 500.000 dzieł sztuki, to ponad 60.000 m2 powierzchni wystawienniczej. Ani Filip II, który stawiał w tym miejscu pierwszy zamek, ani Karol V Mądry, który uczynił z niego królewską rezydencję, ani Franciszek I nadający mu ostateczny renesansowy kształt nie przewidywali, że w 1793 roku Wielka Rewolucja Francuska przeprowadzi Ludwika XVI na drugi brzeg Sekwany (do Temple w Le Marais) i zamieni tę renesansową budowlę w narodowe muzeum.

Luwr jest jak czasoprzestrzeń, której z uwagi na przyciąganie sztuki historii nie sposób opuścić… Może Cię pochłonąć na dzień, dwa, tydzień, a pewnie i miesiąc. Zwiedzamy więc Luwr na jego powierzchni, zwiedzamy przylegające Jardin des Tuileries, ale nie dajemy rady zapuścić się do luwrowskich galerii – zbyt mało czasu – postanawiamy na jego zwiedzanie poświęcić 1-2 dni, ale niestety następnym razem. Muszę więc rozczarować żądnych opisu tej świątyni sztuki, ale obiecuję, że następnym razem zdam relację z subiektywnego wyboru drogi zwiedzania.

Jeszcze tylko wieczorna kolacja w okolicach hotelu, sen, pyszne śniadanie i przed nami

DZIEŃ 3. (sobota) – MONTMARTRE, SACRE-COEUR, CMENTARZ PERE LACHAISE, BATACLAN, PLAC BASTYLII

Stacja metra oddalona niecałe 5 minut spacerem od hotelu mamy stację „2” linii metra – Ternes – chwila oczekiwania, siadamy w metro i 6 stacji później wysiadamy na Blanche przy Boulevard de Clichy – jesteśmy u stóp Montmartre i… La Machine du Moulin Rouge – legendarny klub, rewia, kabaret.

Obiecujemy sobie, że ten przybytek, przy okazji następnej wizyty w Paryżu, odwiedzimy. Już same zdjęcia w hallu, legenda klubu wystarczą by uwieść człowieka. Nieprzypadkowo jako front-foto umieściłem zdjęcie przedstawiające Moulin Rouge – jest to miejsce, które odwiedzić, jako fan musicali, rewii, tańca i śpiewu odwiedzić po prostu muszę. Nie pogardziłbym odwiedzinami w Crazy Horse, czy Lido, ale dla mnie No.1 jest ta rewia będąca równolatkiem wieży Eiffla – tak, tak… Rok 1889 był dla Paryża hojny i wyjątkowy.

„…Najlepsze kasztany są na placu Pigalle…”

„…Zuzanna lubi je tylko jesienią…”

„…Przesyła Ci świeżą partię…”

W odległości jednej stacji metra od Moulin Rouge znajduje się rozsławiony prawie (w tym przypadku „prawie” robi jednak różnicę) najbardziej znanym hasłem szpiegowskim świata plac Pigalle.

Patron placu – Jean Baptiste Pigalle tworzył dzieła religijne, nagrobne, a przyszło mu być patronem najbardziej „wyuzdanego” placu Paryża – życie jest przewrotne nawet po śmierci. Dzielnica, obok hamburskiej St. Pauli, czy amsterdamskiej De Wallen, jest najbardziej znaną dzielnicą „czerwonych latarń” w Europie.

Wystarczy jednak wejść w jedną z uliczek pnących się po stokach Montmartre i oddalić się od erotycznej woni Pigalle, a poczuć aromat ulicznej paryskiej bohemy.

Uliczni malarze są tutaj w swoim żywiole, co chwila któryś z nich oferuje przechadzającym się turystom swoje usługi: rysunek, portret. Liczne knajpki i stragany są nieodłącznym folklorem tego miejsca.

Uliczki pną się ku górze, dochodząc do Sacré-Cœur – położonej na najwyższym wzgórzu Paryża, bazyliki. Ta biała świątynia, zbudowana z wapiennego trawertynu świątynia swój kolor zawdzięcza wydzielaniu pod wpływem wiatru i deszczu kalcytu, który stale bieli jej mury. Podobno Paryżanie nazywają ją „meringue„, czyli.. bezą.

Bazylika jest stosunkowo młodą budowlą – powstałą w XIX wieku, a ufundowaną przez dwóch paryskich przemysłowców w podzięce za ocalenie miasta w wojnie francusko-pruskiej. W bazylice znajduje się jeden z największych dzwonów świata – 19-tonowy Saubadyjczyk.

Ze schodów bazyliki rozpościera się przepiękna panorama Paryża – w słoneczne i bezchmurne dni widoczność sięga 30-40 km.

Niestety, pogoda nam się psuje i godzinną mżawkę postanawiamy przeczekać przy kieliszku  Les Eytieres – różowego, wytrawnego wina w „Au Petit Creux” obserwując turystów, lokalnych malarzy i rysowników.

Jest stan wyjątkowy, więc patrole żołnierzy nie są rzadkością.

Przejaśnia się, więc schodzimy uliczkami Montmartre do stacji „2” linii metra – Anvers.

9 stacji później wysiadamy w XX dzielnicy na stacji Père Lachaise – przy największym cmentarzu Paryża założonym w ogrodach podarowanych przez Ludwika XIV swojemu spowiednikowi – ojcu Lachaise. Cmentarz powstał w 1804 roku – prawie sto lat po śmierci jezuity.

Długo można by wymieniać, kto spoczywa w tym pięknym i nostalgicznym miejscu; jesteśmy tu aby pochylić się nad grobami:

Edith Piaf,

Jima Morrisona,

Fryderyka Chopina

Przy grobie Chopina stoją Amerykanie, którym należy wyprostować horyzonty myślowe – według nich Chopin to Alfred, a nie Fryderyk (!?) – rzeczywiście, na nagrobku, jest napis „A…Fred”, ale to tak samo gdybym myślał, że Washington miał na imię Gerald…

Na cmentarzu można natrafić na wiele śladów polskości:

Są niestety też ślady najnowszej historii francuskiej:

Nekropolia jest rozległa i w jesiennym słońcu robi wrażenie. Na cmentarzu znajdziecie też kolombria – zarówno na zewnątrz, jak też w podziemiach cmentarza.

Z cmentarza Pere Lachaise udaliśmy się spacerem w okolicw 11. dzielnicy odwiedzając Bataclan. Niecałe dwa lata wcześniej, 13. listopada w klubie islamscy terroryści zabili ok. 100 osób. Dwa lata po tragedii, nie wszystko jest jeszcze czynne, a obok sali koncertowej i dyskotekowej była tam również dostępna bezpośrednio z ulicy kawiarnia. Dzisiaj wejście pilnie strzeżone z obowiązkową kontrolą bezpieczeństwa – znak czasów, w których żyjemy.

Z Bataclanu metrem (linia „5”) pojechaliśmy na plac Bastylii – Bastylii tam oczywiście nie ujrzycie, zmiótł ją powiew Wielkiej Rewolucji Francuskiej w 1789 roku, za to możecie zobaczyć jej mury wkomponowane w most zgody (Pont de la Concorde) – posłużyły jako budulec do jego konstrukcji. Cały plac jest sam w sobie „rewolucyjny” na jego środku wznosi się kolumna lipcowa (Colonne de Juillet) – pomnik na pamiątkę ofiar rewolucji lipcowej z 1830 roku, za jego budulec posłużyły z kolei przetopione działa Napoleona Bonapartego.

Przy placu znajduje się też gmach z kamienia, aluminium i szkła  – Opéra Bastille.

Po zwiedzeniu okolic placu wróciliśmy do hotelu i wieczorem zorganizowaliśmy wyjście na romantyczną kolację do knajpki. Wybór padł na „Brasserie Le Franc-Tireur” przy Rue d’Armaillé – dobrze oceniona na google – nasza opinia w dziale: Smaki z Podróży.

DZIEŃ 4. (niedziela) – ŁUK TRIUMFALNY, OKOLICE TERNES

Dzień wyjazdu, ale do samolotu na BVA mamy jeszcze czas, więc po śniadaniu udajemy się w jeszcze sennej atmosferze Paryża na zwiedzanie paryskiego pomnika upamiętniającego zwycięstwa Napoleona oraz grobu nieznanego żołnierza w jednym, czyli Łuku Triumfalnego.  Pomnik miał mu zapewnić nieśmiertelność, a los sprawił, że jego pomysłodawca przejechał pod Łukiem Triumfalnym, ale niestety dopiero w kondukcie żałobnym…

Kolejek w niedzielne przedpołudnie, a raczej patrząc na „tłumy”, poranek (jest 10.30) nie ma.

