Cmentarz Łyczakowski to miejsce szczególne dla Polaków. To tutaj znaleźli miejsce swojego spoczynku znani Polacy: Maria Konopnicka, Gabriela Zapolska, Stefan Banach czy Artur Grottger. Jeszcze w latach 90-tych XX wieku to miejsce było zaniedbane, wcześniej natomiast trudno dostępne. Dzisiaj cmentarz odzyskuje swój dawny charakter, a z uwagi na pamięć o polskich dziejach i mieszkańcach Lwowa warte odwiedzenia.
Początki cmentarza sięgają 1786 roku i jest jedną z najstarszych nie tylko polskich czy ukraińskich, ale również europejskich nekropolii. Co prawda już w XVI wieku na wzgórzach obejmujących teren dzisiejszego cmentarza chowano zmarłych na dżumę. Do roku 1786 pochówki urządzano na wielu parafialnych cmentarzach. W 1783 roku cesarz Austro-Węgier, Józef II wydał dekret nakazujący likwidację wszystkich, a było ich około 100, małych cmentarzy. W związku z tym wydano nakaz utworzenia nowych nekropolii poza granicami miasta i w ten sposób, jako jeden z nich, powstał Cmentarz Łyczakowski. Ówcześnie stanowił jeden z czterech miejsc pochówku, natomiast obecny kształt cmentarza wyłonił się około 1855 roku.
Dzisiaj Cmentarz Łyczakowski zajmuje powierzchnię około 40ha, którą podzielono na 86 pól grobowych. Znaleźć można 300 tysięcy mogił, dla których księgi cmentarne zaczęto prowadzić w 1885 roku. Najstarsze nagrobki pochodzą z roku 1787!
STARA CZĘŚĆ CMENTARZA
Cmentarz położony jest na niewielkich wzniesieniach, a największa oczywiście, stara jego część jest dość gęsto ozdobiona drzewami. Ten cmentarz, jak każda nekropolia, to historia miasta i okolicznych terenów zapisana w nagrobnych tablicach.
Wśród starej części znajdują się groby zarówno ukraińskiej, jak również polskiej części mieszkańców Lwowa.
CMENTARZ ORLĄT LWOWSKICH – TRAGICZNA HISTORIA OBRONY LWOWA
Miejsce swojego wiecznego spoczynku Obrońcy Lwowa 1918-1920 znaleźli na zboczach łyczakowskich wzgórz od strony ulicy Pohalunki.
W XX wieku Lwów dwukrotnie był obroniony przez Polaków. Pierwszy raz w latach 1918-1919 w trakcie walk z URL, drugi raz w roku 1920 w trakcie wojny polsko-bolszewickiej. Za każdym razem walki zakończyły się sukcesem. Gdy w 1918 roku Rzeczpospolita odzyskiwała niepodległość, każdy jej skrawek rodził się w wielkich bólach i walkach. Tak też było we Lwowie w 1918 roku. Do walki o miasto stanęli najmłodsi nazwami później Orlętami Lwowskimi.
W mieście stacjonowali głównie żołnierze ukraińscy natomiast Polacy służący w armii C-K byli niestety wysłani na dalsze odcinki frontu. Miasta broniło wówczas pospolite ruszenie, w tym uczniowie i studenci. Z ponad sześciu tysięcy „cywilnych” obrońców Lwowa około 1.400 było uczniami i studentami, z których z kolei prawie 200 poległo w walkach. To właśnie tutaj spoczywa Antoni Petrykiewicz – najmłodszy w historii Polski kawaler orderu Virtuti Militari. Miał 13 lat, gdy zmarł od ran poniesionych w walkach o Persenkówkę. Dopiero odsiecz wojsk polskich przyniosła spokój w mieście.
Tutaj spoczywa również dowodzący armią Wschód oraz architekt zwycięstwa nad bolszewikami w 1920 roku, a zmarły w 1928 roku generał Tadeusz Rozwadowski. Pragnął spocząć ze swoimi żołnierzami.
Obrona Lwowa w latach 1918-1920 była jednym z najbardziej obywatelskich i patriotycznych zrywów w historii Polski XX wieku. Wszystko skończyło się w roku 1945 – nie z końcem wojny, ale z postanowieniami konferencji jałtańskiej. Jednak do dzisiaj we Lwowie – pomimo przymusowych repatriacji – język polski jest nie tylko doskonale rozumiany, ale też kultywowany w domach.
Za granicami Rzeczpospolitej odwiedziłem kilka miast położonych na tzw. kresach: Wilno, Kowno, Brześć, Daugavpils. W żadnym z tych miast nie było tyle polskości, co we Lwowie.
NIE TYLKO POLACY WALCZYLI W OBRONIE LWOWA…
Walki o Lwów to nie tylko zaangażowanie mieszkańców oraz władz Polski. Również inne nacje wspomagały odradzającą się po latach zaborów Rzeczpospolitą. Najważniejszymi epizodami we Lwowie były wszakże walki amerykańskich lotników i francuskich żołnierzy.
W lipcu 1919 roku amerykański lotnik Merian C. Cooper po spotkaniu z Ignacym Paderewskim oraz generałem Rozwadowskim utworzył 7 eskadrę myśliwską. Spośród 17 Amerykanów w walkach o Lwów poległo 3 pilotów. Ich prochy spoczywają wśród towarzyszy broni z tamtych lat na wśród obrońców miasta.
Drugą nacją, która zasłużyła się w walkach o polskość miasta byli Francuzi. 17 z nich poległo, a prochy jednego – Jeana Laoureta do dzisiaj spoczywają wraz z lwowskimi orlętami.
Przez wiele lat, o II wojnie światowej to miejsce nie wyglądało jak dzisiaj. Mój ojciec był tam w latach 70-tych XX wieku – opowiadał, że nie dało się wtedy legalnie wejść. Ja, natomiast byłem tam w latach 90-tych XX wieku i zmiany były dopiero w powijakach. Można rzec, że poza uporządkowaniem mogił nic innego się jeszcze nie zdążyło zmienić. Dopiero po roku 2001 rozpoczęto odbudowę i renowację tej części cmentarza łyczakowskiego. Ponowne jego otwarcie – w kształcie, który znamy dzisiaj – nastąpiło w roku 2005.
CMENTARZ ŻOŁNIERZY UKRAIŃSKICH
U stóp Cmentarza Orląt Lwowskich jest natomiast ukraiński cmentarz wojenny. O ile najnowsze groby stanowią o tragicznym czasie walk w Donbasie, a o tyle inna jego część nie należy do najbardziej chwalebnych. W tym kwartale pochowano między innymi poległych ukraińskich żołnierzy dywizji SS Galizien oraz ukraińskiej armii halickiej.
