JEDNODNIÓWKA W GIBRALTARZE

Półwysep Iberyjski ma to szczęście, że znajdziecie na nim dwa skrajne europejskie przylądki: Cabo da Roca w Portugalii oraz Marroquí w hiszpańskiej Tarifie. Ten pierwszy stanowi najdalej wysunięty na zachód skrawek kontynentalnej Europy. Ten drugi – południowej. Ale znajdziecie też Gibraltar ze swoim Upper Rock. Jest to drugi najbardziej na południe wysunięty punkt kontynentu.

Sierpień 2008 roku – Andaluzja. Nie ma opcji – jeden dzień trzeba poświęcić na Gibraltar. Na Upper Rock wybraliśmy się samochodem z Marbelli. Odległość to ok. 80 km, a poruszaliśmy się autovią (A-7) – bezpłatna i ma lepsze widoki niż biegnąca równolegle autostrada AP-7. Szybki dojazd do La Línea de la Concepción i… korek na granicy. Tutaj zawsze jest korek na granicy, a jego długość zależy między innymi od stanu stosunków pomiędzy Wielką Brytanią a Hiszpanią, czytaj: utrudniania sobie życia. Przypomnę, że jest to zamorskie terytorium brytyjskie, do którego prawa rości sobie Hiszpania. Jeszcze wcześniej – w VIII wieku przez Gibraltar Berberowie próbowali zawładnąć półwyspem iberyjskim. Są też polskie akcenty w historii tej ziemi, ale o tym później.

Tak czy inaczej, korki są zawsze, a wjeżdżając należy pamiętać, że już daleko przed granicą jest dobrze oznakowany pas do skrętu na przejście – proponuję nim jechać, korka nie da się objechać – są betonowe zasieki.

Granicę przekracza się na pasie startowym lotniska w Gibraltarze. Po przejściu procedury kontroli (na ogół szybko i sprawnie, chyba, że ES i GB są w stanie „wojny”) wjeżdżacie do Gibraltaru Winston Churchill Avenue i… dalej jedziecie prawym pasem mimo, że to jakby nie patrzeć, Wielka Brytania. Ale gdy spojrzycie za okno, stwierdzicie, że to taka mała Anglia, tylko położona w fajnym klimacie, bez depresyjnej pogody.

Miasto położone u stóp skały gibraltarskiej nie jest zbyt przyjazne dla samochodów, wąsko, brak miejsc do parkowania, a jeśli już to coężko płatne. Na poniższym foto dostrzeżecie polską flagę – konsulat RP; w roku 2008 jeszcze funkcjonował polski konsulat; dzisiaj funkcjonuje tylko konsul honorowy RP.

Podstawową atrakcją Gibraltaru jest oczywiście UPPER ROCK (skała gibraltarska). Dostać się na nią można na dwa sposoby: wjazd samochodem lub kolejką linową (cable car). Pierwszy sposób wiąże się z koniecznością zaparkowania auta, opłatą za wjazd oraz korkiem i czasem ekstremalnymi przeżyciami. Stromo, wąsko, ciasno (miałem sytucję, że auto na holenderskich numerach postanowiło na tej drodze zawrócić… masakra).

Drugiego sposobu nie próbowałem. Ale z podróżniczego obowiązku wspomnę, że parkujecie w mieście w pobliżu Cable Car, idziecie do kolejki linowej, kupujecie bilet i do góry.

Jest też trzeci sposób – pieszo, ale też nie próbowałem.

Skała, zwana też przez lokalsów „White Rock”, ponad 400 m wystająca nad poziom morza, to wspaniały punkt widokowy na całą okolicę.

Życie w Gibraltarze jest droższe niż w La Linea, więc sporo osób mieszka po stronie hiszpańskiej i idzie/jedzie do Gibraltaru tylko do pracy (o tamtejszym życiu opowiadał  chłopak z Polski, który pracował jako kelner w jednej z knajpek przy marinie).

Jeśli już wjedziecie na Upper Rock to trzeba zobaczyć tunele w skale (WORLD WAR II TUNNELS). Jest to system wykutych w skale tuneli, znanych częściowo jeszcze z wcześniejszych wieków. Właśnie tam znajdziecie jeden z polskich akcentów. Jak wiadomo, 4. lipca 1943 roku z tego lotniska wystartował brytyjski Liberator z generałem Władysławem Sikorskim na pokładze, który runął do morza po 16 sekunadach lotu. Świadkiem był operator radiostacji, który obsługiwał sprzęt właśnie w tych tunelach.

Dzisiaj jest tam swoista ekspozycja/muzeum ukazująca wojskowe i wojenne dzieje tego przylądka. Wstęp płatny na górze lub z rozbudowanym passem cable car.

Magoty gibraltarskie

Gdybym był wyluzowanym guberanatorem tego terytorium, to rozpisałbym referendum na flagę Gibraltaru – zamiast „twierdzy z kluczem” zaproponowałbym „małpę z portfelem”.

Magoty (z rodziny makaków berberyjskich) pojawiły tam się prawdopodobnie ok. VII-VIII wieku przywiezione przez Maurów jako zwierzątka domowe. Później uciekły z domów, zamieszkały i rozmnażały się na skale, stając się nieoficjalnym symbolem Gibraltaru. Dzisiaj są pod opieką władz gibraltarskich. Do lat 90-tych XX wieku znajdowały się pod opieką i niejako na stanie miejscowej bazy RAF, gdzie opiekował się nimi wyznaczony oficer (!) a leczone były w wojskowym szpitalu. Ich populacja zmalała do kilku osobników w czasie II wojny światowej, ale sam Winston Churchill nakazał pilne odtworzenie populacji (nie dziwię mu się  – legenda głosi, że jak odejdzie ostatnia małpa, Brytyjczycy odejdą z Gibraltaru. Hiszpańscy historycy o magotach pisali: „Ani najazd Maurów, ani Hiszpanów czy Anglików, ani kule czy kartacze nie potrafiły ich zniszczyć” – i coś w tym jest…

Gdybym był złośliwym Hispzanem i miałbym za adwersarza konserwatywnego Anglika, powiedziałbym mu, że: MAGOTY BYŁY TU PRZED ANGLIKAMI, ZANIM OTRZYMALI TE ZIEMIE W 1713 ROKU.

Oczywiście magoty stały się tak „płochliwe”, że nie ma dnia, aby nie zrobiły jakiegoś numeru turystom. Sam też to przeżyłem. Na marginesie powiem, że makaki choć stanowią atrakcję dla turystów, a szczególnie dzieci, to nigdy nie zdarzyło mi się widzieć sytuacji, w której te zwierzęta byłyby dręczone przez odwiedzających Upper Rock.

Trzeci pobyt na skale; wjechałem samochodem ostrzegając współtowarzyszy podróży (nauczony już, nie jak typowy Polak, bo doświadczeniem nie swoim, a innych turystów):

„Z samochodu wychodzimy szybko, cenne rzeczy zabieramy albo chowany, okna zamknięte, drzwi za sobą też.! Zanim małpy nas okradną”.

Zanim jednak wszyscy (było nas w vanie 6 osób) wyszli, a wychodzili jak przysłowiowi pracowici Kubańczycy w czasie sjesty, to małpa z aparatem oraz jednym z portfeli już wychodziła z auta. Mając jednak wcześniejsze doświadczenia dogadałem się z nią i wszystko oddała – po tym zdarzeniu doszedłem do przekonania, że mógłybm nawet wynegocjować układ SALT II lepiej niż Jimmy Carter.