Wchodzimy na górę, tak – wchodzimy zaliczając ponad 280 krętych metalowych schodów. Budowla ma 51 m wysokości, a na jej szczycie znajduje się taras widokowy.

Pod tarasem znajduje się namiastka muzeum wojskowości francuskiej.

Wracamy zwiedzając wciąż jeszcze senne okolice Ternes. – W niedzielę przed południem wydaje się, że Paryż śpi…

Nawet nasza pierwsza kafejka nie zdążyła się „rozpakować”…

Wracamy do hotelu – krótki odpoczynek, pakowanie, check-out i spacer na Neuilly Porte Maillot – o 13.20 wsiadamy w liniowy autobus, który zawiezie nas na prawie najgorsze lotnisko świata – BVA 😉 skąd znowu odlecimy prawie najgorszymi liniami lotniczymi świata, czyli RYR 😉


Wrażenia z Paryża – zamiast podsumowania

Jak się nam spodobał Paryż – miasto, o którym krążą tak sprzeczne opinie..? Powiem krótko – BARDZO!!!

Miasto o wielu twarzach – od tandety pod wieżą Eiffla, do elegancji na Polach Elizejskich. Po drodze bohema na Montmartre, rozpusta na Pigalle, zaduma na Pere Lachaise. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo – no problem. Dzielnice o wyższych numerach – XVIII, XIX, XX – może nie grzeszą elegancją, ale też da się przejść i wyjść bez uszczerbku dla zdrowia i kieszeni – ważne, aby nie zapuszczać się na paryskie przedmieścia, a więc w obszar tzw. Wielkiego Paryża. Ceny atrakcji nie odbiegają od innych miast zachodniej Europy. Sam Paryż nie jest rozległym miastem, da się go zwiedzić w kilka dni, ale to zdecydowanie zbyt krótki czas na randkę z tym uroczym miastem.

Co nas zachwyciło:

  • Katedra Notre Dame – po prostu piękna,
  • Montmartre z bazyliką Sacre Coeur – atmosfera tej dzielnicy – to jest to co lubię,
  • Wieża Eiffla – legenda zawsze będzie legendą,
  • paryska kuchnia i wina + klimat knajpek  – kawa, wino, luz, spokój,
  • elegancja ludzi – czuje się ten szyk wszędzie i zawsze,
  • metro – genialnie można zwiedzić nim całe miasto,
  • uprzejmość i uśmiech Paryżan – hotel, knajpy, ulica – kilka słów po francusku i każdy, był „nasz” – nie zetknęliśmy się z żadnym negatywnym traktowaniem.

Co nas zniechęciło:

  • brak toalet w mieście i niemiła polityka knajpek w tym zakresie (odmowa nawet za cash),
  • tandeta + komercja w miejscach turystycznego kultu (ale to typowe dla wielu światowych atrakcji).

Czy będzie następny raz..?

  • YES, YES, YES – jak mawiał klasyk

Czego nie odpuścimy..?

  • rewii w Moulin Rouge,
  • wnętrz Luwru,
  • paryskich katakumb (mówię o sobie),
  • muzeum Orsay,
  • przejażdżki po Sekwanie
  • zupy cebulowej,
  • odnalezienia naszej kłódki na Pont Neuf 😉

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Wjazd na wieżę Eiffla – bilety można kupić na miejscu chyba, że jesteśmy w szczycie sezonu, ale wtedy też jest to możliwe, tylko kolejki bywają uciążliwe. Cena jeszcze stara – za wjazd na trzeci, najwyższy poziom – 17 EUR. Wysokość robi różnicę – jeśli ktoś ma dylemat – jechać na 2. czy 3. poziom – mówię jasno: tylko 3. poziom. W listopadzie 2017 ceny jednak wzrosły – aktualny cennik dostępny w necie. Jest tańsza opcja – wejście schodami, ale tylko do max. 2. poziomu.
  2. Często pomijana – druga paryska „wieża” – Tour Montparnasse – jest biurowcem z jedną z najszybszych wind w Europie – wjazd na 196 m zajmuje mniej niż 40 sekund. Widoki podobno równie piękne z tarasu umieszczonego na wysokości ponad 200 m.
  3. Wstęp do katedry Notre-Dame jest bezpłatny, ale są bramki bepieczeństwa. Wejściówka na wieżę kosztuje ponad ok. 10 EUR, ale trzeba przygotować się na kolejki; wejście na wiezę zamykane jest chyba o 17.30, a sama wieża czynna do 18.30.
  4. Nasza kłódka na Pont Neuf kosztowała nas – po ambitnych, francusko-angielskich negocjacjach wytargowaliśmy pakiet za 9 EUR; kupujesz kłódkę, grawer już czeka; niby sprzedający i grawer się nie znają, ale nie dajcie się zwieść – to jest zwykła société partenaire (spółka partnerska;)
  5. Wizyta w Moulin Rouge, to obowiązkowo strój wieczorowy, ale może być w wersji light. Rewie odbywają się o godzinie: 19-tej, 21-szej oraz 23-ciej. Bilety należy zarezerwować wcześniej (przez internet), ale wbrew obiegowym opiniom – bywają pojedyncze sztuki nawet dzień „przed”. Przyjemność kosztuje odpowiednio:
    1. „economy class” – od 127 EUR (bez napoju)
    2. „premium economy” – od 137 EUR (1/2 butelki szampana)
    3. „bussiness class” – od 185 EUR (1/2 butelki szampana + dinner)
    4. „first class” – 210-420 EUR (za menu VIP)
  6. Łuk triumfalny – zwiedzanie – koszt: 12 EUR. Wejście zajmuje chwilę bo trzeba pokonać 284 stopnie. Wśród wyrytych nazwisk znajdziecie 7 polskich oficerów oraz 5 polskich miejscowości. Za cenę biletu otrzymujecie wejście na taras widokowy oraz zwiedzenie mini muzeum wojskowości francuskiej znajdujące się pod tarasem.
  7. Przy Łuku Triumfalnym, przy Avenue Carnot znajduje się przystanek autobusów lotniskowych (transferowych) na CDG oraz ORY.
  8. Ceny w Paryżu – transport – tani nawet za standardowy bilet – 1,90 EUR nie jest szokiem dla kieszeni, a jest szereg tańszych opcji. Butelkę wina w restauracjach, brasseriach, bistrach – da się zamówić, pamiętam kartę, gdzie było wino za 1.490 EUR, ale my skorzystaliśmy z opcji za 17 EUR, a były też za 12 EUR – o jedzeniu więcej w dziale: „Smaki z podróży”.

 

 

 

RONDA – TAŃCZĄCA NA SKAŁACH

Andaluzja swoim bogactwem historyczno-krajobrazowym jest w stanie obdzielić kilka innych prowincji: Sewilla (z Alkazarem i katedrą), Grenada (z Alhambrą i Alcazabą), Kadyks (trochę arabski), Malaga (ze swoi gwarem), pięknie położona Huelva, czy nowoczesna i kosmopolityczna Marbella – wszędzie jest pięknie. Ale jest też malutka Ronda – andaluzyjska perełka architektoniczno-krajobrazowa. Jedno z tych miasteczek niekoniecznie położonych na uczęszczanych przez turystów i urlopowiczów szlakach. Jeśli ktoś zadaje sobie pytanie: „Czy leżeć na plaży w Marbelli, czy jechać do Rondy?”, odpowiem mu: „Jedź do Rondy – nie będziesz żałował!”

To małe miasteczko było w średniowieczu praktycznie nie do zdobycia. W XI wieku, pod panowanien Maurów, była nawet stolicą taify – małego arabskiego kalifatu. Rondę odwiedziłem 2x w latach 2007-2008. Dzisiaj, po 11 latach nie stworzę reporterskiego zapisu z pobytu, ale kilka zdjęć, które mi pozostały pozwalają mi znaleźć się tam raz jeszcze. Spróbuję więc w oparciu o kilka odnalezionych fotek stworzyć minifotorelację; może uda mi się kogoś natchnąć do odwiedzenia tego unikalnego, hiszpańskiego miasteczka.


Z andaluzyjskiego wybrzeża, do Rondy najłatwiej dostać się samochodem. Pokonanie np. 60 km z Marbelli nie zajmie Wam więcej niż godzinę. Droga jest na ogół wąska i kręta, ale w związku z tym, że nie są to alpejskie passy, ani andyjskie drogi śmierci, to każdy kierowca da sobie radę.

Wyjeżdżając z Marbelli i wspinając się krętymi drogami Sierra de las Nieves zostawiacie za sobą błękit Morza Śródziemnego i zielone wybrzeże Andaluzji.

Z tego, co pamiętam w roku 2008 andaluzyjskie karłowate lasy były trawione przez liczne pożary, więc widoki takie jak niżej nie stanowiły rzadkości.