Bez wątpienia największe wrażenie robią oczywiście groby poległych żołnierzy w trakcie wojny w Donabsie. To najnowsza historia, którą oczywiście obserwujemy w mediach, a której dramatyzm widać na łyczakowskich wzgórzach. Zwłaszcza, że z większości z nagrobków patrzą twarze młodych osób. Rzadko kiedy wiek poległych przekracza 20-24 lata. Od 6. kwietnia 2014 roku w walkach zginęło po stronie ukraińskiej ponad 4.400 żołnierzy. Niewiele mniej zginęło cywilów. I to wszystko dzieje się w XXI wieku na terenie (wschodniej) Europy.
CMENTARZ ŁYCZAKOWSKI – KILKA PRZYDATNYCH INFORMACJI O NEKROPOLII
Cmentarz Łyczakowski znajduje się, jak nazwa wskazuje, w Rejonie Łyczakowskim w odległości około 1,9 km od lwowskiego ratusza – ok. 25 minut spaceru.
Na ulicę Miecznikowa, gdzie znajduje się cmentarz można dojechać linią tramwajową nr 1, jak też marszutkami kursującymi na Łyczaków
Czy lwowskie klimaty w naszym, polskim rozumieniu jeszcze istnieją? Jaki jest Lwów dzisiaj? Co się zmieniło w XXI wieku? Ostatni raz byłem tutaj jeszcze w latach 90-tych XX wieku… Tym razem w 2020 covidowym roku jest to dla mnie czwarta podróż. Była więc klimatyczna Apulia PUGLIA MIA… , był olśniewający Stambuł SMAKI STAMBUŁU, był Frankfurt na szybko (nawet niechcący 2x) FRANKFURT AM MAIN, czas na Lwów!
Jest marzec 2020 roku. Pierwsza fala covid19 we Włoszech rozpędza się zabierając ze sobą pierwsze ofiary. 4. marca w Polsce mamy pierwszy przypadek sars-cov2, a w samolocie na trasie WAW-KBP pojawiają się pierwsze osoby w maseczkach. Natomiast na lotnisku w Boryspolu czeka na nas pierwszy pomiar temperatury ciała. Również obsługa lotniska ma na twarzach maseczki a na dłoniach lateksowe rękawiczki. Zestaw ten, jak się okaże w najbliższych miesiącach, na stałe zagości na wszystkich lotniskach świata. Niestety rodzice, którym przede wszystkim był ten wyjazd dedykowany, z uwagi na przeklętego wirusa rezygnują z podróży.
Tak więc sami po krótkim locie via Kijów lądujemy we Lwowie. 3 dni, zaledwie 3 dni muszą starczyć na przypomnienie miasta, które mniej lub bardziej jest mi już znane.
LWOWSKIE NUMBER ONE
Lwów to miasto number one na Ukrainie. Brzmi tajemniczo, ale wystarczy sobie wspomnieć, że:
w 1574 roku we Lwowie wydrukowano pierwszą książkę na terenach Ukrainy,
pierwsza linia kolejowa w latach 60-tych XIX wieku prowadziła z Przemyśla do Lwowa,
pierwszy uniwersytet ukraiński powstał również we Lwowie – w 1661 roku,
w 1715 roku założono we Lwowie pierwszy browar,
II połowa XVI wieku to pierwszy park miejski w ukraińskich miastach,
1749 rok przyniósł pierwsze wydanie gazety,
14.07.1894 roku odbył się pierwszy mecz piłki nożnej,
a pierwszy mecz hokeja na lodzie odbył się w 1905 roku,
„Pid Rymskym Tsesarem” to nazwa pierwszego ukraińskiego hotelu powstałego w 1785 roku.
To jednak nie wszystko – Lwów dzierży swoją palmę pierwszeństwa również w przypadku kilku światowych wynalazków:
w lipcu 1853 roku Ignacy Łukasiewicz zapalił pierwszą na świecie lampę naftową,
rok 1784 – to wypuszczenie pierwszego na świecie balonu na ogrzane powietrze.
Teraz już wiemy dlaczego o Lwowie mówi jako o mieście numer jeden na Ukrainie.
LWÓW – NOSTALGICZNIE I HISTORYCZNIE
Faktem jest, że przez wieki Lwów był miastem polskim. Ba, wręcz jednym z symboli polskości. Założony przez króla Rusi Daniela Halickiego, w latach 1349-1772 znajdował się pod polskim władaniem, z małą przerwą w XIV wieku, kiedy to należał do Królestwa Węgier. Po I rozbiorze polski, do 1918 roku był natomiast stolicą Galicji (i Lodomerii) – jednego z terytoriów Austro-Węgier. Do Rzeczpospolitej miasto wróciło w latach 1918-1939, by w roku 1945 wejść w skład ZSRR, a od 1991 roku stać się jednym z głównych miast niepodległej Ukrainy.
Pamiętam Lwów z lat 90-tych XX wieku, jako totalnie zaniedbane miasto, brudne, szare i ponure – pomimo bogatej historii i całkiem niezłego położenia. Nie było w nim tego galicyjskiego charakteru, z którym chociażby mamy do czynienia w Krakowie. Jak będzie tym razem? Jak wygląda cmentarz łyczakowski? Czy można spędzić saturday-night we Lwowie?
LWÓW – DZIEŃ 1.
Lądujemy, wsiadamy do trolejbusa, który z lotniska zabierze nas do centrum miasta. Śpimy w EUROHOTELU, z którego okien mamy widok na Kościół zaślubin najświętszej Maryi i klasztor Sakramentek.
Najpierw czeka nas krótka rozgrzewka w hotelowej restauracji:
Ale nie tylko! Zaczynamy między innymi od banosza czy też banusza. Jak zwał, tak zwał, ale danie to typowe jest dla zakarpackich górali, na Łemkowszczyźnie, czy też Huculszczyźnie, a sporządzane z mąki kukurydzianej, bryndzy i skwarków. Wersja VIP zawiera również grzyby i kawałki mięsa. Pierwsza ciekawostka na kulinarnym szlaku Lwowa zaliczona.
Jako że, blisko do rynku, to sprawdzamy jak wygląda sobotnie życie towarzyskie w stolicy zachodniej Ukrainy. Rynek wraz z okolicznymi knajpkami tętni życiem – wszystko wygląda jeszcze tak, jakby covid nie istniał! Tak w ogóle to Lwów porwał nas swoim szaleńczym nocnym życiem. Lwów to piękna historia, ale też wspaniała kuchnia, więc jak tu nie zwiedzać miasta kulinarnym szlakiem!
PIJANA WIŚNIA (П’яна вишня)
Takie przybytki jak sławna Pijana Wiśnia (П’яна вишня) cieszą nie słabnącym oblężeniem zarówno w dzień, jak też w nocy.