Z innych atrakcji, które mógłbym polecić do zobaczenia:

  1. Kilka plaż wokół skały np. Sandy Bay dla amatorów plażingu.
  2. Pomnik generała Sikorskiego prawie na samym cyplu.
  3. Kilka historycznych armat świadczących o burzliwej historii tego skrawka ziemi (np. woodford’s battery)
  4. Meczet (w środku nie zwiedzałem)
  5. Rezerwat przyrody
  6. Jaskinia św. Michała
  7. Spacer uliczkami tej małej Anglii

Gibraltar jako ciekawostka polityczno-geograficzno-historyczna nie jest może jedną z najczęściej wymienianych atrakcji w przewodnikach – i bardzo dobrze. Polecam wycieczkę poza sezonem letnim. Podczas jednego z pobytów – w listopadzie – pogoda była równie piękna, a turystów mniej o 70%.


INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. 3x byłem w Gibraltarze, za każdym razem samochodem – 2x z hiszpańskimi blachami, 1x z polskimi – na przejściu granicznym nigdy nie wysiadałem z auta – odprawa bezproblemowa – kolejki na granicy poza sezonem krótsze; jeśli startuje lub ląduje samolot przejście jest zamykane na ok. 15-20 minut.
  2. Dużo podstawowych informacji znajdziecie na: www.visitgibraltar.gi
  3. Waluta to funt gibraltarski = funt angielski; są kantory; można wymienić cash, ale można płacić też w EUR lub plastikiem.
  4. Knajpki przy marinie – symaptyczne, a dość drogie – za 2 kawy zapłaciłem 4£; piwo (za pintę, to wydatek ok. 3,5-4,0£ (!)
  5. Cable car jeździ od 9.30 do 19.30 w sezonie i do 17.15 poza sezonem; można też wykupić droższą opcję połączoną ze zwiedzeniem rezerwatu (za 25£) – aktualne ceny znajdziecie na: patrz punkt nr 2.
  6. Wjazd na Upper Rock kosztował mnie, z tego co pamiętam, 28 EUR, ale podobno – nie jest już możliwy, jeśli nie masz auta z GBZ – proponuję sprawdzić przed wyjazdem.
  7. Nazw skały jest kilka: UPPER ROCK, WHITE ROCK, SKAŁA GIBRALTARSKA; Marokańczycy mówią o niej DŻABAL TARIK (Góra Tarika).
  8. Ciekawostką jest fakt, że skała ta należy geograficznie do drugiego w Europie pod względem wysokości (po Alpach) pasma górskiego zwanego: Góry Betyckie.
  9. Z Gibraltaru do Afryki jest tylko ok. 17 km (cieśnina w najwęższym miejscu ma 14 km szerokości), a brzeg Maroka i Ceuty (hiszpańskiej enkalwy w Afryce) jest doskonale ze skały widoczny.

 

LIZBOŃSKIE SMAKI

Pierwsze zetknięcie się z lokalną kuchnią jest dla mnie tym najważniejszym wspomnieniem, smakiem, który pozostaje na zawsze. Jeśli za 5 lat ktoś mi zada pytanie o lizbońską kuchnię powiem oczywiście olbrzymia, świeża, przepyszna dorada w Restorante BRANCA VELA. To było błogosławieństwo dla moich kubeczków smakowych. Ale nie tylko…

Pod względem kulinarnym Lizbona zdała egzamin. Mieliśmy okazję skosztować między innymi:

  1. Dorady w Branca Vela,
  2. Curry z krewetkami w The Taj Mahal,
  3. Bifany na Cabo da Roca,
  4. Bacalhau à Brás w Belém w Caseiro,
  5. Pasteis de Bacalhau com arroz również w Caseiro,
  6. Lombinhos Gratinados we Flor do Cais do Sodre,
  7. Bacalhau à Minhota we Flor do Cais do Sodre,

Temat dorady wyczerpałem w dziale: Podróże – http://7mildalej.pl/lizbona-na-majowke/. Postaram się przekazać kulinarny raport z kuchni, którą uraczyła nas: Flor do Cais do Sodre oraz Caseiro w Belém.

Restauracja CASEIRO (Rua de Belém 35)

Lokal położony jest w kompleksie wielu restauracji i barów pomiędzy Rua de Belém a deptakiem Rua Vieira Portuense. Składa się zarówno z sali położonej w kamienicy, jak też ogródka. Wszechobecny dorsz (bacalhau) – łowiony w Atlantyku, ale też na Morzu Północnym – jest w Portugalii daniem narodowym. Mówi się, że Portugalczycy znają 365 przepisów na dorsza – na każdy dzień roku, a nawet po 3 przepisy na każdy dzień roku. Pewnie coś w tym jest…

Menu w Caseiro jest animowane, tzn. obrazkowe:

Ceny standardowe; obsługa miła, ale kelner miał problem z językiem angielskim; ostatecznie nasz skąpo-szczątkowy portugalski dopełnił zamówienia. Zdecydowaliśmy się na: Pasteis de bacalhau com arroz de tomate oraz Bacalhau à Brás.

Pasteis de Bacalhau com Arroz

Pasteis de Bacalhau (nie mylić z Pasteis de Belém), to nic innego jak mielony suszony dorsz w panierce – danie proste, ale też łatwo z niego zrobić „paluszki” rybne, czyli smak PRL-u. W tym przypadku nic takiego nie miało miejsca; ryba była rybą, a panierka pawie pergaminowa – cienka i drobna. Do tego ryż w delikatnym sosie pomidorowym, wyczułem też dodatek w postaci suszonych pomidorów. Surówka jak surówka, generalnie – portugalskie surówki są raczej proste i niezbyt odkrywcze. Cena – 9,50 EUR nie jest wygórowana, a danie smaczne. Nie jest to może wysublimowana potrawa, ale dorsz na sposób nr 1 zaliczony, zaliczenie wypadło pozytywne.

Bacalhau à Bras

Suszony, solony dorsz, to podstawa tego dania. Do tego tarte ziemniaki, cebula, czosnek, czarne oliwki. Ogólna koncepcja potrawy jest bardzo prosta. Dorsza należy namoczyć (aby usunąć nadmiar soli). Starte ziemniaki smażymy na oleju i odsączamy na ręczniku, oddzielnie smażymy cebulkę, czosnek, oliwki oraz dodajemy rozkawałkowanego dorsza i odsączpne ziemniaki, całość na koniec zaciągamy jajkiem i przyprawiamy.

Ocena – danie inne niż ryby w polskiej kuchni o specyficznym smaku. Uwaga – bardzo syte! Z uwagi na jego oryginalność z pewnością wypróbuję przepis w domu i dam znać na blogu. Dorsz na sposób nr 2 zaliczony.

Cena w Caseiro za ten przysmak – również 9,50 EUR. Ogólna ocena restauracji – polecamy, głównie za stosunek jakości do ceny.

Restauracja Flor do Cais do Sodre (Rua dos Remolares 31)

Sympatyczna, mała restuaracja w pobliżu dworca Cais do Sodre. Do jej odwiedzenia skusiły nas między innymi pozytywne opinie w internecie.

 

Karta raczej skromna, ale lubię takie knajpki, gdzie kucharz skupia się na kilku daniach, które można ćwiczyć do perfekcji.

Zamówiliśmy Bacalhau à Minotha oraz coś z mięsa: Lombinhos Gratinados com Queijo.

Bacalhau à Minotha

Dorsz na sposób nr 3 – smażony na oleju w przeźroczystej panierce, podany pod garni z cebulki i… jajka. Smakiem nie do końca zachwycił, o ile sama ryba – świeża i smaczna, o tyle sposób smażenia już niekoniecznie. Rozczarowania nie było, ale zachwytu również. Cena za rybę – 13,50 EUR.

Lombinhos Gratinados com Queijo

Dla odmiany mięso, czyli smażona polędwiczka pod pierzynką z jednego z portugalskich serów – doskonałe (niestety nie zapamiętałem jego nazwy). Iberyjska wieprzowina ma swój smak, wysmażona była na miękko, a pierzynka z sera miała puszystą , miękką konsystencję.