Godzina jazdy z mały przerwami i meldujemy się w Rondzie.

W miasteczku drogi stały się jeszcze węższe…

Cała zresztą Ronda jest miasteczkiem o starej, zwartej zabudowie. Nie może być inaczej, jej położenie wymusza taki, a nie inny układ urbanistyczny.  Samo centrum Rondy, to wąskie uliczki z licznymi knajpkami. Wszystko sprawia wrażenie kameralności, sjesty i pomimo odwiedzających to miasto licznych turystów, spokoju.

Unikalność położenia miasta wynika z faktu, że leży ono na dwóch wielkich skałach, pomiędzy którymi znajduje się kanion El Tajo, w dole którego wije się rzeka Guadaletin. Wysokość skalnych ścian kanionu sięga 200 metrów!

Nad urwiskiem wiszą domy zwane Casas Colgadas.

Oba brzegi wąwozu spina most Puente Nuevo (nowy most). Jest jeszcze, od wschodniej części stary most (Puente Viejo) oraz dużo niżej położony Puente S. Miguel – może mniej okazały, ale widok z niego rówież przepiękny. Południowa częśc miasta (wjazd od strony wybrzeża) chociaż znacznie mniejsza od części północnej, w której głównie toczy się miejskie i turystyczne życie, nie ustępuje jej w ilości zabytków i ciekawych miejsc, a siedziba władz miejskich znajduje się właśnie w części południowej.

Od strony zachodniej miasto ma jeszcze jedną atrakcję – Mirador de Ronda – wspaniały punkt widokowy. Usiąść na ławeczce i obejrzeć zachód słońca w Rondzie – bezcenne.

 

KULINARNE ROZKOSZE BRATYSŁAWY

Bratysława, styczeń 2018, zimowy weekend: http://7mildalej.pl/bratyslawa-weekend-w-zimowej-aurze/. Wspomnienie kuchni słowackiej ze Smokowca, Bardejowa, Popradu pozwala przypuszczać, że pod względem kulinarnym weekend będzie udany.

Pierwsze zetknięcie następuje z nowoczesną kuchnią naszych południowych sąsiadów. SAVAGE GARDEN w drodze do hotelu miło nas zaskakuje: łosoś z pęczotto szpinakowym oraz ravioli na purée dyniowym zaspokajają nasze kulinarne gusta, ale nie przyjechaliśmy tutaj dla kuchni fusion.

Tego samego dnia próbujemy jeszcze słowackiej klasyki – strapačky s kapustou umilają nam czas w muzycznej knajpie przy Laurinskiej.

Na Panskiej zagościła na stole między innymi cesnaková polievka, którą już później spróbowałem zrobić w domu i wyszła  „vyborna”.

Testowaliśmy na sobie i gościach – jak uzupełnię moją stroną o kulinarnego vloga – podzielę się przepisem.

Zámocký Pivovar (Zámocká 13)

Z zewnątrz nic nie zachęca do wejścia – budynek rodem z wczesnego Husaka (według naszej chronologii – późny Gomułka).

Ale posiadanie własnego minibrowaru pozwala przypuszczać, że jeśli nie znajdziemy niczego do piwa, to przynajmniej pivko bude výborne.

W środku sala nawiązuje do niemieckiej bierhalle – proste drewniane stoły na sześć i więcej osób przypominają, że biesiaduje się tutaj w większym towarzystwie.

Cudzinców nie ma, sami swoi; barman mówi, że jedlo też się znajdzie. Stand zámocké pivka prezentuje się dobrze. Decyzja może być tylko jedna – zostajemy.

Zaczynamy! Na początek: 1x svetlé pivo, 1x polotmavé pivo + sklo s becherovkou (na lepsze trawienie).

Po powolnej degustacji wyrobów lokalnego browaru – no właśnie – w Czechach, Niemczech, Słowacji – piwa się nie pije, piwem się delektuje. Własna produkcja tego pivovara zostałą zapisana w mej pamięci. Jeśli będę w Bratysławie na pewno odwiedzę jeszcze raz Castle Brewery. Jako zwolennik piw ciemnych, pszenicznych, witbierów, koźlaków muszę powiedzieć, że ich polotmavé (14º) jest doskonałe; zresztą to ich półciemne w naszych kategoriach uznane byłoby za piwo ciemne. Ciemny, pełny kolor, do tego piana – absolutnie nie gruboziarnista, tylko aksamitna, utrzymująca się długi czas. Niewiele wyczułem tam karmelu, który w tego typu piwach musi zaistnieć, aczkolwiek zawsze drażni moje kubeczki smakowe. Dolna fermentacja, dobrze wyważone, słodowe. Rekomendacja – TAK – „4,7/5”.

Desat’ka to piwo w wersji light, jak powiedział barman, więc zamawiamy ich 12º svetle, czyli jasnego leżaka (lagera) – też trzeba mu oddać miejsce w szeregu. Na „+”.

Po jedzeniu zamówiłem jeszcze z ich minibrowaru pivko tmave czyli 13º cierne;

Po degustacji pivka przystępujemy do zamówienia jedla. Jesteśmy prawie w barze, to zamawiamy prawie barowe jedzenie. Na stół wjeżdża:

  1. Sviečková (ale nie na smotane, tylko na purée marchewkowo-pietruszkowym),
  2. Vyprážaný syr w akompaniamecie hranolków i majonezowego sosu.

Sviečková

Sviečková miała być tylko na sosie warzywnym, ale po co tam bita śmietana. Chodziło mi o to, że skoro już mam alergię na nabiał, a znalazłem to bez śmietany, to  myślałem, że trafiłem 6-tkę w lotto. A tu niestety smetana. Jak to mówią, jak nie spróbujesz, to nie wiesz co stracisz. Śmietana wróciła tam skąd przyszła, a reszta z żurawinką została napoczęta.

Jest to nic innego jak wołowa polędwica (wyjątkowo udziec wołowy) w sosie śmietanowo-warzywnym (używa się tylko warzyw tzw. korzenych – marchew, seler, pietruszka). Do tego podaje się knedliki – standardowo są to houskove knedliky, czyli knedle z mąki krupczatki, tutaj znowu kucharz poleciał fantazyjnie i otrzymałem bavarskie knedliky z dodatkiem bułki. Jak na danie barowe, to czuć fantazję kucharza.

Rachunek za wszystko, jak poniżej – jedlá i napojé w Bartysławie są totalnie przystępne:

Bawarskie knedle z bułki, są na liście do zrobienia we własnej kuchni – dam znać o wynikach tych prób kulinarnych.

Meštiansky Pivovar (Drevená 8)

Ta restauracja to miejsce prawie kultowe w Bratysławie. Ma historię sięgającą XVIII wieku (1752 rok), a gdyby sięgnąć jeszcze wcześniej, to nawet roku 1477, gdy powstał pierwszy bratysławski piwowar – niestety nie przetrwał. Oczywiście historię ma burzliwą – zmiany właścicielskie, ustrojowe, wręcz narodowe, tak jak Bratysławę, tak dotykały też Meštianskeho Pivovara. Dzisiaj pod tym brandem funkcjonują dwie restauracje: na Drevenej i na Dunajskej. W obecnej formie restaurację reaktywowano w 2010 roku i znana jest pod nazwą używaną przez lokalsów: „Meštiak”.

Wystrój nawiązujący do historii, ale też elegancji miejsca, miła obsługa i dobra kuchnia pozwalają utrzymać renomę lokalu.

Restauracja duża, kilka wydzielonych przestrzeni/sal na parterze i piętrze, ale kuchnia doskonała.

Srawdzamy ponuke (ofertę) i wybór pada na:

Domáca kapustnica s klobásou a sušenými hríbami, zjemnená kyslou smotanou

Vyprážaný syr s hranolčekmi a tatárskou omáčkou

Zemiakové knedličky s údeným mäsom, dusená kyslá kapusta, smotana, pečená cibuľka

 

Trzy tradycyjne dania słowackiej kuchni podane w dobrej knajpie nie mogły popsuć dobrego wrażenia, one je jeszcze podkreśliły. Meštiansky Pivovar – jestem „ZA”.

Będąc już w domu, miesiąc później spróbowałem odtworzenia jednego z bratysławskich smaków a mianowice – smażonego sera – był dobry, nie wypłynął, w środku – miękki, panierka też nie przypalona – na vlogu spróbuję to powtórzyć.