Chwileczkę zatrzymajmy się na fenomenie ukraińskich nalewek. Ukraińcy rozróżniają nalewkę od nastojanki – jedna ma moc około 20-25%, natomiast druga nawet 30-40% i tym się różnią. Ukraińcy najczęściej zalewają owoce spirytusem, rzadziej wódką, która akurat do nalewek jest moim pierwszym wyborem. Bogactwo nalewek i nastojanek we lwowskich barach jest praktycznie nieograniczone. Tak naprawdę to limituje go tylko ilość gatunków dostępnych owoców. W barze podchodzisz do kontuaru, zamawiasz i pijesz – w środku, przy stoliku, lub na zewnątrz. W miłej, spokojnej atmosferze galicyjskiego chilloutu.
GAZOWA LAMPA (Гасова лямпа)
Nie licząc spacerów uliczkami lwowskiej starówki, sobotni wieczór spędzamy w restauracji zwanej Гасова лямпа (Gazowa Lampa).
Tak jak poprzednio, tak też w przypadku tej restauracji mamy do czynienia z historią. Ignacy Łukasiewicz – farmaceuta spod Mielca – w 1846 roku, za działalność niepodległościową został osadzony we Lwowie, gdzie pracował w aptece i prowadził prace nad destylacją ropy naftowej. Prawdopodobnie wieczorem 31.07.1853 roku światłem pierwszej lampy gazowej została rozświetlona wystawa apteki, w której pracował.
Poza quick-barem, gdzie oczywiście można wejść na jednego z dziesiątek shotów, znajdziecie tam dwa, a nawet trzy poziomy restauracji, która serwuje ukraińskie i zakarpackie jedzenie.
W sobotni wieczór w GAZOWEJ LAMPIE ciężko znaleźć miejsce, ale miła Pani sadza nas przy stoliku i możemy skosztować lwowskiej kuchni. Zamawiamy wareniki czyli pierogi ze skwarkami (oraz śmietaną), pawljukową rozradę czyli obsmażaną kiełbasę z pieczonymi kartoflami. Natomiast jako przystawko-deser ląduje na stole doszka kwaszenini czyli wszystko co kiszone: kapusta, ogórki, pieczarki, pomidory, itd. Ukraina, podobnie zresztą jak cała wschodnia Europa słynie z kwaszenia wszystkiego co pod ręką i są to produkty pierwszorzędne, że też o ich zdrowotnych właściwościach nie wspomnę. Będąc więc za naszą wschodnią granicą warto spróbować tych tradycyjnych kiszonek. Są super – w większości przypadków nie natkniecie się na przyspieszacze, a smakują wybornie.
Zdziwienie obsługi było tylko przy karcie napojów. Kilkukrotnie pytano nas czy na pewno nie piwo lub coś mocniejszego. Wino nie jest tam alkoholem pierwszego wyboru, ale w końcu podali odeskoje czorne. W ten sposób, aby podróżniczo-kulinarnej tradycji stało się zadość, spróbowaliśmy lokalnego (czytaj: ukraińskiego) wina. Szału nie było, niestety pomimo czarnomorskiego wybrzeża, gdzie można uprawiać winorośl, tradycja winiarska wciąż jeszcze przed tym narodem.
Żeby zaznajomić się z rachunkiem… Nie, nie zdradzę. Będąc we Lwowie warto odwiedzić GAZOWĄ LAMPĘ i poczekać na ten moment. Tymczasem opuszczany ten przybytek kulinarnej rozpusty i udajemy się na nocne zwiedzanie okolic rynku.
LWÓW – DZIEŃ 2.
Miasto słynie, co za naszą wschodniej granicy jest rzadkością, z kawy i czekolady. Kawa to jeden z symboli tego galicyjskiego miasta. Na ulicach wręcz unosi się zapach kawy, a mieszkańcy miasta nie tylko uwielbiają ten napój, ale też potrafią go doskonale przyrządzić. Co ciekawe, historia lwowskiej kawy związana jest oczywiście z Jerzym Franciszkiem Kulczyckim – dzielnym żołnierzem króla Jana III Sobieskiego. Dragon, posłaniec, dyplomata, a przede wszystkim zapobiegliwy człowiek zorganizował od oblegających Wiedeń Turków kilkadziesiąt worków kawy, którą wykorzystał do założenia w Wiedniu pierwszej w Europie kawiarni. Jako, że pochodził z podlwowskiego Sambora, to kawa zawitała w również do Lwowa. O ile kawę pijała głównie polska część mieszkańców miasta, a tyle Ukraińcy preferowali herbatę. Kawowe tradycje udało się uratować również w czasach sowieckich – kawa w ramach wymiany handlowej przypływała z bratnich socjalistycznych krajów jak chociażby z Kuby.
Tymczasem spacerując szlakiem porannej kawy mamy okazję zobaczyć:
Przy Placu Muzealnym znajduje się Bloshynyy Knyzhkovyy Rynok, gdzie handluje się staymi (i nie tylko) książkami.
POMNIK NIKIFORA KRYNICKIEGO
Kilka kroków dalej, przy katedrze dominikańskiej znajdziecie pomnik upamiętniający Nikifora Krynickiego, czy też Epifaniusza Dworniaka, bo właśnie tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko. Ten jeden z najsłynniejszych malarzy-prymitywistów znalazł swoje upamiętnienie nie tylko w rodzimej Krynicy, ale też na Ukrainie. Wielkim fanem jego twórczości był ukraiński malarz i mecenas sztuki – Roman Turyn, stąd też Nikifora upamiętniono we Lwowie. Pomnik wzniesiono w 2006 roku, czyli zaledwie rok później od czasu gdy swojego najwybitniejszego malarza upamiętniła Krynica.
RYNEK I JEGO ATRAKCJE
Stąd już kilka kroków do rynku, gdzie znajdziecie funkcjonującą do dzisiaj aptekę będącą jednocześnie muzeum lwowskiej farmacji. Oprócz zakupów, za 20 UAH zwiedzicie również część muzealną.
Lwowski ratusz powstał w latach 1827-1835 w miejscu poprzedniego gotyckiego. Na wieży liczącej 65 metrów wysokości znajduje się taras widokowy.
DZIELNICA ORMIAŃSKA
Wracamy w okolice Gazowej Lampy, tym razem na rozgrzewającego shota.
A wybór jest spory, każdy znajdzie swój smak – zarówno wielbiciele wytrawnych smaków, jak też fani słodkości.
GAZOWA LAMPA zlokalizowana jest przy ulicy Wirmeńskiej, a to już jest Dzielnica Ormiańska czyli Вірменський квартал – ten fragment miasta, który naprawdę warto zobaczyć. Już w średniowieczu Lwów był centrum Ormian zamieszkujących tereny Rzeczypospolitej. Ulica Wirmeńska stanowiła oś całej dzielnicy, a do dzisiaj stoją przy niej kamienice z XVI wieku. Zlokalizowana tam katedra ormiańska pochodzi z XIV wieku.