Surówka standardowa – „portugalska”; frytki (generalnie – nie jadam; tylko spróbowałem dla smaku – plus za fakt, że były zrobione „na świeżo” z ziemniaków) – stolik mieliśmy strategiczny – z podglądem na kuchnię.

Obsługa miła, dodatkowym pozyywnym elementem była możliwość zamówienia tak ulubionego przez nas wina domowego w cenie 8 EUR. W Portugalii w 8/10 przypadków dostępne jest tylko wino butelkowane. To nasze było, lekkie, czerwone, ale na  pewno nie pochodziło „z kartonu”. Całość – 2 dania + wino wyniosły nas 31 EUR.

Nasza rekomendacja dla restauracji Flor do Cais do Sodre – „TAK”. Może bym nie przesadzał z „googlowskim” 4,6/5, ale pod 4,1/5 – mogę się podpisać.

 

LIZBONA NA MAJÓWKĘ

Lizbona na majówkę, czyli najpiękniejsze w życiu są podróże niezaplanowane, spontaniczne. Tak też było z majówką 2018. Miała być Barcelona, później Santander, a wylądowaliśmy w LIZBONIE. Lot zarezerwowaliśmy w ostatniej chwili, co prawda ze stopem w Monachium, ale paradoksalnie cena była okazyjna. Przy okazji w locie powrotnym czasu starczyło na 24h zwiedzanie stolicy Bawarii (po więcej zapraszam do działu Podróże: OVER STOP W MONACHIUM).

Wszystkie 4 odcinki na pokładach pierwszej europejskiej 5* linii lotniczej – LUFTHANSY. Odcinek WAW-MUC oraz MUC-WAW odbyliśmy na pokładzie EMBRAERA 195, odcinek MUC-LIZ na pokładzie A321, natomiast na odcinek LIZ-MUC podstawiono A320 (info o locie LUFĄ – czytaj: http://7mildalej.pl/czy-lufthansa-zasluguje-na-5-gwiazdek/).

DZIEŃ 1 

Z WAW wystartowaliśmy o 13.15, w MUC krótki stop, w LIZ lądowaliśmy o 21.30, czasu na zwiedzanie raczej nie zostało wiele, więc szybki look na lotnisko (małe, ciasne – ale o tym przekonaliśmy się na własnej skórze w dniu powrotu). Krótka instrukcja obsługi automatów z VIVA VIAGEM CARD (info o komunikacji w Lizbonie na końcu artykułu), zakup karty, doładowanie i możemy powłóczyć nogami na stację metra.

Na lotnisku znajduje się przystanek początkowy/końcowy czerwona linia (LINHA VERMELHA) – 9 stacji i wysiadamy na ALAMEDZIE jako, że hotel zarezerwowaliśmy pomiędzy stacjami ARROIOS i ANJOS na linii zielonej (LINHA VERDE); hotel przy zielonej linii to strategiczna sprawa, metro jedzie na samo wybrzeże do CAIS DO SODRE, a po drodze można wysiąść w takich miejscach jak ROSSIO, BAIXA-CHIADO skąd już blisko do uliczek ALFAMY; z CAIS DO SODRE złapać można tramwaj do BELEM lub kolejkę podmiejską do CASCAIS. Z ALAMENDY, per pedes, 10 minut spaceru wzdłuż Avenida Alm. Reis, pierwsze wieczorne spojrzenia na miasto są pozytywne.

HOTEL LUENA (***) przy Rua Pascoal de Melo 9 – szybki check-in i jesteśmy w pokoju. Nie umieszczam go w dziale Recenzje, bo została nuta rozczarowania. Hotel rezerwowaliśmy prawie jak last minute, ale był to najtańszy hotel *** ze śniadaniem dobrze skomunikowany zarówno z tymi dzielnicami, które zamierzaliśmy zwiedzać oraz dojazdem na lotnisko. Mam prostą zasadę, którą nazywam maksymalizacją „free-time” – jak najwięcej czasu na miejscu, jak najmniej czasu na dojazdy.

O ile obsługa hotelowa, jego butikowy wystrój, wygodne łóżko i ogólna czystość w pełni zasługują na ***, o tyle tak tragicznych, skromnych i monotonnych śniadań nie serwowano nawet w ośrodkach FWP w latach 60-tych Do tego okno w pokoju wychodzące na oddaloną o 3 m ścianę (!) – jak w karcerze (zaznaczam, że pokój rezerwowałem na stronie hotelu, a nie „bookingu”, czy „hotelsie”); w przedostatni dzień zabrakło też kosmetyków i wymiany pościeli… Prawie 400 PLN za nocleg – dużo za dużo. Gdybym miał ocenić max. 3,0/5.

 

DZIEŃ 2 – ALFAMA, BAIXA, CHIADO, BAIRRO ALTO

Naprzeciwko hotelu jest mały sklepik spożywczy, prowadzony przez sympatycznych chłopaków z Bangladeszu, z niewygórowanymi cenami, gdzie zaopatrzyliśmy się w wodę i owoce. Pierwsze co przykuwa uwagę, to wszechobecne AZULEJOS (nazwijmy to elewacją z glazury). Domy stare, domy nowe – azulejos znajdziecie w całej Portugalii, a ma ona mauretańsko-hiszpańskie korzenie, tymi właśnie arabskimi mozaikami wykonywanymi przez Maurów na półwyspie iberyjskim zachwycił się król Manuel I odwiedzając hiszpańską Andaluzję.

Drugie spostrzeżenie – chodniki – w przeciwieństwie do znacznych obszarów Europy – brak kostki brukowej czy płyt betonowych, chodniki wykonane są z małego naturalnego kamienia często ułożonego w fantazyjne wzory azulejos.

Schodzimy ulicą w dół w kierunku wybrzeża – jako pierwszy cel obieramy ALFAMĘ z jej uliczkami i górującym zamkiem świętego Jerzego (CASTELO DE SAO JORGE). Sam zamek stoi na najwżyższym ze szczytów Lizbony; pierwotnie był fortecą Maurów zdobytą w 1147 roku przez Portugalczyków.

Tutaj uroczyście żeglarz Vasco Da Gama był witamy, gdy opłynął Afrykę i odkrył, to co miał wcześniej uczynić Kolumb, czyli drogę do Indii. Dzisiaj to fantastyczny punkt widokowy. Wejściówka – 8,50  EUR.

Sama ALFAMA – najstarsza i według wielu – najpiękniejsza dzielnica Lizbony urzeka swoimi klimatycznymi uliczkami i knajpkami, jest też doskonale wyposażona w tzw. MIRADUORO, czyli punkty widokowe, z których można podziwiać panoramę miasta oraz ujście Tagu (TEJO). Tak naprawdę, to MIRADUORO znajdziecie też w CHIADO, BAIX’ie oraz innych dzielnicach miasta. Są naprawdę warte zobaczenia – widoki z nich bywają prześliczne; nie wszędzie są też tłumy podobnych do Was (czyli turystów).

Najpopuarniejsze w Alfamie to MIRADUORO DE SANTA LUZIA (św. Łucji) i MIRADUORO PORTAS DA SOL (bramy słońca). Mój osobisty wybór: MIIRADUORO RECOLHIMENTO – wyżej położone, bez zbędnych tłumów, można wkoczyć na przylegający murek i odpocząć wystawiając twarz do słońca i bryzy znad Tagu.

Nasyciwszy nasz wzrok pięknem lizbońskiego krajobrazu skierowaliśmy się w dół, w kierunku wybrzeża Tagu zwiedzając po drodze katedrę (zwaną CATERDAL lub po prostu: SE) – największą sakralną budowlę miasta. Kościół powstał na miejscu meczetu po zwycięstwie nad Maurami w 1150 roku; obecnie katedrze przywrócono jej romański wygląd.