Na koniec złoty napój – Čapovany (czyli: z beczki) Bratislavský Ležiak 12° pochodzący, a jakżeby inaczej, z ich browaru zakończył nasze bratysławskie, weekendowe przygody ze słowacką kuchnią. No i  które pivko byłó lepsze ten leżak, czy ten z Zamockiego…? Pytanie pozostanie otwarte…


Jedzenie w Bratysławie nie tylko nas nie rozczarowało, ale też zachwyciło. Kuchnia słowacka i czeska zarazem, a przecież też pokrewna z węgierską czy austriacką nie jest wbrew pozorom kuchnią ciężką. Jest też zróżnicowana regionalnie. Na ulicach nie widzieliśmy tłumów otyłych ludzi, a jedząc to, co zaprezentowane powyżej mogłoby się wydawać, że tak musi być. Kwestia jakości i świeżości jedzenia ma w tym swój główny udział. Mając organizm wrażliwy na konserwanty, nie mieliśmy żadnych problemów żołądkowych. Jeśli pija się piwo, to jest to prawdziwe piwo, a nie napój piwopodobny słodzony cukrem. Żeby nie było zbyt wesoło, to zwykłe puszkowe piwo w sklepach też pachnie koncernowym smakiem – podobnie jak w Polsce, tak przynajmniej twierdzą barmani w ich restauracjach

Poza tym znajdziecie też wariacje kuchni fusion, jak w Savage Garden; w niejednej karcie widzieliśmy dania dla wegetarian i nie były to tylko sałatki.

Kolejna kwestia – słowackie wina – południe Słowacji, a szczególnie okolice Bratysławy były bogate w winnice już za czasów rzymskich. Trudno może sobie wyobrazić, że są to nasłonecznione stoki Włoch, Hiszpanii, czy Francji, ale naddunajski klimat i rodzaj gleb pozwoliły na wyhodowanie własnych szczepów, z których można wyprodukować ciekawe trunki. Ciekawostką jest fakt, że w pobliżu Bratysławy produkowano, jako drugi region w Europie, po francuskiej, wina musujące metodą szampańską (!). Jeśli mógłbym coś polecić, to na pewno byłoby to wino białe (oczywiście wytrawne) – smakowało nam to pochodzące od największej winiarni w kraju, czyli bratysławskiej Račy – VILLA VINO RACA – najlepiej te z serii Exclusiv. Do gustu przypadła nam Frankovka Modra – można ją gorąco polecić.

Na koniec / zamiast rekomendacji:

  • jeśli chcecie dobrze zjeść po słowacku – Meštiansky Pivovar zaspokoi Wasze pragnienia
  • chcecie coś dietetycznego – Savage Garden zaoferuje Wam smaki fusion
  • jeśli chcecie pobawić się przy muzyce na żywo – Café Studio Club jest optymalnym miejscem
  • chcecie prawdziwego piwa i lekkiej zabawy – Zámocký Pivovar jest tym, czego szukacie

 

 

AUSTRIA TREND HOTEL NA WEEKEND W BRATYSŁAWIE

Weekendowy (czytaj: http://7mildalej.pl/bratyslawa-weekend-w-zimowej-aurze/) hotel w Bratysławie miał: trzymać poziom, być blisko ścisłego centrum, z szybkim dojazdem na lotnisko i dobrym śniadaniem.

Wybór padł na 4-gwiazdkowy AUSTRIA TREND HOTEL (adres: Vysoká 2A, Staré Mesto) trochę przypadkowo – trafiłem na promocję last minute – za ponad 500 PLN dwa noclegi w 4 gwiazdkach wydawało się dobrą ofertą.

Nowoczesna i ciekawa architektonicznie bryła nie zastąpi jednak jakości i atmosfery w hotelu. A jak było..?

Obsługa w recepcji przywitała nas bardzo miło i taki poziom utrzymano przez cały pobyt. Uprzejmość, ale nie nachalność. Pomoc w drobnych sprawach, za wszystko to można wystawić wysokie noty.

Hall przestronny i jasny; na parterze hotelowy bar, na pierwszym piętrze sala śniadaniowa.

 

Czystość również na najwyższym poziomie: łóżko, pokój, łazienka – żadnych zastrzeżeń.

Pokój przestronny, łożka wygodne, cały zestaw kosmetyków charakterystyczny dla standardu **** spełnił oczekiwania; klimatyzacja, codzienne sprzątanie, wymiana pościeli – to wszystko cenę poniżej 300 PLN za dobę.

W nocy hotel prezentował się jeszcze bardziej okazale, a przy tym ciężko byłoby go przegapić:

Jak już opisywałem, z przedłużeniem doby hotelowej w dniu wyjazdu nie było problemu – zaoferowano nam przedłużenie doby nawet do godziny 16-tej. Przechowanie bagażu do czasu podróży na lotnisko – również obyło się bez żadnego problemu.

Lokalizacja – blisko historycznego śródmieścia; linii tramwajowych i autobusowych; dojazd na lotnisko – tramwaj + autobus – ok. 40 min; spacer + autobus – ok. 50 minut

Śniadanie  – ostatni z ważnych obszarów, które stanowią o jakości noclegu – pełen wybór dań na ciepło i zimno, stałe dokładki w przypadku braków, napoje ciepłe i zimne; można trafić na przysmaki słowackiej kuchni, a nie tylko sieciowe jedzenie. Personel na bieżąco dba o uzupełnianie pojawiających się braków.

Hotel na googlach ma ocenę 4,2/5. Oceniłbym nawet wyżej na 4,4/5.

Wady i zalety:

  • + lokalizacja
  • + obsługa
  • + czystość
  • + śniadanie
  • + pokój
  • + łóżko
  • – brak rozbudowanej strefy sport & wellnes
  • – standardowa cena

Moja rekomendacja – jak najbardziej TAK, ale polujcie na okazje cenowe.

 

 

 

 

BRATYSŁAWA – WEEKEND W ZIMOWEJ AURZE

Do Bratysławy nigdy nie było mi po drodze… Owszem, przejazdem byłem tam chyba cztery razy. W stereotypowych opiniach, miasto jawi się jako biedniejsza/skromniejsza siostra Wiednia czy też Budapesztu. Ale czy rzeczywiście zasługuje na taką opinię..?

Nie mam w zwyczaju zachwycać się folderami ze „zfotoszopowanymi” zdjęciami, jeśli gdziekolwiek jadę, to lubię przejść się pomniejszymi uliczkami, popatrzeć na architekturę, panoramę miasta, wejść do knajpki – najlepiej takiej, w której nie ma turystycznego tłoku, zjeść i napić się wyrobów lokalnej kuchni.  Klimat i atmosfera miejsca, ślady historii, ciekawostki, odmienność – to jest to czego szukam, gdy opuszczam mój  mały, biały domek. Więc dlaczego nie Bratysława..?

„Bratysława..? – Przecież tam nie ma nic ciekawego…” – usłyszałem od znajomych.


Bilety do Bratysławy rezerwowałem oczywiście w Wizzairze; dzisiaj WIZZ na trasie WAW-BTS to najtańsza i najszybsza, a jednocześnie jedyna bezpośrednia opcja; lot trwa realnie ok. 1h, bilety RT bywają nawet po 70-80 PLN, a tak krótki odcinek da się przelecieć low-costem bez zbytniego ubytku komfortu. Ostatecznie zarezerwowałem RT po 140 PLN (fani taniego latania pewnie powiedzą, że cholernie przepłaciłem) i w styczniu przyszedł czas na podróż. Dogodne godziny weekendowe – wylot: piątek 14.55, powrót: niedziela: 22.05 + krótki lot – dawały szansę optymalnego wykorzystania wolnego weekendu na zapoznanie się z kolejną stolicą Europy.

Zimowa aura w tej części kontynentu lubi płatać figle, ale nam się udało i wpasowaliśmy w łagodniejszy okres zimy (po prostu powiało z południa Europy, czy też Afryki) lub jak wolą (szaleni) ekolodzy w pogłębiający się globalny trend ocieplenia klimatu. Gdzieniegdzie zalegały resztki cieniutkiej warstwy śniegu, z rzadka pokropił deszcz, ale pogoda była generalnie przyjazna; cały czas na plusie (+2/+8ºC), wystarczyła cieplejsza kurtka, żadnych, dodatkowych akcesoriów zimowych.

Lot opóźniony ok. 20 minut, lądowaliśmy około 16.25 w BTS. Lotnisko, oddalone ok. 9 km od centrum miasta, posiada jeden terminal podzielony na przyloty (parter) oraz odloty (piętro). Nie jest zbyt duże – obsługuje mniej podróżnych rocznie niż KRK lub GDN w Polsce, ale wzoruje się na najnowszych trendach i jest przez to niejako… poręczne.