Spacer po bocznych uliczkach przenosi nas w inny świat. Tutaj można poczuć świat niekoniecznie galicyjski, ale też inny. I czas płynie jakby wolniej…
DOM NAUKOWCÓW (Будинок вчених)
W pobliżu Parku Kościuszki, przy ulicy Łystopadohowo Czynu znajduje się jedna – jak dla mnie – perełek Lwowa. Niepozorny Dom Naukowców (Будинок вчених), który można zwiedzić za 20 UAH, czyli ok. 3 PLN. Nomen omen, „kustosza” sami szukaliśmy, aby móc zapłacić za tę atrakcję. Ten budynek, to stare Kasyno Szlacheckie przy dawnej ulicy Mickiewicza – tak było do 1939 roku.
Budynek został wybudowany w 1898 roku i służył jako miejsce spotkań i gier towarzyskich. Oczywiście hazard też był obecny w tych ścianach, ale należało przede wszystkim zostać członkiem klubu, który tutaj istniał. Po II wojnie światowej urządzono tutaj Dom Uczonych, a z historii najnowszej należy wspomnieć, iż we wnętrza tego budynku gościły w 1999 roku sztab wyborczy Łeonida Kuczmy.
BACZEWSKI – HISTORIA LWOWSKIEJ KUCHNI
BACZEWSKI (Ресторація Бачевських) to chyba najbardziej kultowa lwowska restauracja. Początki biznesu Baczewskich sięgają 1782 roku i założonej fabryki wódek i likierów. Sprawcą największego boomu był Józef Adam Baczewski, który stery rodzinnej firmy objął w 1856 roku. Wprowadził nowoczesne metody produkcji alkoholu i rozwinął gastronomiczną część przedsiębiorstwa. Marka J.A.Baczewski na całe dziesięciolecia stała się synonimem wysokiej jakości wódek i likierów. W 2015 roku w kamienicy przy ulicy Szewskiej reaktywowano sklep z alkoholem sygnowanym tradycyjną rodzinną marką, a także restaurację.
Niestety obowiązują rezerwacje lub należy poświęcić trochę czasu aby odstać w kolejce. Aby usiąść przy stoliku odczekaliśmy około 20 minut, ale warto było czekać jak śpiewał klasyk! Restauracja BACZEWSKI zajmuje dwa poziomy, w tle słychać muzykę na żywo. Najważniejsza jest jednak kuchnia. A z jej bogactwa naprawdę warto skorzystać.
Dla porównania z GAZOWĄ LAMPĄ zamawiam pieczoną kiełbasę, a także lwowskie gołąbki. Jedno i drugie wypada doskonale!
Hitem jest jednak faszerowany lin. Niewiele jadłem smacznych faszerowanych ryb – ta jest przykładem najlepszej polskiej tradycji kulinarnej; dzisiaj na terenach ukraińskich, ale zapachy polskiej kuchni wciąż obecne są we lwowskich restauracjach.
Jedyne, co może irytować, to czas oczekiwania na zamówienie. Wykracza poza oczekiwania, ale jest niedziela, pełne sale gości, co może dawać wytłumaczenie tej niedogodności. Całość oceniłbym na 4,5/5. Jeśli jedziecie do Lwowa – zajrzyjcie do Baczewskiego, a nie pożałujecie.
WŚRÓD ATRAKCJI LWOWA
Gdy już BACZEWSKI zaliczony, można udać się na leniwe popołudniowe zwiedzanie miasta. Lwów to miasto kościelnych wież. Kościoły – w przewadze i cerkwie, łącznie w liczbie 41.
W pobliżu lwowskiego rynku, przy ulicy Teatralnej znajduje się pochodzący z 1610 roku kościół św. Piotra. Dzisiaj pełni rolę garnizonowej cerkwi greko-katolickiej.
Śladów lwowskiej polskości nie trzeba w tym mieście nawet szukać, znajdują się w zasięgu wzroku. W 1844 roku powstała GKO, czyli jak na foto poniżej. W 1938 przemianowano ją Centralną Małopolską Kasę Oszczęności. Niegdyś był to róg ulic Jagiellońskiej oraz Legionów, dzisiaj zbieg prospektu Swobody (Wolności) oraz ulicy Akademika Hnatiuka. Rzeźby na kopule stworzył Leonardo Macroni. Kiedyś bank, dzisiaj siedziba Muzeum Etnografii.
Przy krańcu Wałów Hetmańskich, sorry… Prospektu Swobody jest przepiękny, eklektyczny budynek Lwowskiej Opery, a przed 1939 rokiem Teatru Wielkiego. Jako że muzyka i sztuka nie ma mianownika w postaci języka, to warto wybrać się by tego doświadczyć. Podobno no.1 na Ukrainie.
Kolumna Adama Mickiewicza we Lwowie , to nie jest XX-lecie międzywojenne, to rok 1904! Dokładnie 30.10.1904 roku dokonano jej odsłonięcia, a więc jeszcze w czasach zaboru austriackiego. Polskość to były nie tylko zbrojne powstania, to również praca budująca bogactwo i umiejętność dialogu. Dokładnie tak było na terenach Galicji…
Przy tym samy bulwarze stoi pomnik poświęcony największemu chyba ukraińskiemu poecie – Tarasowi Szewcence. Gdy był na wygnaniu w Kazachstanie, gdzie zaprzyjaźnił z zesłanymi tam również Polakami, a na jego pogrzebie oprócz Ukraińców najbardziej liczni obecni byli Polacy.
Dzisiejszy Lwów to nie tylko historia, to również współczesność – graffiti to uliczna (czasami) sztuka. We Lwowie również znajdziecie to, co powstało dawno temu na tzw. zachodzie.
We Lwowie jest znalazłem jeszcze jedną… atrakcję?, zjawisko..?, nie wiem jak to nazwać…
PODWÓRKO ZAGINIONYCH ZABAWEK
W necie spotkałem się ze skrajnymi opiniami na temat tego miejsca. Większość, pomimo tego, że przychylna nie nie zachęca do odwiedzenia. Tymczasem… Gdzieś przy Starym Rynku, a nawet ulicy Kniazia Lwa, czy też knajpy Stary Lew znajdziecie stare pluszowe Lwy i nie tylko.
Ktoś, kiedyś przyniósł pluszaka, ktoś inny przyniósł kolejnego i tak się zaczęło. Legenda jest więc prosta i krótka, ale pewnie będzie wzbogacana z każdym rokiem, kiedy podwórko będzie funkcjonowało.