 

Schodząc nadal w dół skierowaliśmy się na Rua da Alfandega, przy której stoi CASA DOS BICOS – prawie jakbym się przeniósł w renesansową Italię, ale rzeczywiście, kto był w Ferrarze  i widział Palazzo dei Diamanti, przeżyje… deja vu, no, prawie deja vu. 1125 wyciętych kamieni naśladujących strukturę diamentu robi wrażenie.

Kilka chwil zajęło nam przejście na PRACA DO COMERCIO, na której trwały przygotowania do fianłu Eurowizji. Centralną budowlą placu jest pomnik króla Józefa I.

Jakie miasto taki Łuk Triumfalny… Nie ma w tym złośliwości, gdyż przy całej kameralności Lizbony budowla doskonale wkomponowuje się kameralny urok miasta.

Za Łukiem Trimfalnym (ARCO DO TRIUNFO) rozpoczyna się BAIXA, a jej początek daje zatłoczony deptak – jedna z najbardziej reprezentacyjnych ulic miasta: Rua do Augusta.

W jednej z bocznych równoległych do R. do Augusta uliczek, Rua dos Correiros, przyszedł czas na posiłek – wybraliśmy VELA BRANCA i nie żałowaliśmy – mieli świeżą doradę. Zdjęć nie zdążyłem zrobić – nie zjedliśmy jej, my ją pochłonęliśmy. Tak pysznej dorady nie jadłem ani w Polsce, ani we Włoszech, ani w Grecji, ani w Hiszpanii. Pierwszy raz mogę powiedzieć, że rybę nie tylko skosztowałem, ale też się rybą najadłem. Portfel również wytrzymał (cena: 27EUR – bez wina oczywście).

Po konsumpcji przyszedł  czas na zwiedzania BAIX’y, dotarliśmy do ELEVADOR DE SANTA JUSTA. W Lizbonie zachowało się kilka wind stanowiących doskonały środek komunikacji miejskiej dla leniwych – różnice poziomu między nawet sąsiednimi ulicami są prawie jak premie górskie na TdF (w tym przypadku prawie robi jednak różnice).

Następnie udaliśmy się na CHIADO, kolejną dzielnicę, chyba obok BAIX’y najbardziej imprezową (w porze nocnej). Oblegana przez młodych i starych: PRACA LUIS DE CAMOES:

Z CHIADO wspięliśmy się na BAIRRO ALTO zarzymując się po drodze przy kolejnym MIRADUORO – SAO PEDRO DE ALCANTARA (zdecydowanie dla mnie NO°1):

Dla mnie BAIRRO ALTO – z całej lizbońskiej komercji – jest najbardziej portugalskie oraz lizbońskie.

Jak widać na załączonych obrazkach u góry i na dole – brak tłumów, a knajpki zdecydowanie już z lokalsami (a takie mi najbardziej odpowiadają).

Schodząc z BAIRRO ALTO minęliśmy ogród botaniczny i wracając do hotelu przeszliśmy się wzdłuż AVENIDA DA LIBERDADE – Warszawa ma Aleje Ujazdowskie, Paryż ma Avenuse des Champs Elysees, a Lizbona ma Av. Liberdade.

Zatrzyaliśmy przy MONUMENTO AOS MORTOS DA GRANDE GUERRA:

Chodzi oczywiście o I wojnę światową (1914-1918). w 1915 roku Portugalczycy starli się z Niemcami w Afryce (!) na pograniczu Mozambiku (PT) oraz Tanganiki (DE), następnie „aresztowali” niemieckie statki w portach swoich kolonii, wskutek czego Niemcy 9. kwietnia wypowiedzieli Portugalii wojnę, rzucając kraj niejako w objęcia Ententy. Najkrwawszą bitwą dla Portugalczyków była bitwa pod La Lys w kwietniu 1917 roku. Z ok. 8.200 żołnierzy portugalskich poległych w czasie I wojny światowej, ok. 7.400 zginęło właśnie pod tym flandryjskim miasteczkiem. My mieliśmy bohaterskiego np. kapitana Raginisa pod Wizną w 1939 roku, a Portugalczycy pod La Lys mieli szeregowego Anibala Milhaisa, który z pomocą karabinu maszynowego i garstki żołnierzy powstrzymywał cały niemiecki pułk (!).

Odpoczęliśmy przy fontannach przed Teatrem Narodowym na  PRACA ROSSIO:

Wieczorem eksplorujemy okoliczne knajpki w bezpośredniej bliskości hotelu – na rogu Melo/Reis jest ciekawa piwiarnia z jedzeniem podawanym do 23.00, my wybieramy jednak… indyjską knajpę: THE TAJ MAHAL na rogu Febo Moniz/de Arroios. Curry z krewetek, a raczej stadem krewetek oraz winem zaspokoił w pełni nasze kulinarne potrzeby. W hotelu jesteśmy po północy (mamy taki kulinarny zwyczaj, że na jeden posiłek w różnych krajach próbujemy kosmopolitycznego jedzenia dostępnego wszędzie: kebab, curry, pizza).

DZIEŃ 3 – LINHA 28E, BELEM, CASCAIS

Jak Lizbona, to musi być niezapomniany lizboński rekwizyt, nieodłączny bohater każdej fotografii, bestia w stylu retro: ŻÓÓÓŁTYYYY TRAAAMWAJJJ!

Z hotelu, do linii, po której kursuje ten oldtimer spacer zajął nam tylko 10 minut. Pamiętajcie, żeby atrakcja była atrakcją, musi być pożądana, trzeba na nią czekać. Czekaliśmy więc – ok. 40 minut (w międzyczasie rozkładowo powinny już przyjechać 2 tramwaje), ale się doczekaliśmy. Nadjechał – to on: ELETRICO 28E.

A teraz najważniejsze:

  1. Bilet obowiązuje normalny – nie dopłaca się jak za wino na wieży Eiflla,
  2. Cała trasa linii 28E to max. 40-50 minut,
  3. Częstotlwość kursów – nie patrz na rozkład, dla niego czas się zatrzymał: 8 minut czy 20 minut – mañana,
  4. Zaczyna się i kończy na MARTIM MONIZ,
  5. Nawet jeśli wsiedliście w trakcie trasy i chcecie zrobić pętelkę… i tak Was wyrzucą na MARTIM MONIZ,
  6. W korkach i tak postoice – Jego nie obowiązują żadne busbasy, On jedzie egalitarnie razem z samochodami, ma w… pantografie najnowsze trendy inżynierów transportu miejskiego (tych z Warszawy też),
  7. Czasem spotka na swojej trasie czerownego brata, ale to wycieczkowiec, On jest jedynym prawdziwym liniowcem,
  8. Klimatyzacja (instrukcja obsługi): okna należy otworzyć samodzielnie pociągając do góry i zabezpeiczając w drewnianych prowadnicach a następnie cieszyć się nawiewem ciepłym (za dnia w miesiącach letnich) lub chłodnym (w pozostałych przypadkach).

Tramwaj już był, więc czas udać się gdzieś dalej: wybór pada na BELEM oraz CASCAIS i zaliczyć dodatkowo: BOCA DO INFERNO. Do Belem dojechać można z CAIS DO SODRE (czyli dworca położonego przy nabrzężu Tagu) np. tramwajem 15E lub kolejką podmiejską (każdy pociąg jadący w kierunku CASCAIS). Do dworca CAIS DO SODRE dojechać można zieloną linią metra.

Przed dworcem trafiamy na kiermasz z regionalnymi produktami, gdzie przy dużej beczce (stanowiącej ersatz stolika) wypijamy napój składający się z wina, lodu oraz owoców (coś a’la sangria, ale fajnie zmrożona i wytrawna).

Obok znajduje się MERCADO DA RIBEIRA (olbrzymie hale z warzywami, owocami, rybami, frutti di mare oraz druga – gdzie to wszystko można zjeść). Siedzi się jak niemieckiej bierhali przy długich stołach, ale na miejsce trzeba polować – tłum jak po papier toaletowy w stanie wojennym.