Z lotniska możecie dojechać zarówno do Bratysławy, jak też do Wiednia (może to być ciekawa opcja dla „sknerusów” pragnących zwiedzić stolicę Austrii). Do Wiednia kursują:

  1. FLIXBUS (Wien Erdberg) – autokar jeździ mniej więcej co godzinę, a podróż trwa około 1h20m – bilety od 29 PLN (więcej: www.flixbus.pl),
  2. SLOVAK LINES (Wien Hbf) – autobusy tego przewoźnika jeżdżą 1-2x w ciągu godziny (w zależności od pory dnia) – podróż trwa ok. 1h25m (więcej: www.slovaklines.sk).

Mnie jednak interesowało dotarcie do Bratysławy – są dwie opcje (linie 61 oraz 96, a w nocy N61). Opcja, z której skorzystaliśmy: autobusowa linia nr 61 – jedzie do centrum, przystanek końcowy w pobliżu Hlavnej Stanicy (dworca głównego). Częstotliwość kursów tej linii jest wystarczająca – jeździ co 15-20 minut. Do przystanku „Karpatská” autobus jedzie ok. 20 minut. Druga linia (96) prowadzi w północne dzielnice miasta.

Pierwsze zetknięcie ze stolicą Słowacji – wysiadamy przy parku Fontána Druzba i odwiedzamy SAVAGE GARDEN przy Námestie slobody. Restauracja co prawda z kuchnią europejską, nawet lekko fusionową, ale postanawiamy wejść – po dniu pracy, pakowaniu się i locie trzeba się przecież posilić. Zamawiamy: ravioli na purée z dyni oraz łososia na pęczaku szpinakowym – wyjątkowo dania może nie narodowej kuchni słowackiej, ale na pewno mistrzowsko przygotowane. Do tego lokalne piwo zamiast deseru. Obie potrawy były przepyszne. Kuchnia co prawda nowoczesna, ale totalnie harmonijna. Duży „+”.

Docieramy do hotelu AUSTRIA TREND BRATISLAVA **** zlokalizowanego przy ulicy Vysokiej, prawie vis-a-vis Prezidentskeho palácu. Nie zawiódł nas, wobec czego opis znajdziecie w dziale: Recenzje. Jakość, standard obsługi, pokój, lokalizacja,  śniadanie – wszystko pasuje do 4 gwiazdek.

Po drodze kupujemy butelkę lokalnego, słowackiego wina z winiarni VILLA VINO RACA (taka nowa świecka tradycja – zawsze w sklepie kupujemy butelkę lokalnego wina na powitanie z miastem). Ogarniamy się i idziemy zwiedzać. Wychodząc z hotelu kierujemy się ulicą Postovą na Námestie SNP.

Na rogu Laurinskiej i Nedbalovej trafiamy na knajpę z muzyką na żywo – CAFE STUDIO CLUB (Laurinská 13), wchodzimy i… zapadamy się w tańcu i zabawie. Muzyka, wino i… strapaćky pochłonęły nas na wiele godzin.

Jeśli komuś odpowiada muzyka lat 60-tych, 70-tych i dyskotekowych lat 80-tych – naprawdę gorąco polecamy. Nie ma turystów, jesteśmy jedynymi cudzincami; bawimy się do późnej nocy. Do hotelu wracamy uroczymi uliczkami bratysławskiej starówki. Noc stała się jakby cieplejsza…

Sobota budzi nas piękną pogodą – szybki shower, śniadanie i znowu w miasto. Poranek jest słoneczny. Pierwsze kroki kierujemy na spowity lekką mgłą znad modrego Dunaju, Bratislavský Hrad.

Innym cudzincom musiało być mijającej nocy jeszcze cieplej niż nam; po drodze spotykamy dość stylowo ubranych Anglików: trampki, bermudy, bluza z kapturem, barowa fryzura (dla porządku przypominam: jest 20. stycznia, środkowo-wschodnia Europa). Zaczynam się domyślać, że to jest obligatory dress-code on saturday after friday (nightfever).

Zamek położony jest na 85-metrowym wzgórzu i jest dobrze widoczny z wielu ulic Bratysławy, stąd ciężko do niego nie trafić. Najłatwiej się do niego dostać idąc ulicą Zámocką lub przez Zigmundovą Bránę. Spacer z uliczek starówki nie powinien zająć więcej niż 15-20 minut. Na zamek dojedziecie też trolejbusami linii 203 oraz 207 z okolic Námestie 1. maja.

Ostatnie przebudowy zamku przeprowadzała na nim Maria Teresa gdy Bratysława była jeszcze Pressburgiem, a zamek gościł nie tylko władców austriackich, ale też królów węgierskich (a Bratysława była zwana wtedy Pozsony). Słowacy jako naród mają historię nie krótszą od naszej, ale jako samodzielne państwo nie funkcjonowali niestety zbyt długo.

Przed samym wejściem na dziedziniec zamku stoi pomnik Svätopluka (Świętopełka), który zbudował Państwo Wielkomorawskie większe niż dzisiejszy obszar Polski.

Dziedziniec zamku po remocie prezentuje się okazale, a w salach zamku znajdują się ekspozycje muzealne. Co ciekawe z czterech narożnych wież, trzy są podobne, czwarta z nich jest natomiast grubsza i większa – to wieża koronacyjna, więc z racji swej funkcji musiała w jakiś sposób wyróżniać.

Za zamkiem są ogrody, które niestety były zamknięte w styczniu 2018 roku z powodu prac remontowo-konserwacyjnych, ale myślę, że będąc tam warto się przejść ogrodowymi ścieżkami, w końcu tylu królów, książąt i innych władców nimi chadzało, że może odkryjemy w sobie w tym czasie błękitną krew..? 😉

Z zamku roztacza się wspaniały widok na bratysławską starówkę, Dunaj, a przy dobrej pogodzie widać zarysy Wiednia, w końcu to tylko 65 kilometrów.

W międzyczasie mgła zaczęła ustępować i ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie, za cel obierając – dla historycznego kontrastu – położoną na lewym brzegu Dunaju, nowoczesną wieżę zwaną UFO.

Po drodze, przy ulicy Zámockiej trafiliśmy jednak na MAĆKAFÉ – małą kawiarnię prowadzoną przez fundację MAĆKY SOS (czyli kocie SOS) opiekującą się bratysławskimi miejskimi i bezdomnymi kotami. Jako opiekunowie 4 kocich żyć, z których 3 przygarnęliśmy  pod własny dach, nie było nawet wymiany zdań między nami co do konieczności odwiedzenia  tego lokum – „must move into”.

W środku można dostać kawę, herbatę, wodę, domowe lemoniady, a na deser – w zupełnym gratisie – kocie towarzystwo i kojące mruczenie.

W lokalu mieszka osiem, uratowanych z bratysławskich ulic, kotów, my doliczyliśmy się sześciu; pozostałe widocznie oddawały się jednej z najbardziej namiętnych kocich czynności czyli spaniu. Historie kocich rezydentów są opisane w kawiarnianej karcie.

Koty mimo, że po przejściach, są w pełni zsocjalizowane i radosne, aczkolwiek chadzają też własnymi ścieżkami – jak to koty. Zawsze na wyjazdach tęsknimy za naszą kocią hordą; tutaj mieliśmy ersatz w postaci ich słowackich braci. Na koniec zostawiliśmy niewielki datek kupując mały fundacyjny gadżet i ruszyliśmy dalej. Jeśli ktoś jest zainteresowany tą kawiarnią odsyłam do: www.mackafe.sk.

Kładką pod mostem SNP doszliśmy do naszego targetu zwanego UFO. Nie wiem czy też tak macie, ale jak zobaczę coś wysokiego, na co można wejść/wjechać, to muszę to zrobić. Z natury jestem optymistą, więc tłumaczę to sobie tym, że ciągnie mnie góry.

Vychliadka (czyli punkt widokowy) tej konstrukcji znajduje się na wysokości 95 m, przy dobrej pogodzie widać Wiedeń. Nie jest to może ta wysokość, co wieża Eiffla, lub chociażby PKiN, ale w Bratysławie jeden z fajniejszych punktów widokowych. Konstrukcja – według mojej Ukochanej Kobiety – nie jest do końca stabilna; rzeczywiście da się odczuć jej ruchy w przypadku silniejszego wiatru, ale na tym polega fizyka takich budowli – one muszą być w pewnym zakresie elastyczne. Nic co sztywne nie trwa wiecznie! Znajdująca się pod tarasem widokowym restauracja oferuje wspaniały widok na Bratysławę, który oczywiście (jak to bywa w przypadku wszystkich wież) jest wliczony do rachunku. Wjazd windą na UFO – płatny: 7,90 EUR.

Pokontemplowaliśmy widoki odpoczywając przy kufelku lokalnego browaru i obmyślaniu dalszej marszruty.

Gratis są toalety z widokiem; człowiek naprawdę może wtedy wszystko traktować z góry 😉

Przyszedł czas na bratysławską starówkę. Uliczki są przepiękne, architektura różnorodna:

ulica Mikuláśska / Żidovská

ulica Panská

Budynek ze sztuką w oknach przy Rybné námestie.