Zaletą tej plenerowej ekspozycji jest jej dostępność. Czynne 24h, free of charge – czego chcieć więcej. Nie byłem po zmroku, ale
Kończymy drugi dzień we Lwowie. Wieczór jednak też piękny, a lwowskie noce, jak już wiemy potrafią być bogate!
Tym razem trafiamy do KRYJÓWKI! Niekoniecznie nam, Polakom może się ta knajpa dobrze kojarzyć, ale spróbujmy się z nią zapoznać.
KRYJÓWKA (Криївка) – GASTRO-PARTYZANTKA
Криївка to lokal kultywujący nacjonalistyczne ukraińskie tradycje i stanowiący gloryfikację UPA, która dla Polaków nie jest organizacją, mówiąc oględnie, najmilej wspominaną. Lokal jest ukryty w południowej pierzei rynku i ciężko go znaleźć wejście. Przy wejściu wita nas „uzbrojony” partyzant, który żąda podania hasła. Hasło nie może być oczywiście inne jak „Slava Ukrajini”, a następnie obowiązkiem jest wypicie naparstka miodowej wódki (medowuchy). Restauracyjne sale przypominają nam o wojennych kryjówkach ukraińskich partyzantów. Całość – wystrój, menu, naczynia i serwowane dania oraz muzyka i kelnerzy przypominają nam o miejscu, gdzie się znaleźlismy.
O ile podane dania można uznać za totalnie spełniające oczekiwania, o tyle już nomenklatura karty dań już niekoniecznie. Nie ma co prawda żadnego nawiązania do działań UPA na Wołyniu, a raczej walce z hitlerowskimi Niemcami, to jednak nie do końca czułem się tam dobrze. Co by nie powiedzieć – gloryfikacja działań UPA, to niekoniecznie atmosfera, w której chciałbym delektować się posiłkiem. Na zasadzie – byłem, to doświadczenie mam za sobą.
LWÓW – DZIEŃ 3.
Dzień powrotu, a raczej dzień wyjazdu ze Lwowa. Do popołudniowego lotu do Kijowa pozostaje jeszcze trochę czasu. Udajemy się na Cmentarz Łyczakowski, ale o tym poczytacie tutaj: CMENTARZ ŁYCZAKOWSKI WE LWOWIE.
Lwów odkrywa jeszcze swoje piękno, którego nie zdążyliśmy dostrzec.
Lwów przyniósł nam jakże odmienne od Kijowa wrażenia. I nie chodzi bynajmniej tylko o architekturę.
To miasto jest odmienne chociażby z powodu atmosfery w nim panującej, której nie da się powtórzyć w innych ukraińskich metropoliach. To miasto jest jak pomost łączący dwie kultury i dwa światy, to przedsionek, który łączy Ukrainę ze światem zachodniej Europy.
Przed wylotem do Kijowa zdążymy jeszcze z jedną kulinarną atrakcją miasta. Pomiędzy pomnikami dwóch wieszczów – Mickiewicza oraz Szewczenki, przy Alei Swobody jest restauracja-muzeum słoniny, zwana oczywiście:
SAŁO – (Сало ресторан)
Słonina we wschodniej kuchni zajmuje swoje poczesne miejsce i jest oczywiście jedną z historycznych tradycji kulinarnych Ukrainy. Sało jako przekąskę jada się najczęściej peklowaną albo wędzoną. Oczywiście wykorzystuje się też jako farsz po zmieleniu), a także w odmianach solonej lub marynowanej.
Gdyby ktoś jednak wątpił w muzealny charakter knajpy oraz fakt, że słonina może być doskonałym plastycznym materiałem na rzeźbę, to w gablotach znajdzie zaprzeczenie swoich myśli.
Nie decydujemy się na sało w najczystszej postaci, ale w zamówionych daniach musi być obecna. Pamiętajcie, że słonina to prawie 100mg cholesterolu w 100 gramach produktu; to również istna bomba kaloryczna – 800kcal w 100-gramowej porcji.
Gdyby ktoś chciał sprawdzić wpływ posiłków spożywanych w SAŁO na jego wagę, to nie ma z tym problemu. Przed wyjściem czeka na niego prawdziwy test 🙂
Nie licząc topionej słoniny ze skwarkami, czyli smalcu – pyszny, to zarówno pierogi jak też barszcz ukraiński można spokojnie polecić. W SAŁO znajdziecie kuchnię ukraińską w najlepszym wydaniu – może ciężkostrawna, może czasami odważna w formie i smaku, ale z pewnością smaczna. Jedliście chociażby słoninę w czekoladzie..? Nie? Odwiedźcie koniecznie SAŁO!
ŻEGNAMY LWÓW…
SAŁO było ostatnim punktem naszej wizyty we Lwowie, jeszcze tylko podróż na lotnisko i lądujemy w Kijowie, gdzie wita nas mglisty wieczór.
Lwów jest miastem jakże odmiennym od Kijowa. Nie da się porównać panującej tam atmosfery do innych części Ukrainy. Nie przypomina też miasta sprzed 20 lat. Wiele się zmienia, impulsem było chociażby EURO 2012. Modernizacja lotniska, dworca kolejowego, centrum miasta. Lecz zmiany to nie tćylko infrastruktura, ale głównie zmiana charakteru miasta, mentalności ludzi. A to nie zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Na to potrzebne są lata pracy u podstaw.
Lwów wydaje się jednak być awangardą tych zmian. Być może bliskość Polski – granicy UE, być może pozostałość po austriackim zaborze… Inaczej człowiek jest obsługiwany w knajpie, inaczej się tutaj ludzie uśmiechają. Podobno mieszkańcy Lwowa są najszczęśliwszymi na Ukrainie. Daje się to odczuć na każdym kroku. Nigdzie nie spotkaliśmy się negatywną postawą wobec Polaków, wręcz przeciwnie – doświadczyliśmy sympatii ze strony Ukraińców. Tutaj prawie każdy mówi po polsku, albo stara się mówić, a przecież historia polsko-ukraińska nie jest łatwa i przyjemna.
Lwów turystycznie rozwija się najszybciej na Ukrainie, w trakcie pobytu słychać było język polski, angielski, niemiecki czy słowacki. Za kilka lat będą tutaj tłumy z zachodniej Europy. Cieszę się, że miałem szansę zobaczyć to miasto jeszcze przed turystycznym szturmem. Życzę Lwowiakom jak najlepiej, a bliskość miasta sprawia, że pewnie wpadnę tam jeszcze na niejeden weekend.
COVID19 – MARZEC 20
Gdy przylatywaliśmy do Lwowa, nikt się utaj Covidem jeszcze nie przejmował. W Polsce nie było już płynu do dezynfekcji, a tutaj był dostępny w każdej aptece. O maseczkach i rękawiczkach nie wspomnę. Słowo social distance też było wszystkim obce. Życie toczyło się zwyczajnym rytmem, a ludzie wciąż byli uśmiechnięci. Wieczory pełne gości na rynku czy też w knajpach. Ba! Były nawet kolejki jak za czasów słusznie minionych.