Dostaniesz wszystko, co portugalskie do jedzenia, ale ceny nie różnią się od przeciętnych lizbońskich knajpek.

Tak na marginesie, to swoje stoiska ma tam część restauracji i barów, które znajdziecie w Alfamie czy Chiado.

Podróż do BELEM trwa ok. 15-20 minut. Tramwaj linii 15E, to nowoczesny skład; można też wybrać autobus linii 728; karta VIVA VIAGEM oczywiście działa.

Belem, jak dla mnie „MUST SEE”! Atmosfera tej zielonej, nadmorskiej dzielnicy ma w sobie pewien  luz i klimat południowej sjesty, a jest też co zwiedzać i gdzie zjeść. Stąd właśnie wyruszał Vasco da Gama w 1497 roku w poszukiwaniu drogi do Indii, tutaj znajdują się wspaniałe zabytki: wspaniały klasztor Hieronimitów (MONASTEIRO DOS JERONIMOS),

 

Jeśli po klasztornej medytacji macie ochotę spojrzeć w gwiazdy – kilka kroków od klasztoru znajduje się planetarium. W Belem znajdziecie też ogród botaniczny, olbrzymie modernistyczne centrum kultury, muzeum morskie, muzeum powozów (NACIONAL DOS COCHES) czy też PALACIO NACIONAL DA AJUDA.

Na wybrzeżu warto odwiedzić  PADRÃO DOS DESCCOBRIMENTOS (pomnik zdobywców), który upamiętnia portugalskie odkrycia i podboje świata; na jego szczyt wjedziecie windą, a w jego wnętrzu znajduje się mał ekspozycja dotycząca odkryć nie tylko geograficznych.

Pomnik w kształcie karaweli, przyozdobiony postaciami najwybitniejszych portugalskich żeglarzy i odkywców. Na wysokości ponad 50 m (wjazd windą – 5 EUR) znajduje się taras widokowy- jeden z najpiękniejszym widoków na Belem:

czy też PONTE 25 DE ABRIL (most 25. kwietnia):

Most ten pomimo, że jego nazwa odnosi się do słynnej rewolucji goździków z 1974 roku, został oddany do użytku w 1966 roku (jego wcześniejszym patronem był, a jakże… Antonio Salazar; wtedy w Portugalii prawie wszystko było imienia Salazara (uwaga – brak nawiązania do najnowszej historii Polski).

Udając się w kierunku oceanu atlantyckiego dojdziecie do TORRE DE BELEM, która pełniła funkcje obronne, latarni morskiej, radiotelegraficzne i szereg innych w zależności od okresu w swojej historii. Wejście również 5 EUR, ale naprawdę nie ma tam niczego ciekawego, wchodzicie po schodach z piętra na piętro mijając po drodze puste na ogół sale.

Przy Torre de Belem znajdziecie jeszcze dwie atrakcje: Muzeu do Combatente (muzeum wojskowości) oraz replika wodnosamolotu Fairey F-IIID.

Samolotem tym Sagadura Cabral oraz Gago Coutinho jako pierwsi przelecieli południowy Atlantyk (z Lizbony do Rio de Janeiro). Przelot był podzielony na etapy i trwał od 30. marca do 17. czerwca 1922 roku.

Jak już jesteście w Belem, to nie zapomnijcie o najsłynniejszych ciasteczkach (nie mylić z internetowym cookies), z których słynie Portugalia, a właściwie Belem – PASTÉIS DE BELÉM, przy  Rua Belém 84-92 znajduje się ta jedyna orygnalna, pierwsza cukiernia, w której dostaniecie ten smakołyk – budyniowe babeczki zapiekane we francuskim cieście według przepisu mnichów z położonego obok klasztoru Hieronimitów – w którymś z przewdoników wyczytałem, że jest to „…święty graal wypieków portugalskich…” (podobno nie tylko portugalskich).

Krótki wypad do Cascais

Na stacji w Belem wystarczy wsiąść w podmiejski pociąg i za 40 minut wysiadacie w CASCAIS – urokliwym nadmorskim miasteczku, w którym czas płynie leniwie przy filiżance kawy lub nadmorskim spacerze. W kurorcie znajdziecie rezydncję prezydenta Portugalii, port rybacki sąsiadujący z plażą. W odległości 20 minut spacerem natomiast: ESTORIL (mekka portugalskiego hazardu).

30 minut spacerem od Cascais jest jeszcze jedna atrakcja, która zrobi wrażenie: BOCA DO INFERNO (paszcza piekieł).

Można zejść jeszcze niżej i ujrzeć taki oto widok:

Pełne wrażenie robi kompilacja obrazu z dźwiękiem – szum fal Atlantyku rozpryskującycyh się o poszarpane, klifowe skały i ściany jaskinii. Coś pięknego i potężnego jednocześnie…

Z Cascais wrociliśmy wieczornym pociągiem… na gapę. Przegapiliśmy fakt, że skończył się nam cash na VIAGEM-ie, na doładowanie nie było czasu, pociąg prawie odjeżdżał, do automatu kolejka. Uprzejmy Pan zawiadowca przepuścił nas przez bramkę na peron przy pomocy swojej karty. Na pytanie jak wyjdziemy w Cais do Sodre – wykonał tylko gest jakby chciał powiedzieć: SEM PROBLEMA (nie ma sprawy). Na stacji Cais do Sodre podobnie sympatyczny Pan z obsługi uczynił to samo wypuszczając nas z peronu… To się nazywa SCHWARZ FAHRT (jakby powiedzieli Niemcy) na legalu.

Wróciliśmy do Lizbony i w okolicach Dworca znaleźliśmy knajpkę z bardzo symaptycznymi kelnerkami – FLOR DO CAIS DO SODRE przy Rua dos Remolares 31. Pyszna kolacja – recenzja w dziale: Smaki Świata.

DZIEŃ 4 – CABO DA ROCA

Piękno tego przylądka odkryjecie w artykule: CABO DA ROCA (2018). Planowaliśmy na ten dzień jeszcze Sintrę, ale w związku z tym, że zapragnęliśmy skosztować kąpieli w Atlantyku, czasu niestety zabrakło. Necessarily – next time.

Wieczorem postanowiliśmy urządzić sobie „zieloną noc” i pojechaliśmy metrem na BAIXA-CHIADO. Tłumy imprezowiczów, knajpy wypełnione po brzegi, tak że czeka się na miejsce siedzące. Czasem brakuje nawet ulubionego wina, jedzenia w takich warunkach nie polecam.

Zatrzymaliśmy się w knajpie POVO (Rua Nova do Carvalho 32-26) – ze względu na jedzenie  oraz obsługę radzę omijać szerokim łukiem. Tragedia… Jeśli ktoś lubi ekstremalne i masochistyczne przeżycia kulinarno-żołądkowe, to za standardowe 30 EUR ma je gwarantowane!

W restauracji, po chwili przysiadł się do nas sympatczny Anglik pochodzący z północnego Londynu i zaczął opowieść o swoim życiu. Dopiero po kilku minutach zorientował się, że nie jesteśmy nativ speakerami… Okazało się, że spędza tutaj swój bachelor party, a żeni się z Polką, wobec czego poprosił o naukę podziękowań dla gości z Polski, a szczególnie dla przyszłej teściowej. Rozstaliśmy się po dwóch godzinach. Ile z tego zapamiętał, wiedzą tylko weselni goście z Polski.

(To ten gość w białej tunice…)

DZIEŃ 5 – POWRÓT

Samolot mieliśmy o 10.50, więc szybkie śniadanie (mi osobiście nie bardzo wchodziło) i orzeźwiający spacer na ALAMEDĘ, do stacji metra. Lotnisko w Lizbonie, jak już wspominałem ciasne i zatłoczone, o ile checkiny są jeszcze do szybkiego ogarnięcia, o tyle security to jakiś koszmar – nam przejście zajęło ok. 30-40 minut (wyjeżdżaliśmy w niedzielne przedpołudnie).