Dom sv. Martina (Katedra św. Marcina) powstała w XV wieku. Na szczycie jej wieży znajduje się kilkuset kilogramowa replika korony świętego Stefana – pierwszego króla Węgier – nie ma w tym nic dziwnego – miasto było przezk kilka wieków stolicą Węgier, a koronowano w tej katedrze wielu władców węgierskich.

W nawie głównej, w jej przedniej części stoi posąg patrona katedry – św. Marcina.

Po wyjściu z katedry zaczął padać deszcz, więc przeczekaliśmy go w SLOVENSKIEJ RESTAURACII przy ulicy Panskiej. Gastro-szału nie było, obsługa wręcz tragiczna. Jak na starówkę ceny przystępne, ale no way. Szkoda klawiatury na opis tego miejsca.

Na końcu Panskiej przy skrzyżowaniu z Laurinską i Rybárską Bráną znajdziecie postać wydostającą się z kanalizacyjnej studzienki – w ten sposób przywitacie się z Ćumilem, bratysławskim kanalarzem, który… Nie, nie będę tworzył nowej historii Ćumila, choć w internecie znajdziecie pewnie kilka legend na jego temat; w rzeczywistości nie ma w tym żadej symboliki ani pierwowzoru – ot, taki stały happening, ale wyszło super.

Możecie natomiast pogłaskać go czapeczce – podobno przynosi to szczęście. Podobno…

Starówka, mimo, że niewielka ma w sobie pełno ślicznych uliczek i kamieniczek, które przenoszą człowieka w poprzednie wieki. I na tym polega urok każdej starówki, bratysławskiej też.

Przy Primaćalnym Palacu (Pałacu Prymasowskim) na rogu Primaćialne námestie i Uršsulínskiej – jak na zimową porę przystało – byo zorganizowane małe miejskie lodowisko.

Uliczką Kostolną w kilka chwil znaleźliśmy się na Rynku Głównym (Hlavné námestie). Znajdziecie tam stary ratusz, dzisiaj muzeum miejskich dziejów oraz jezuicki kosciół najświętszego zbawiciela (Kostol najsv. Spasitel’a).

Z rynku głównego ulicą Sedlarską, gdzie znajdziecie największe na m2 w Bratysławie zagęszczenie irish-scottish pubów dojdziecie do ulicy Michalskiej, której krańca znajduje się Michalská brána – ostatnia ze średniowiecznych bram miejskich. W jej wnętrzach zorganizowano obecnie muzeum dawnej broni, a na 8 kondygnacji znajduje się taras widokowy, którego można podziwiać starówkę.

Ulica Michalska jest aktualnie pełna knajpek i sklepików. W czasach C-K Austro-Węgier była jedną z najbardziej reprezentacyjnych ulic miasta, natomiast w odległym średniowieczu stanowiła końcowy odcinek szlaku handlowego wiodącego z Bałtyku nad Dunaj.

Wieczorem zorganizowaliśmy wyjście do lokalu, który mijaliśmy na porannym spacerze na zamek. Przy ulicy Zámockiej mieści się ZÁMOCKÝ PIVOVAR – budynek, który trąci czasami słusznie minionymi i swoją fasadą przypomina, że bracia Słowacy też zostali W Jałcie rzuceni na pożarcie wielkiemu bratu. Jeśli nie szata zdobi człowieka, to tym bardziej nie ocenia się piwiarni po jej froncie. I tym razem mój doświadczony nos wstrzelił się w „desat’kę”, a raczej „štrnást’kę”, bo przecież czeskie i słowackie piwa zamawia się na ekstrakty!

Knajpa tak przypadła nam do gustu zarówno pod względem picia, jak też jedzenia, że resztę doczytacie w dziale: Smaki z podróży.

Na koniec pozostała jeszcze zabawa – otóż na piętrze zorganizowano dyskotekę. Z tego co zrozumiałem – bar należał do knajpy, ale muzyka była zorganizowana przez imprezowiczów. Dziwny układ… i jeszcze wstęp za free… Druga noc też upłynęła nam na tańcach, w stosunku do poprzedniej różnica tkwiła tylko w muzyce – tutaj królował już XXI wiek. Średnia wieku też była jakby niższa, ale to tylko statystyka – statystycznie to ja i mój kot mamy po trzy nogi 😉

Lubię takie niedziele na weekendowych wypadach, gdzie rano nie muszę jechać na lotnisko. Tym razem lot miał być z gatunku tych wieczornych, więc cały dzień w jakże gościnnej Bratysławie jeszcze przed nami.

Poranny rytuał – leniwa pobudka, shower, pyszne śniadanie w hotelu. Pierwszy nasz cel to powrót na starówkę. Docieramy uroczymi, bocznymi uliczkami na Hviezdoslvovo námestie, przy którym, znajduje się między innymi gmach Teatru Narodowego (Slovenské Národné Divadlo).

Plac jest w dużej mierze deptakiem, na którym zastaliśmy świąteczny jarmark oraz kolejne minilodowisko. Jego pierzeje okupowane są przez restauracje, hotele i drogie sklepy. W  zachodniej części placu, w pobliżu mostu SNP znajdziecie uroczą, romantyczną fontannę zwaną Dievča so srnkou (dziewczynka z sarenką).

Do dziś nie wiadomo czy figurka jest inspirowana baśnią braci Grimm „Braciszek i siostrzyczka”, czy słowacką bajką „Jelenček” Pavla Dobšinského. W jednej historii braciszek zamienia się w sarenkę po wypiciu wody ze studni, w drugiej – zła macocha zamienia braciszka w jelonka. Tak, czy inaczej fontanna jest słodka i romantyczna – a czy jest to  dievča so srnkou, czy dievča s jelenčekom, nie ma to znaczenia, figurka i tak jest śliczna.

Kilka kroków dalej – kolejny baśniowy motyw – pomnik Jana Christiana Andersena.

Na pomniku znajdziecie wiele symboli i bohaterów napisanych przez niego baśni.

Kolejny cel na niedzielę – wypad za miasto. Z ulicy Botanickiej (przystanek: Lafranconi przy moście SNP) autobus linii 29 jeździ wzdłuż Dunaju do wioski Devín. Podroż trwa ok. 20 minut. Miejscowość jest malowniczo położona w zakolu Dunaju, a słynie z ruin zamku (hrad Devín).

Bramy zamkowej nie dało się niestety sforsować, nie mieliśmy ze sobą sprzętu oblężniczego – poza tym zamek był po prostu nieczynny (okres zimowy, jakieś prace konserwacyjne). Niech sami go remontują. Wejdziemy, a później jeszcze trzeba będzie kolejne daniny na remont płacić; VATY, CITY, PITY – wystarczą mi w zupełności 😉

Jeśli ktoś jednak zdecyduje na jego „zdobycie”, to naprawdę warto – przepiękny widok wynagrodzi Wam oblężniczy trud.

Obok zamku, w zakolu Dunaju, w miejscu, w którym wpada do niego Morawa znajduje się pomnik zwany: Brana Slobody (brama wolności) – poświęcony pamięci tych Słowaków i Czechów, którzy w latach 1945-1989 próbowali przedostać się zza żelaznej kurtyny (Źelezna opona) do wolnego świata. W tym miejscu mieli upragnioną wolność prawie na wyciągnięcie ręki – wzdłuż nurtu Dunaju i Morawy przebiega granica z Austrią – dzisiaj symboliczna, 30 lat temu jeszcze pilnie strzeżona.

Na wewnętrznej stronie bramy wygrawerowane są nazwiska tych, którzy zginęli:

Z ciekawostek zwróciła moją uwagę jeszcze latarnia, nie morska, a rzeczna nad brzegiem szerokiego Dunaju.

Wracamy autobusem do miasta, czasu mamy jeszcze wystarczająco dużo, hotel bezproblemowo i bezkosztowo przedłużył nam check-out, więc zapuszczamy się na spacer trochę dalej od centrum – zamierzamy dotrzeć na Slavín, po drodze doświadczając leniwej, niedzielnej atmosfery tego miasta o tak wielu wpływach, które widać np. w miejskiej architekturze.

Slavinskie wzgórze wieńczy monumentalny, socrealistyczny pomnik poległych w walce o wyzwolenie słowackich ziem sowieckich i czeskich oraz słowackich żołnierzy. Wzgórze jest pięknym punktem widokowym na panoramę miasta w kierunku Dunaju. Tłumów tam nie spotkacie, turystów niewielu, częściej rozbrzmiewa język słowacki.