Z Ukrainy udaje się nam wrócić 3 dni przed pierwszym lockdownem i załapujemy się na pierwszą kwarantannę. Jeszcze nie przypuszczałem, że następnym razem wsiądę do samolotu dopiero na początku czerwca, a w pierwszą podróż za granicę polecimy na początku lipca…
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Pogoda w marcu nie rozpieszcza – jest raczej chłodno; opadów prawie nie doświadczyliśmy, ale temperatury nie przekraczały 10C.
Z lotniska do centrum najlepiej dojechać trolejbusem linia nr 9) – czas dojazdu do Uniwersytetu – ok. 25-30 minut, skąd do rynku można dojść per pedes w 10-15 minut.
Proponuję unikać taksówek na lotnisku – ceny za dojazd do centrum to minimum 10-15 EUR, a za bilet na trolejbus zapłacicie nie więcej niż 7 UAH.
Jako miejscówkę wybraliśmy EUROHOTEL – róg Terszakowców i Tuhan-Baranowskiego – strona www: eurohotel.lviv.ua dobre opinie w necie pokrywają się z moimi odczuciami. Plus za obsługę, śniadania, restaurację, spokojną okolicę. Do rynku ok. 1km – 12-14 minut spaceru.
Komunikacja miejska we Lwowie jest tania; podróżuje się za grosze: bilet zwykły 6-7 UAH, studencki: 3-3,5 UAH, duża walizka 7 UAH – droższa wersja u kierowcy. Kara za jazdę na gapę to 120 UAH ale nie próbowaliśmy).
Inną charakterystyczną rzeczą są muzea, a raczej obiekty muzealnopodobne – apteka z muzeum, knajpy z muzeum – każdy sposób jest dobry na chargowanie turysty, ale niewątpliwą zaletą tych mikroekspozycji jest ich cena – na ogół free, albo 10-20 hrywien
Jeśli I część stambulskich opowieści, traktowała o historii, to Stambulskie Opowieści – część II przybliży jaki jest Stambuł dzisiaj. Część I tutaj: STAMBULSKIE OPOWIEŚCI – CZĘŚĆ I – HISTORIA.
LALELI I KUMKAPI – DRUGA TWARZ FATIH
Wystarczą zaledwie cztery przystanki jazdy tramwajem z Sultanahmet aby przenieść się w świat pokazujący inną twarz Stambułu. Wystarczy wtedy zejść z głównej, rzekłbym, reprezentacyjnej ulicy dzielnicy Laleli by zatopić w takich uliczkach jak ta na foto powyżej. Laleli i Kumkapi pełne są małych sklepików, wąskich wybrukowanych uliczek. Ta twarz Stambułu pokazuje nie tylko różnicę w bogactwie, ale też folklor miasta. Właśnie w Laleli poczujesz się jak na wielkim bazarze, tylko skali makro. O ile Ordu Cadesi jest jeszcze reprezentacyjną częścią dzielnicy..
…o tyle boczne uliczki przenoszą Cię w inny wymiar tego samego miasta. Onegdaj Kumkapi było dzielnicą Ormian na kształt china-town znanych z miast Europy – własne szkoły, sklepy, kościoły – dzisiaj to okolice zaniedbane, w które po zmroku raczej bym się nie wybierał.
Wracamy na Ordu Cd. i tramwajem wybieramy się na:
GRANDBAZAAR!
Wysiadamy na przystanku Çemberlitaş, skąd mamy dosłownie kilka kroków aby zatopić się w alejkach Wielkiego Bazaru zwanego tutaj Kapalı Çarşı czyli Kryty Bazar. Odkrywamy, że jest to miasto w mieście, które rządzi się wręcz swoimi prawami. Pamiętam gdy byłem dzieckiem, ktoś z naszej rodziny poleciał / pojechał do Stambułu na tzw. „handel”. Opowieści na jego temat rozpalały wtedy wyobraźnię dziecka. Zapamiętałem, że przywożono „skóry” oraz złoto i sprzedawano w Polsce z przebitką 🙂
Tymczasem zapuszczamy się w w głąb Kapali Çarsi. Od strony Meczetu Bayazyda dostajemy się w szpony tureckich jubilerów. Złoto, srebro wszelkiej maści, a raczej pochodzenia. Co ciekawe – w każdym sklepiku mieliśmy do czynienia z prawdziwym Au oraz Ag najwyższych prób. Żadnego tombaku. Po Wielkim Bazarze można chodzić cały dzień i byłoby mało. Ceny – nie dość, że niższe niż w PL, to jeszcze negocjowalne. A negocjować trzeba, bez tego nie ma Kapalı Çarşı!
Jeśli ktoś był na „Różycu” w Warszawie 30 lat temu doświadczył namiastki tego czym jest Kapalı Çarşı w Stambule. To prawdziwy lokalny folklor – atmosfera Stambułu. Co chwilę ktoś dostarcza zamówioną do sklepu herbatę – tak się właśnie zastanawiam… Turecki napój narodowy to kawa czy herbata?
Co ciekawe, znajdziecie tu nie tylko coś dla ciała, ale również dla ducha. Zwykła hala targowa z ciuchami, a sufit, czy raczej sklepienie z XVI wieku!
Dzisiaj na Wielkim Bazarze większość oferty to oczywiście czysta komercja i podróbki, ale pamiętajcie, że turecka bawełna jest jedną z lepszych w świecie. Z Kapalı Çarşı niewele kroków trzeba zrobić, aby znaleźć się w cudownym miejscu, a to miejsce to oczywiście:
BAZAR EGIPSKI (Mısır Çarşısı)
Mısır Çarşısı powstał około 1660 roku aby… sfinansować budowę Nowego Meczetu – Yeni Cami (przy moście Galata). Nazwa pochodzi z czasów, gdy w tym miejscu handlowano przyprawami z Egiptu.
Dzisiaj to nie tylko przyprawy z północnej Afryki, ale też z Turcji, Bliskiego Wschodu oraz całego świata. Gdy wchodzisz zmysły atakowane są tysiącami aromatów przypraw, nasion, kawy, herbaty. Raj dla kucharzy i nie tylko.
Zresztą znajdziecie tu nie tylko coś dla nosa i podniebienia. To również zapach ręcznie wyrabianych kosmetyków – przede wszystkim mydła. Bazar Egipski jest jeden jedyny, niepowtarzalny – dla mnie bomba!
To jedno z piękniejszych miejsc pięknego Stambułu. Wspomnienia zabraliśmy do naszej kuchni.