Jeszcze spojrzenie na Lizbonę z lotu ptaka (stalowego) i czeka na nas Monachium.

Wrażenia z Lizbony..?

Czy Lizbona na majówkę to był dobry wybór? Lecieliśmy z pełnym resetem, bez nastawienia „pro” czy „contra”. Miasto ma swój urok i klimat – urzekło nas i niech najlepszą rekomendacją będzie fakt, że zamierzamy tam wrócić. Portugalczycy są mili i uprzejmi, ale na szczęście nie nachalni. Każdy w tym mieście znajdzie coś dla siebie. Jedno jest pewne – nie jest to miasto na 2 dni, jeśli ktoś chce lecieć w piątek i wracać w niedzielę, to będzie z pewnością mu towarzyszyło poczucie straty, tam jest zbyt pięknie, by być zbyt krótko.

To na co nam zabrakło czasu i zostawiamy next time, a może wy znajdziecie czas:

  1. SINTRA – tego żałujemy, ale zapisujemy na następną wizytę jej zamki i pałace,
  2. FADO – dotarliśmy do 2 knajpek z fado, ale ceny obiadów czy kolacji trochę nam słuch stępiły i odstapiliśmy (30-40 EUR za danie); następnym razem poszukamy bardziej wnikliwie,
  3. OCEANARIO DE LISBOA – podobno jedno z najpiękniejszych w Europie,
  4. dla mnie – fana latania i lotnictwa – MUSEU DO AR, czyli muzeum lotnictwa,
  5. ewentualnie przejażdżka PONTE 25. DE ABRIL do Almady na drugi brzeg Tagu.

LIZBONA – INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Komunikacja w Lizbonie – 4 linie metra, 5 linii tramwajowych + autobusy – można dojechać we wszystkie pożądane okolice i atrakcje; stosunkowo tania – wydaliśmy w trakcie pobytu ok. 15 EUR (na podróże miejskie i podmiejskie) na osobę; karta jest nieodzowna, ale i bardzo wygodna; doładowanie proste w automatach; wejścia na perony metra strzegą wysokie bramki; wszystko na stronie: www.portalviva.pt
  2. Stare dzielnice – Alfana, Baixa, Chiado, Bairro-Alto da się pokonać pieszo w ciągu jednego-dwóch dni; niektórych jednak różnica poziomów może zmęczyć; jeśli planujecie rozszerzyć zwiedzanie o wizyty w muzeach – przygotujcie się na kolejki.
  3. PP czyli płatne przystawki – każdy, kto był w Portugalii wie, że na stół (bez zamówienia) wjeżdżają małe przekąski lub przystawki, które później znajduje się na rachunku. Wystarczy grzeczne: dziękuję, nie (OBRIGADO, NÃO) i działa, i portfel grubszy; kelnerzy nie wciskają tego na siłę, ale jak klient nie reaguje, to wykorzystują okazję do zarobku.
  4. Obsługa hoteli, restauracji mówi na ogół po angielsku, czasami po niemiecku; generalnie nie ma problemów z porozumiewaniem się.
  5. Ceny w restauracjach i kawiarniach wcale nie odstają od cen zachodniej Europy – obiad czy kolacja dla dwóch osób: danie główne + woda + butelka wina + ewentualnie zupa (30-40 EUR); kawa tania: 1,5-2 EUR; o knajpkach z fado mowa wyżej; z ich narodowych fast foodów spróbujcie BIFANY, ale trzeba trafić na dobrą wersję.
  6. Część parkingów (np. Cabo da Roca) bezpłatna, a ceny atrakcji, muzeów, itp. utrzymują się poniżej cen Paryża, czy Londynu.
  7. Kuchnia (poza restauracją POVO) – wspaniała i świeża – żadnych problemów gastrycznych (żołądek mojej Ukochanej Kobiety jest jak barometr i wykaże każdą anomalię); ryby naprawdę świeże i pyszne; coś z tego zrobimy na pewno w domu i podzielimy się na blogu doświadczeniem.
  8. Hotele – to nie tylko nasza opinia – przewartościowane – jest wiele tańszych miast w Europie; nawet w Paryżu za hotel *** przy Łuku Triumfalnym zapłaciliśmy mniej za lepszy standard; hotel Luena prawie 400 PLN za ***, ale na „+” tylko lokalizacja i personel, o reszcie wolałbym zapomnieć;
  9. Winho verde – portugalskie białe wino z zielonych wingoron z regionu Minho, jest na ogół mocno wytrawne i orzeźwiające, odpowiednie do klimatu portugalskiego wybrzeża – w restauracjach za 14-18 EUR można trafić na coś dobrego; w sklepach  polecam te od 8-9 EUR, ale jak kto lubi – za 6,50 też bywają; w knajpkach rzadko bywa, ale bywa wino domowe – od 8 EUR za 1L karafkę.
  10. Pogoda – byliśmy na majówkę 2018 – temperatury w dzień 23-28°C, w nocy 15-17°C; pełne słońce, „0” opadów, bryza od Tagu.

 

CABO DA ROCA – PORTUGALIA

 

Być w Lizbonie i nie wpaść na jeden dzień na CABO DA ROCA zostawiłoby poczucie niepowetowanej straty, tak jakby znać numery przed losowaniem w lotto i nie wysłać kuponu z tymi liczbami. Przylądek odwiedziliśmy w trakcie naszej podróży – http://7mildalej.pl/lizbona-na-majowke/. Miejsce gdzie zaczyna się kontynentalna Europa, przylądek, który ma sobie magię typu „must see”. Nie znajdziesz na nim startuących promów kosmicznych jak na CAPE CANAVERAL, nie dopadną Cię „ryczące czterdziestki” jak na przylądku HORN, nie ma tak pięknego ukształtowania terenu jak Przylądek Dobrej Nadziei, nie będzie też tak zimno jak  na NORDKAPPIE, ale ten bezkres Atlantyku z jego świeżą bryzą, świadomość tego, że jesteś gdzieś na… krańcu kontynentu robi wrażenie.

Jak dojechać na CABO DA ROCA z Lizbony? Najprościej – idziesz/jedziesz na dworzec kolejowy w Lizbonie; jeśli jesteś w centrum, to udajesz się na ROSSIO, kupujesz bilet i wsiadasz w pociąg do SINTRY (LINHA DE SINTRA). Są połączenia bezpośrednie (podróż – ok. 40-50 minut), pociągi kursują ca. co 30-40 minut. My znaleźliśmy połączenie z przesiadką w AMADORZE, ale miało ten plus, że nie straciliśmy 1/2 godziny czekając na odjazd pociągu.

Bilet kupujecie w automacie lub w kasie (uwaga – kolejki! – ale da się ogarnąć w 10 minut). Jeśli przychodzicie 3 minuty przed odjazdem pociągu, może być słabo…

Sintra jest zbyt piękna i jest w niej zbyt wiele wartego zobaczenia, żeby traktować ją jak japoński turysta, więc jeśli chciecie zwiedzić Cabo da Roca z okolicami, to na Sintrę, jej pałace i zamki proponuję zarezerwować oddzielnie cały dzień.

Z dworca kolejowego w Sintrze odjeżdżają autobusy – przystanek ciężko przegapić, jest dobrze oznakowany, autobusy zresztą też – LINHA 403), które wożą turystów bezpośrednio na przylądek; czas podróży – ok. 40 minut. Bilet OW kosztuje 4,30 EUR.

Jest jeszcze druga opcja – jedziecie pociągiem podmiejskim do CASCAIS i tam wsiadacie w autobus jadący na Cabo da Roca (25-30 minut); autobusy na Cabo da Roca jeżdżą zarówno z Sintry, jak też z Cascais.