W drodze do hotelu jeszcze jedno doświadczenie z kuchnią słowacką, odwiedzamy kultowego MEŠTIANSKEHO PIVOVARA – i restauracja, i jedzenie, i obsługa – trzyma klasę! Do działu: Smaki z podróży.

Żegnamy hotel, jeszcze ostatnie spojrzenie na pałac prezydencki,

krótka podróż autobusem i oto letisko M. R. Štefánika:

Niedzielny wieczór na bratysławskim lotnisku to spokojna pora – na „Odletach” – 3 rejsy: STN, WAW i MAN. W poniedziałkowy ranek tłoku też raczej nie będzie.

Pewnie ożywa to w sezonie letnim, głównie za sprawą czarterów. Potencjał jest, np. w oparciu o oddalony o >1h jazdy airport VIE, wolne sloty i przestrzenie też są.

W61586 BTS-WAW Wizzzair’a odlatuje praktycznie punktualnie; w WAW wylądujemy o 22.00.

Dobrú noc!

Zimowa Bratysława okazała się gościnnym miastem. Dla nas, na krótki, szybki city-break, wręcz idealne. Wspomnienia pozostaną pozytywne. Udało się wszystko: lot, hotel, kuchnia, piwo, wino zwiedzanie, pogoda, zabawa. Samo miasto, które w swojej historii było stolicami praktycznie trzech państw nie może być nudne. To może być nawet jego zaleta. Naleciałości austriackie, węgierskie, słowackie i czeskie – widać na każdym kroku – w architekturze czy kuchni. Kuchnię słowacką, której skosztowaliśmy w Bratysławie znajdziecie tu: http://7mildalej.pl/kulinarne-rozkosze-bratyslawy/.  Na pierwszy rzut oka nie zachwyca, ale też nie rozczarowuje. Jej kameralność i brak tłumów może być dużym atutem. Ceny nie zrujnują portfela. Na leniwy weekend, zdecydowanie TAK.


INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Lot z Warszawy – najszybsze i najtańsze połączenie oferuje WIZZAIR; jednocześnie godziny lotów pozwalają optymalnie wykorzystać czas np. weekendowego pobytu.
  2. Miasto, stosunkowo niewielkie – zwłaszcza jeśli chodzi o śródmieście/starówkę – łatwo i szybko zwiedza się główne atrakcje.
  3. Tania komunikacja miejska – bilety można nabyć zarówno jednorazowe, jak też optymalne dla zwiedzających pakiety 24h lub 48h.
  4. Miasto bezpieczne – przez nasz pobyt nie mieliśmy, ani nie byliśmy świadkami żadnych niebezpiecznych sytuacji, zachowań; ilość policji wystarczająca.
  5. Ludzie generalnie uprzejmi, mili i pomocni – w hotelu, restauracjach (poza jedną) trafialiśmy na sympatyczną obsługę.
  6. Ceny, pomimo wprowadzenia EUR, przystępne jak na polską kieszeń.

 

LOT WARSZAWA – ZIELONA GÓRA

Pewnie się zastanawiacie co ten poczciwy LIM-6bis robi w tym miejscu..? Niestety nie wzleci już w powietrze, ale skoro lecimy do Babimostu, to jaki może być inny symbol..?

Czy wiecie, że 21.07.1961 roku na tym lotnisku wylądował nie kto inny, jak sam Jurij Gagarin. Tak, tak, to nie jest żart – otrzymał wtedy tytuł honorowego pilota 45. pułku. Zresztą pułk wizytował też (04.1979 roku) pierwszy polski kosmonauta – ppłk Mirosław Hermaszewski.

Na lotnisku tym lądowały nawet amerykańskie C-5 GALAXY, a więc jakieś skromne latające 380 ton.

Czy wiecie, że od 1969 roku do 1992 roku właśnie takie samoloty, jak widoczny na zdjęciu Lim stanowiły wyposażenie tego pułku i gościły na okolicznym niebie w dni lotne?


Mój 13-ty lot w tym roku, samolot kołował na pas startowy o godzinie 0.13. 1,5h opóżnienia i jak tu nie wierzyć w magię pechowej trzynastki..?

Lot na jeden z najmniejszych portów lotniczych w kraju (IEG) czyli Zielona Góra / Babimost nie był planowany, ale z racji wyższej konieczności rezerwowany w ostatniej chwili. PLL LOT wrócił na trasę WAW-IEG w marcu 2017 roku, po kilku latach nieobecności. W międzyczasie sił na tej trasie próbował SPRINT AIR obsługując loty samolotami SAAB-340 i ATR-42. Dofinansowanie do lotów udzielone przez władze województwa lubuskiego sprawia, że bilety można nabyć w rozsądnej cenie (na ogół 150-200 PLN za RT), a jeśli trafi się promocja, to jeszcze taniej.

Odprawa w WAW – szybka i sprawna, o 21.50 czynne 2 bramki na security, do których kolejek nie było; poprzednio leciałem na tej trasie w listopadzie 2017 i kontrola bezpieczeństwa też zajęła mi 5 minut. Jak na standardy obowiązujące w WAW: szybko, miło i sprawnie.

Lot WAW-IEG:

  1. nr lotu: LO3983
  2. wylot / przylot: 22.35 / 23.35 (rozkładowy czas lotu: 60 minut)
  3. boarding: WAW – rękaw / IEG – autobus
  4. samolot: EMBRAER E-175 (SP-LID)
  5. konfiguracja: 2+2 ilość miejsc: 82 ECONOMY (chociaż podawana jest konfiguracja: 22 BUSINESS + 10 ECOPLUS + 50 ECONOMY) – różnica tylko w pakiecie obsługi
  6. pitch: 31inc / width: 17,3inc
  7. posiłek: woda + batonik prince polo w wersji slim

LOT zachował się zgodnie ze swoją dewizą czyli (L)ater (O)r (T)omorrow. Start był pózniej,  lądowanie w IEG już następnego dnia, więc wszystko się zgadza. Opóźnienie, zgodnie z pierwotną informacją mówiącą o 55 minut wydłużyło się o następne 45. Na WAW oczywiście nikt niczego nie wie, nie jest w stanie w międzczasie podać bardziej sensownego komunikatu.

Samolot wystartował o godzinie 0.16, lądował w IEG o godzinie 0.52, lot trwał: 38 minut, a opóźnienie wyniosło: 1h17min.

Na pokładzie załoga przeprosiła za powstałe opóźnienie i niedogodności. Podano „posiłek”. Przetestowałem cytrynę – tym razem była podana z uśmiechem.

Światła przez znaczną część lotu były wygaszone; o tej porze to sympatyczny gest; o północy w samolocie każdy chyba bardziej marzy o relaksie i drzemce, niż oddawaniu się innym czynnościom w świetle „jupiterów”.

Port lotniczy Zielona Góra-Babimost, został utworzony na bazie wojskowego lotniska po 45. pułku lotnictwa szkolno-bojowego rozformowanego w 1992 roku.  Pas startowy zdolny do przyjęcia nawet samolotów szerokokadłubowych (2500mx60m), ILS I kategorii. Pod względem technicznym – OK, aż tyle i tylko tyle. Przez lotnisko w 2017 roku przewinęło się ok. 17,7 tys. pasażerów.

Na lotnisku w Babimoście szybko i sprawnie wypakowano nas do autobusu (stary, wysokopodłogowy, port otrzymał go chyba w podziale łupów po upadającym MZK w czasach transformacji ustrojowej). Transport do hali przylotów szybki i bezproblemowy.

 

Hala przylotów – nowy budynek wybudowany w 2017 roku; jedna taśma na bagaże, toaleta. Jak na taki „hub” obsługujący samolot <100 pasażerów z cabin bagiem – OK.

Ale gdyby wylądował tam np. wakacyjny czarter w postaci np. B737 z prawie 200-tką urlopowiczoów z bagażami rejestrowanymi, sądzę, że sceny byłyby dantejskie.

Ciasnota – komuś naprawdę zabrakło wyobraźni i perspektywicznego spojrzenia.

Lot powrotny czyli IEG-WAW:

  1. nr lotu: LO3984
  2. wylot / przylot: 05.45 / 06.50 (rozkładowy czas lotu: 65 minut)
  3. boarding: IEG – pieszo / WAW – rękaw
  4. samolot: EMBRAER E-170 (SP-LDG)
  5. konfiguracja: 2+2 ilość miejsc: 70 ECONOMY
  6. pitch: 31inc / width: 17,3inc
  7. posiłek: woda + batonik prince polo w wersji slim

Samolot wystartował o godzinie 05.55, lądował w IEG o godzinie 06.36, lot trwał: 41 minut, przylot więc punktualny (przed czasem).

„Terminal” odlotów, to stary budynek, w którym znajdziecie check-in, punkt wypożyczenia aut, dwie bramki, z czego czynna jedna.