Z Mısır Çarşısı wychodzimy wprost na most Galata, skąd tramwaj zabierze nas za Złoty Róg do Karaköy – pierwszej dzielnicy dystryktu zwanego Beyoğlu.
Tymczasem poznajemy jeszcze jedną z tureckich tradycji. Miejscy tragarze są związani z miastem od wieków, i nawet w XXI wieku ten sposób zarobkowania i transportu różnych dóbr nie zaniknął. Na ulicach miasta spotkacie ich ni tylko w okolicach Grandbazaaru, ale też w innych dzielnicach.
BEYOĞLU – STARE-NOWE MIASTO ZA ZŁOTYM ROGIEM
Stambuł zachwyca z każdym krokiem, każdą chwilą w nim spędzoną. To miasto swoją wręcz emanuje różnorodnością. Eminönü i Sultanahmet od Karaköy dzieli zaledwie most Galata, a znajdziesz się w innym świecie. Wysiadamy na przystanku Karaköy.
Za chwilę wchłoną nas uliczki Beyoğlu, a w nim Karaköy, Ayapasa, Taksim Meydani, Tophane. Dzielnica położona jest na wzgórzach, których stoki opadają w kierunku Bosforu i Złotego Rogu (Golden Horn). Wspinamy się w kierunku wieży Galata (Galata kulesi) – pierwszego przystanku w tej pięknej części miasta.
Zatapiamy się w uliczki, w których liczne knajpki, bary, sklepy stanowią o uroku tej części Stambułu. Wąskie uliczki, na których piesi mają pierwszeństwo, i praktycznie nie uświadczycie ruchu samochodowego są siłą lokalnego folkloru.
GALATA KULESI – WIEŻA GALATA
Pocztówkowa wieża jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych budowli Stambułu. Wzniesiona w 1384 roku jako fragment fortyfikacji, służyła później jako miejsce stacjonowania oddziału janczarów, więzienie, aż w końcu stała się – w 1967 roku – turystyczną atrakcją.
Ta mierząca sobie 63, a według innych źródeł 66 metrów wysokości, budowla jest dzisiaj jednym z najchętniej odwiedzanych miejsc w Stambule. Windą można wjechać na wysokość 7. piętra, a resztę „trasy” należy pokonać na własnych nogach. Pod wieżą znajdziecie chociażby pomnik stambulskich: psa oraz kota, bez których miasto nie było tym, czym jest. Więcej o czworonożnych mieszkańcach Stambułu: KEDI – KOTY ZE STAMBUŁU.
Tymczasem, po drapaniu się na taras widokowy wieży Galata Stambuł odkrywa takie oto piękne widoki:
Hezarfen Ahmet Çelebi był tureckim uczonym i wynalazcą. W okolicach roku 1630-1632 na skonstruowanej przez siebie lotni podobno przeleciał z wieży Galata na plac Doğancılar w Üsküdar stanowiącej azjatycką część metropolii. Tak przynajmniej pisał średniowieczny podróżnik Evliya Çelebi. Cóż… Dzisiaj się nie dowiemy czy to tylko urban-legend, czy kronikarski zapis (wy)czynu pierwszego tureckiego lotnika.
WZDŁUŻ ISTIKLAL CADDESI – OD GALATA DO TAKSIM MEYDANI
Schodzimy schodami z wieży Galata i kierujemy się w stronę Istiklal Cd. – pieszego pasażu ciągnącego się aż do Taksim Meydani czyli placu Taksim. Istikal Caddesi to kwintesencja Galata, Karaköy i Beyoğlu. Ulica, którą warto nie tylko się przespacerować, ale też usiąść w jednej z knajpek i leniwie przy kawie lub herbacie kontemplować życie dzielnicy.
To w końcu miejsce, gdzie koniecznie trzeba spróbować (jeśli nie uczyniliście tego wcześniej) wyciskanego soku z granatów. Oprócz kawy i herbaty to chyba trzeci narodowy napój Turków. Warto spróbować właśnie takiego świeżo wyciskanego, a do PL przywieźć ze sobą podobnie produkowany sos z granatów.
Na Istiklal Cd. nie może oczywiście zabraknąć futrzastych przyjaciół – ten akurat wychodził z bramy pobliskiej szkoły – wagary czy koniec zajęć?
CZERWONY TRAMWAJ
Istiklal Caddesi niesie ze sobą jeszcze jedną atrakcję. Jeśli ktoś odwiedził Lizbonę, to z pewnością pamięta sławetny żółty tramwaj linii 28E. Otóż Stambuł nie chciał być gorszy i też ma taki tramwaj, tyle że czerwony. Kursuje pomiędzy wzdłuż Istiklal Caddesi od Tunnelu do placu Taksim. Linia nosi nazwę T2, ale Turcy mówią na nią nostaljik tramvay.
Nie jest to tylko turystyczna atrakcja, ale również środek komunikacji dla mieszkańców. W naszym wagonie nie było ani jednego turysty, sami lokalsi.
Podróż nie trwa zbyt długo, ale Istiklal Cd. to deptak z pojedyńczymi torami i najbardziej zajęty jest oczywiście tramwajowy dzwonek, który toruje drogę czerwonej machinie wśród ludzi. Wszystkiego raptem 10-12 minut, ale to ślimacze tempo ma oczywiście swój jakże nostalgiczny urok – „…a przecież mi żal, że po Moskwie nie suną już sanie…” jak śpiewał Edmund Fetting; dobrze, że chociaż po Stambule można pojeździć czerwonym tramwajem.
Bywają też sceny żywcem wyjęte z czasów chociażby dawnej Warszawy – jazda na tzw. zderzaku nie jest rzadkością we współczesnym Stambule
TAKSIM MEYDANI
Plac Taksim – do niedawna niekoniecznie znany, w 2013 roku znalazł się nieoczekiwanie na ustach całego świata. 28. maja 2013 roku rozpoczęły największe po 2000 roku protesty przeciwko polityce władz tureckich. Zaczęło się od obrony pobliskiego parku Gezi przed przed budową kolejnego centrum handlowego i hotelu, skończyło na protestach, które objęły większość dużych miast Turcji. Protestujących brutalnie rozpędzono 11. czerwca 2013 roku, ale zamieszki w Stambule i innych miastach trwały do 20. sierpnia. Zginęło 5 osób, rannych zostało ponad 4000. Na próżno jednak szukać upamiętnienia ostatnich ofiar na placu. Jeszcze nie czas, jeszcze nie ten moment. O aresztowanych nie wspomnę…
Na Taksim Meydani centralne miejsce zajmuje Cumhuriyet Anıtı czyli Pomnik Republiki. Zaprojektowany przez włoskiego rzeźbiarza Pietro Canonica został odsłonięty w 1928 roku w 5-lecie powstania Republiki Tureckiej.