CABO DA ROCA… Jeszcze w XIII – XIV wieku, zanim Kolumb wypłynął w poszukiwaniu Indii, a odkrył Amerykę, wszyscy byli przekonani, że to jest właśnie koniec świata. Sam przylądek jest piękny, fale Atlantyku rozbijające się u podnoża klifu, wiatr dający nawet w upalne dni odczucie chłodu – stoisz i patrzysz z wysokości ponad 140 metrów na bezmiar otaczajecej Cię wody.

Na przylądku, obok latarni morskiej, której światło widać z odleglości 46 km, znajdziecie obelisk, a także punkt informacji turystycznej z pamiątkami i możliwością zakupu certyfikatu „zdobycia” przylądka.

AQUI… ONDE A TERRA SE ACABA E O MAR COMECA… – czyli: „tutaj… kończy się ląd, i zaczyna morze…”

Co ciekawe – przy takiej atrakcji są bezpłatne parkingi oraz niewielka restauracja, a raczej snack/lunch bar.

Sam przylądek, pomimo faktu, że ruch na nim panuje jak na stacji metra w Tokio (tak, tak – przesadzam, ale niewiele) ma w sobie tę zaletę, że wciąż jest jeszcze skrawkiem dzikiej przyrody, nie do końca zdominowanym przez komercję i zadeptanym przez tłumy turystów, którzy masowo wychodzą za drewniane barierki w poszukiwaniu „the best of selfie”. Niektórzy tak daleko posunęli się w poszukiwaniu tej nagrody, że było to ich ostatnie selfie w życiu, a pośmiertnie otrzymali nagrodę Darwina (tak skończyła między innymi dwójka Polaków w 2017 roku).

 

Bar CABO DA ROCA nie powala kartą dań – raczej proste potrawy – jedliśmy BIFANĘ, czyli portugalski fast food (przyprawiona wieprzowina w bułce). Raczej skromnie – kubeczki smakowe mówiły: „…myśleliśmy, że nasz właściciel ma lepszy gust kulinarny…”; cena – 7 EUR za stosunkowo niewielką bułkę – lekka przesada. Małe, portugalskie piwo – 2,50 EUR, duża woda mineralna – 1,60 EUR; butelka wody (1,5L) – 2,40 EUR. Obsługa miła, toalety bezpłatne. Plusem – widok, którym można się delektować (chyba doliczony do tej bifany…).

Ciekawostką jest fakt, że cały przylądek pokryty jest płożącą się, ukwieconą na biało i fioletowo rośliną. Wszystkim florofilom spieszę wyjaśnić, że jest to karpobrot jadalny (zastrzegam, że nie próbowałem). Sukulent, przywieziony z Afryki do portugalskich ogrodów, rozprzestrzenił się inwazyjnie właśnie na Cabo da Roca.

Na zwiedzanie przylądka wystarczy od 30 do 60 minut i można wracać do Sintry albo jechać do Cascais… ale jest jedno „ale”. Najciekawsze są ścieżki, które wiodą z Cabo da Roca wzdłuż klifowego wybrzeża

Na tych ścieżkach wiodących do odosobnionych, ukrytych pośród klifowych urwisk plaż: PRAIA DA AROEIRA oraz PRAIA DA URSA niejednokrotnie nie znajdziecie żywej duszy – spacer z Cabo da Roca do Praia da Ursa zajmuje ok. 30-40 minut. Przygotować się należy na atrakcje typu zejście z klifu/wejście na klif – ok. 140 m – niby niewielka elewacja, ale idzie się po skałkach. Ludzie w klapkach kiepsko sobie radzili na szlaku.

Plaża  – PRAIA DA URSA – jest prześliczna, odseparowana od innych plaż. Za wiele nie będę się rozpisywał – zdjęcia mówią wszystko. Atlantyk na początku maja miał ok. 17°C. Plaża należy zarówno do tekstylnych, jak też do naturystów.

Droga powrotna nie jest usłana różami, a raczej skałami.

Powrót na przystanek autobusowy przy Cabo da Roca i odjazd (tym razem w kierunku Cascais). Całość możliwości podróży po okolicach ilustruje poniższa grafika:

Odjeżdżając chciałoby się powiedzieć: ATE MAIS TARDE DA PROXIMA VEZ! (Do zobaczenia następnym razem!)

 

BAWARSKIE SMAKI

Pytanie – co zjeść.., w trakcie naszych podróży spędza nam niejedokrotnie sen z powiek 😉 Bynajmniej nie chodzi o to, że nie mogę zasnąć z powodu obżarstwa, ale z czystej ciekawości smaku i zaspokojenia własnego podniebienia.

W MUC zawitaliśmy tym razem tylko w postaci over stopu lecąc „do” i „z” LIZ (czytaj: http://7mildalej.pl/lizbona-na-majowke/). Lecąc do Lizbony czasu nie mieliśmy zbyt wiele, więc nawet nie opuściliśmy lotniska. Nie przeszkodziło  to jednak w przypomnieniu smaku WIESSWURST’a. Lotnisko nie jest oczywiście optymalnym miejscem na gastronomiczne opery, nie doświadczysz tam prawdziwego smaku lokalnej kuchni, ale zawsze to jednak jakiś „Ersatz” (namiastka).

Na lotnisku FRANZA JOSEFA STRAUSSA znaleźliśmy knajpkę z ładnym ogródkiem o nazwie stosownej do jej lokalizacji czyli AIRBRAU. Na dodatek reklamowali się tym, że sprzedają SELBSTGEBRAUTES BIER (mówiąc w skrócie: są szczęśliwym posiadaczem własnego minibrowaru). W knajpce przesiadywali nie tylko turyści, ale jak zobaczyłem (i podsłuchałem z rozmów 😉 pracownicy lotniska i okoliczni mieszkańcy.

Skoro Bawaria, skoro własny browar, to wybór był już prosty – FLIEGERA (czyli: to ich piwo). DO tego WEISSWURST MIT BREZE (czyli: białe bawarskie kiełbaski z bawarskim preclem) oczywiście w towarzystwie słodkiej musztardy. Wszystko za jedyne 11 EUR ;).

Kiełbaski te wymyślił podobno jeden z karczmarzy na Marienplatz w Monachium w połowie XIX wieku; gdy skończyły się bratwurst’y z cielęciny w cienkim flaku baranim – nadział szybko flaki wieprzowe. Żeby było szybciej – sparzył je w gorącej wodzie. Pewnie to miejska legenda, ale jakby nie patrzeć – tradycja w Bawarii to potęga, więc dzisiaj jada się te kiełbaski nie tylko na śniadanie, ale też i w innych porach dnia, chociaż inna tradycja mówi, że WEISSWURST nie ma prawa usłyszeć dzwonów kościelnych w południe :). Dzisiaj kiełbaski wyrabiane są drobnomielonego mięsa cielęcego z niewielkim dodatkiem wieprzowiny (głowacizna, słonina), natki pietruszki, cebuli i przypraw. Jada się je parzone z dodatkiem słodkiej musztardy i często precla. Popija piwem pszenicznym – wybrałem inne piwo (jak widać na zdjęciu), ale reszta byłą zgodna z tradycją. Smak – jak na lotniskową knajpę – niezły, ale w hotelu trafiłem na wyśmienite! Własne ich piwo – FLIEGER (zamówiłem wersję – lager) – było rzeczywiście dobre.

Moja Ukochana Kobieta Zamówiła natomiast pierś z indyka (PUTEN) ze SPAETZLAMI w cenie 12  EUR. Indyk smakiem nie powalał, ale SPAETZLE były jak najbardziej własnej roboty. Te charakterysyczne nie tylko dla Bawarii, ale też całego regionu alpejskiego kładzione kluseczki wyrabiane z mąki, jajek i mleka. Wariacje mówią też o dodatkach w postaci sera lub innych dodatków, które  pasują do wielu też polskich potraw – gulaszu, pieczonych mięs, itd.