I tu zaczyna się clou programu. Obsługa bramek security odprawiając jeden samolot dziennie ma więcej czasu niż grecki emeryt. Dla nich czas się zatrzymuje, on płynie jak sjesta w Portofino. Nie to, żeby byli niemili, wręcz przeciwnie – są uprzejmi, ale chyba biją nieustająco rekord guinessa w długości strajku włoskiego.

A teraz – co widziałem podczas ostatniej odprawy:

  1. nakaz zdjęcia klapek przez kobietę i umieszczenia ich w kuwetce! – szok, że trampek nie kazali mi ściągać, chyba nie zauważyli;
  2. pierwszy (i jedyny) raz sprawdzano mi nawet przegródki i karty kredytowe w portfelu na obecność mikrośladów materiałów wybuchowych i nie byłem jedyny, któremu to wyrządzono;
  3. na koniec „strażnik teksasu” tak przyspieszył, że zabrał mi moją kuwetkę, gdzie po kontroli była jeszcze garść monet.

Odprawa ok. 60 odlatujących pasażerów zajęła grubo ponad godzinę(!), robiąc przy tym sztuczny tłok, nerwówkę. Dodajmy do tego fakt, że brak jest możliwości skanowania kodów kreskowych i całość procedury odbywa się ręcznie odhaczając poszczególnych pordróżnych na kartce, mamy obraz odprawy w Babimoście.

Na plus zasługuje z pewnością kultura pracowników – na trzy loty z IEG, zawsze miałem naprzeciwko nadgorliwych służbistów, ale uśmiechniętych i uprzejmych.

W stosunku do ostatniej odprawy w IEG – zorganizowano mini-sklepik z napojami i przekąskami.

Ogólne wrażenia z podróży na trasie WAW-IEG-WAW:

  • + miła obsługa na pokładzie
  • + zaskakująco szybka kontrola bezpieczeństwa w WAW
  • + skierowanie przez LOT do obsługi linii Embraerów –  wygodniejsze i bardziej komfortowe niż Q400
  • + miła i symaptyczna obsługa w IEG
  • + zorganizowanie prostego stoiska napoje ciepłe/zimne/przekąski w IEG (w listopadzie 2017 jeszcze tego nie było)
  • – opóźnienie lotu (WAW-IEG)
  • – poczęstunek – tragedia (wszyscy, co latają LOTEM wiedzą, że parę miesięcy temu na krótkich trasach zabrano nawet ciepłe napoje (kawa/herbata); co więcej ostatnie 6 Embraerów E-195 nie ma nawet „kuchni” na pokładzie (!) – brawa dla zarządu LOTU…
  • – bramki security w IEG – tego nie da się opisać, przez to trzeba przejść
  • – brak skanerów boarding passów – odprawa ręczna – a tak niewele trzeba, aby to poprawić
  • – brak w IEG autobusu lotniskowego lub chociażby niskopodłogowego; starsza osoba  – nawet z podręcznym może mieć problem z wejściem po schodach
  • – o przestrzeni w hali przylotów już pisałem (dobrze, że chociaż ją wybudowali)

 

 

 

CZY LUFTHANSA ZASŁUGUJE NA 5 GWIAZDEK…?

Pytanie: Czy Lufthansa zasługuje na 5 gwiazdek..? Jakiś czas temu SKYTRAX ogłosił, że LUFTHANSA, jako pierwsza europejska linia lotnicza otrzymała w rankingu 5 gwiazdek. Tak się składa, że miałem okazję lecieć w maju bieżącego roku 4 odcinki (czytaj: http://7mildalej.pl/lizbona-na-majowke/ oraz http://7mildalej.pl/stop-over-w-monachium/) niemieckim dobrem narodowym:

  1. WAW-MUC
  2. MUC-LIS
  3. LIS-MUC
  4. MUC-WAW

Wszystkie rejsy były lotami liniowymi obsługiwanymi bezpośrenio przez LUFTHANSĘ / LUFTHANSĘ REGIONAL.

Odcinek WAW-MUC:

  1. samolot: EMBRAER E-195 (D-AEBC)
  2. lot nr: LH1613
  3. konfiguracja: 8 business + 104 economy
  4. pitch: 32inc / width: 18,25inc
  5. start: 13.15 / lądowanie: 14.45
  6. boarding: WAW – rękaw / MUC – autobus
  7. klasa lotu: ECONOMY

Samolot wystartował z kilkuminutowym opóźnieniem, wylądował z prawie 15 minutowym opóźnieniem spowodowanym kolejką do lądowania na MUC.

Obsługa na pokładzie bardzo miła i uczynna. W takim locie (1,5h) nie przysługują poduszki i koce, a jednak można było bez problemu uzyskać.

Posiłek: kanapka na zimno + napój do wyboru (w tym alkohol). Nie było problemu z dodatkowym napojem.

Odcinek MUC-WAW:

  1. samolot: AIRBUS A-321 (D-AIDC)
  2. lot nr: LH1792
  3. konfiguracja: 30 business +160 economy
  4. pitch: 30inc / width: 18inc
  5. start: 19.30 / lądowanie: 21.40
  6. boarding: MUC – rękaw / LIS – rękaw
  7. klasa lotu: ECONOMY

Samolot wystartował z kilkuminutowym opóźnieniem, wylądował przed czasem rozkładowym (ok. 10 minut). Obsługa na pokładzie OK. Ilość komunikatów – niezakłócająca relaksu na pokładzie. Brak rozrywki pokładowej.

Posiłek podstawowy: ciepły posiłek + woda mineralna. Dodatkowo napoje według zapotrzebowania. Podano ravioli z mięsem w sosie pomidorowym + bułka, masło i batonik kit-kat.

Odcinek LIS-MUC:

  1. samolot: AIRBUS A-320
  2. lot nr: LH1779
  3. konfiguracja: 28 business +138 economy
  4. pitch: 30inc / width: 18inc
  5. start: 10.50 / lądowanie: 14.45
  6. boarding: LIS – rękaw / MUC – rękaw
  7. klasa lotu: ECONOMY

Samolot wystartował z punktualnie, wylądował również punktualnie.

Obsługa na pokładzie bardzo miła i uczynna. Posiłek podstawowy: ciepły posiłek + napój do wyboru.

Dodatkowo napoje według zapotrzebowania – bezproblemowo (w tym alkohol). Posiłki dietetyczne – dostępne na wcześniejsze zamówienie. Brak rozrwyki pokładowej.

Odcinek MUC-WAW:

  1. samolot: EMBRAER E-195 (D-AEMD)
  2. lot nr: LH1614
  3. konfiguracja: 8 business +104 economy
  4. pitch: 32inc / width: 18,25inc
  5. start: 14.45 / lądowanie: 16.15
  6. boarding: MUC – autobus / WAW – rękaw
  7. klasa lotu: ECONOMY

Samolot wystartował z kilkunastominutowym opóźnieniem, wylądował ok. 16.25 (10 minut opóźnienia). Na „-” trzymanie pasażerów w autobusie na rozgrzanej płycie w MUC (przed startem) przez 15 minut. Obsługa na pokładzie bardzo miła i uczynna.

Posiłek: kanapka na zimno + napój do wyboru (w tym alkohol). Nie było problemu z dodatkowym napojem, w tym ciepłym.


Ocena linii lotniczej:

Na cztery loty – 2 punktualne lub przed czasem + 2 loty opóźnione (do 15 minut). Jeśli chodzi o standard podróży – ilość miejsca w klasie ekonomicznej – wystarczająca; fotele rozkładane we wszystkich samolotach. Obsługa (cabin crew) trzyma poziom. Posiłki jak na lotach do 3.000 km – jak najbardziej OK. Możliwość wyboru na etapie rezerwacji dań dietetycznych. Internet płatny (w taryfie LIGHT). Boarding sprawny i szybki. Brak rozrywki pokładowej / ekranów LCD o locie, ale na tych odcinkach to raczej standard.

Nie korzystałem z bagażu nadawanego – brak możliwości oceny tego obszaru – waga: 23 kg (50lbs) – jedna sztuka. Cabin bag – standard: 8 kg / wymiary: 55cm x 40cm x 23cm.

Subiektywna ocena:

  • + samoloty
  • + obsługa
  • + posiłki
  • + ilość miejsca w economy
  • + szybka i prosta rezerwacja internetowa
  • + intuicyjna aplikacja mobilna
  • – brak ekranów LCD chociaż z info o locie
  • – brak nawet pakietu startowego internetu za „free”
  • – punktualność – niby się mieszczą w widełkach

4 odcinki po Europie – moja ocena: 4,5/5, ale ostateczną wydam jak zrobię LUFĄ jakiś long-haul.