Jeśli chodzi o moanachijskie piwa, to tradycja sięga średniowiecza, a bawarskie prawo czystości (piwa) od 23.04.1516 roku ustanowione w Ingolstadt przez powinno obowiązywać na całym świecie. Jest proste jak drut – piwo ma się składać z naturalnych składników: wody, chmielu, słodu jęczmiennnego i… koniec! Co prawda BIERGESETZ (jest coś takiego w Niemczech jak ustawa piwna. Wyobraźcie sobie, ze nasz sejm próbuje coś takiego uchwalić;) z 1993 roku poluzowała te składniki, ale nadal stanowią one wzorzec – jak warzyć piwo.

W samym mieście znajdziecie praktycznie wszędzie BIERGARTEN’y lub hale piwne. Tam się po prostu wpada na piwo. Czasem pija się je z małą zakąską; siedzi się godzinami dyskutuąc na tysiące tematów delektując się przy tym piwem opartym na prawie czystości.

Z lokalnych browarów najpopularniejsze są:

  1. AUGUSTINERBRAU
  2. HOEFBRAU
  3. LOEWENBRAU
  4. PAULANER
  5. SPATENBRAU
  6. HACKERBRAU

Każde z nich smakuje wyśmienicie, chociaż ja jestem gorącym (może bardziej pasuje: pijącym) zwolennikiem AUGUSTNER’a. Piwo dostaniecie na ogół w wersji GROSS – 1L lub KLEIN – 0,5L lub 0,4L. Nawet jeśli klein, to i tak będzie fein (tak mi się zrymowało po niemiecku).

W locie powrotnym z Lizbony mieliśmy już całe popołudnie (a żołądek domagał się bawarskiej kuchni), więc wybraliśmy na eksplorowanie monachijskiej gastronomii. Pomiędzy KAUFIGERSTRASSE a FRAUEN KIRCHE, w okolicach SITZENDER KEILER (po opisy zaprszam do działu: PODRÓŻE) znaleźliśmy knajpkę AUGUSTINER KLOSTERWIRT.

Po szybkiej analizie karty wybór padł oczywiście na bawarskie specjały:

FRAENKISCHER SAUERBRATEN

Pieczeń wieprzowa w głębokim, ciemnym myśliwskim sosie podana z SEMMELKNOEDEL (bułczanym knedlem) oraz APFELBLAUKRAUT (kiszoną czerwoną kapustą na ciepło). Kwintesencja bawarskości, monachijskiej tradycji kulinarnej – OK, już nie przesadzam, ale jedno co mogę powiedzieć – POLECAM GORĄCO! W karcie było napisane: „Muessen Sie probieren…” – skosztowałem i nie żałuję. Porcja pyszna i syta.

WIENERSCHNITZEL VOM KALB

W tym przypadku, jak to mogłoby być powiedziane – „schabowy z cielęciny” – OK, ale, ta cielęcina, jej smak (bez dodatku mleka – nie wiem dlaczego, ale polska cielęcina zawsze pachnie mi mlekiem…), do tego  żurawina i kiszona kapusta podana na ciepło. Mięso soczyste, lekko uginające się pod nożem – również warto było spróbować – gorzej z finiszem – wielkość potrafi powalić!

Nie da się zjeść takich rarytasów bez napoju mnichów. Na koniec AUGISTINER w wersji HELL, lany „aus Holzfass” (z drewnianej beczki, a nie metalowego kegu) dopełnił spełnienia.

Ceny..? Za pieczeń 16,50 EUR, za sznycla 19,50 EUR, do tego piwo za 4,30 EUR. Powiecie, że drogo..? Nic co dobre nie jest tanie 🙂 Gdybym miał jeszcze raz wydać pieniądze na jedzenie – zamówiłbym to samo. Gratis macie nie tylko ucztę dla podniebiena, ale też atomosferę tej knajpy, z nieco egzaltowanym, aczkolwiek bardzo miłym kelnerem, ubranym w tradycyjny bawarski strój i mówiącym z monachijskim akcentem.

 

NOCLEG W MONACHIUM – HOTEL MUNICH CITY

W maju bieżącego roku mieliśmy stop over w MUC (czytaj: http://7mildalej.pl/stop-over-w-monachium/). Noclegu szukaliśmy oczywiście w internecie, a najlepszą opcją miał być hotel, który spełniałby 3 kryteria:

  1. bliskość dojazdu na lotnisko – w tym przypadku chodzi o linie S-Bahn S1 lub S8, albo Hauptbahnhofu, czyli dworca głównego – czas, aby go efektywnie wykorzystać, jest obok finansów oczywiście jednym z najważniejszycy kryteriów
  2. odległość od głównych, planowanych do zwiedzania atrakcji
  3. kompilacja ceny i warunków oraz opinii – co prawda był to tylko „eine Uebernachtung” (jeden nocleg), ale lubię czyste łóżko i śniadanie, które daje energię 😉

Wybór padł ostatecznie na *** HOTEL MUNICH CITY położony przy Schwanthalerstrasse 112-114. Wyboru tego nie żałowaliśmy.

Dojazd na lotnisko – S-Bahn – ok. 35-40 minut. Ze stacji S-bahn HACKERBRUECKE na pieszo ok. 6-7 minut (500 m), odległość hotelu od Hauptbahnhofu (1 stacja s-bahn lub 15 minut spaceru – ok. 900 m). Do Marienplatzu dojdziecie z hotelu w ok. 20 minut (ok. 1,3 km). Hotel idealny na OKTOBERFEST – z THERESIEN WIESE da się zdążyć do hotelowej toalety nawet po 3 GROSSBEER’ach, a jakie są te duże w czasie OKTOBERFESTU wie ten, kto był 😉

Wracając do clou programu. Nocleg (zarezerwowany ostatecznie przez Hotels.com) kosztował nas ok. 50 EUR za pokój dwuosobowy ze śniadaniem. Właśnie to śniadanie (od 7.00 do 11) było jednym z najmocniejszych akcentów – jego obfitość, różnorodność i dostępność – obsługa cały czas, z niemiecką skupulatnością uzupełniała braki. Lista potraw byłaby długa, toteż wymienię tylko kilka – z regionalnych potraw: oczywiście bratwurst’y i weisswurst’y na ciepło, jajecznica i zwykłe parówki, pełen wybór sałatek: kartoffelsalat – obowiązkowo; „dazu” czyli „do tego” białe i ciemne pieczywo, precle też były oczywiście. kilka rodzajów serów, serków, wędlin oraz owoce. Dla łasuchów pełen wybór ciast. Kawa zarówno z ekspresu, jak też herbaty w dowolnych smakach i kolorach, trzy rodzaje soków. Po prostu full wypas!

Po Lizbonie, gdzie jak stwierdziłem, w przypadku śniadań: „codziennie był ten sam dzień” za śniadania należy się obiektowi *****.

Obsługa hotelowa – miła, uprzejma i pomocna. W hotelu znajdziecie też barek, gdzie zaopatrzenie nie rzuca na ziemię, ale da się posiedzieć. Można też skorzystać z sauny.

Pokój hotelowy – łóżka wygodne, czysto, w pokoju sejf, TV LCD, brak klimatyzacji, ale jest wentylator, lodówka do własnego użytku.

Łazienka – niezbyt wielka; kosmetyki; ręczniki.


Podsumowując

  • + śniadanie (inny wymiar) – 5/5
  • + czystość (pokój + łazienka)
  • + obsługa hotelowa
  • + położenie (bliskość s-bahny i głównych atrakcj miasta)
  • – klimatyzacja (jej brak latem może być uciążliwy, a wentylator…)
  • – oferta hotelowego baru