10. listopada każdego roku Stambuł pamięta i oddaje cześć temu najbardziej światłemu przywódcy państwa nie tylko w ostatnim wieku.
Wracamy z Taksim bocznymi uliczkami kierując się ku wybrzeżu Bosforu.
Wcześniej zaliczamy jeszcze kolejne spotkanie z turecką kuchnią. Tym razem celem poszukiwań było tantuni – wspomnienie z Güzelyurt z 2017 roku. Tam zjadłem najlepsze tantuni w życiu. Przy Tel sk. No.1 znajdujemy SUAT USTA MERSIN TANTUNI, ale o ty, gdzie jedliśmy w Stambule traktuje oddzielny post: SMAKI STAMBUŁU.
TĘCZOWE SCHODY
Udaje się – trochę przypadkowo – odkryć jeszcze jeden zapomniany, a raczej zburzony symbol Stambułu. Schody pomalowane podobno przez emeryta w tęczowe barwy stały się symbolem LGBT w Turcji. Władze niestety w 2015 roku zniszczyły je, ale ruch oporu jednak działa, a życie nie znosi monotonii. Może nie tak wyraźne jak pierwotnie, ale jednak są – rainbow stars!
Stambuł jest olbrzymi, ale trzeba przyznać, że doskonale skomunikowany. Wsiadamy w tramwaj w Tophane i wysiadamy nieopodal naszego hotelu w okolicach Kumkapi / Sultanahmet. Wracając decydujemy się jeszcze na spacer:
ULICZKAMI SULTANAHMET
Sultanahmet, szczególnie od strony Bosforu przenosi nas jakby w inny wymiar. O zabytkowym szlaku pisałem w I części stambulskich opowieści: STAMBULSKIE OPOWIEŚCI – CZĘŚĆ I – HISTORIA, ale również jego uliczki i lokalna zabudowa przedstawiają się zupełnie inaczej. Znaczna część jest odresturowana, a dzielnica jako całość sprawia wrażenie, że żyje się tutaj „na bogato” – cokolwiek miałoby to znaczyć.
Wybierając się na kolację mamy okazję zapoznać się z nocną odsłoną miasta, która również wyglądają obiecująco 😉
Ale Sultanahmet to też takie obrazki – lokalna tradycja – w uliczkach można spotkać Pana zabierającego zbędne w gospodarstwie przedmioty żelazne i elektryczne. Powolny obchód dzielnicy w określone dni i zbiórka takich rzeczy.
ÜSKÜDAR – AZJATYCKIE DZIELNICE STAMBUŁU
Stambuł to jedyne miasto świata, które jest położone na dwóch kontynentach. Most Bosforski, który przerzucono przez Bosfor spina dwa kontynenty oraz dwa stambulskie światy. Sposobów na to, aby pokonać Bosfor jest wiele. Na ten pierwszy raz wybieramy prom (feribot). Podróż z terminala przy moście Galata do przystani w Üsküdar trwa 15 minut. Na pokładzie w przytłaczającej większości wracający do siebie z pracy, zakupów, odwiedzin mieszkańcy Üsküdar.
Üsküdar to jedna z najstarszych dzielnic Stambułu. Melanż leniwej tureckiej sjesty i gwaru tureckiego miasta. Ktoś powiedział, że Üsküdar to sypialnia Stambułu… Nic z tych rzeczy! To miasto w mieście, żyjące swoim życiem. Znajdziecie tutaj zarówno spokój, jak też uliczny tłok, klaksony samochodów, urocze knajpki z shishą i… 180 meczetów! Z promenady ciągnącej wzdłuż wybrzeża Bosforu i Morza Marmara w gratisie dostaniecie przepiękny widok na europejską część Stambułu.
Niestety niewiele zdjęć się zachowało, jak również czasu było niewiele na zwiedzanie tej pięknej części miasta. Azjatyckie dzielnice to nie tylko Üsküdar, to też Kadıköy, którego tym razem nie dane mi było zobaczyć. Może następnym razem… Z pewnością – następnym razem!
Jedno co wiem z tej krótkiej wizyty w Üsküdar, to następnym razem wpadnę tutaj na tureckie jedzenie, o tym poźniej, ale ucztę, którą nam zaserwowali w Zekibey İskender zapamiętam na długo. O tym opowiem w następnym odcinku 🙂
Pora wracać, bo czeka nas nocne, kulinarne zwiedzanie Stambułu. Tym razem wsiadamy do metra na Marmaray Üsküdar Istasyonu. Tak, to kolejna stambulska ciekawostka – metro, którym można dotrzeć z Azji do Europy! Znacie drugie takie miasto – z kontynentu, na kontynent metrem? A jednak można!
Cała – pod dnem morza – podróż trwa około 5 minut i wcale nie odczuwa się przekroczenia niewidzialnej, międzykontynentalnej bariery. Ot, zwykła podróż metrem ze stacji A do stacji B.
WRAŻENIA ZE STAMBUŁU
Niestety zawsze jest czas wyjazdu, zawsze też czas powrotu; bilety kupione są w opcji RT, więc następnego dnia Stambuł (czy też jak kto woli – Istanbul) żegna nas zza szyb samochodu jadącego na lotnisko:
Stambuł to jedno z najbardziej inspirujących miast, jakie miałem okazję zwiedzić. Położenie, historia, zabytki, jedzenie, gościnność – wiele można powiedzieć, ale tego wszystkiego człowiek musi dotknąć, poczuć, skosztować. To miasto kontrastów, ale przede wszystkim zapachów. Uliczny kebab, kawa, sok z granatów, słodka herbata to akurat nie dla mnie).
Wiem, że tu wrócę, takiego bogactwa różnorodności nie doświadczy się w wielu miejscach świata. Napoleon miał rację – też bym urządził tutaj stolicę zjednoczonego świata. To nie tylko styk kultur, kuchni, sposobu życia czy religii. Część tego dziedzictwa miasta dzisiaj niestety jest zatarta dzięki ambicjom dzisiejszych polityków rządzących Turcją. Tym niemniej Stambuł wynagrodzi Wam to po stokroć.
Turecka gościnność nakazująca tradycyjnie traktować gościa z należytą atencją jest tutaj codziennością. Doświadczyliśmy tego i w nocnej taksówce z lotniska, i w hotelu (bajka!), ale też we wszystkich knajpkach czy też na ulicy.
Wszędzie było też bezpiecznie – czy po zmroku, czy na Grandbazaarze, czy na ulicach nie zanotowaliśmy żadnej sytuacji godzącej w osobiste bezpieczeństwo.
Luty 2020 roku był w mieście kapryśny – pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Słońce, deszcz, a nawet jednego wieczoru śnieg, który przetrwał może ze 2 godziny. Było +2’C, ale było też +16’C. Tak typowa stambulska zima.
Stambuł to jedno z tych miejsc, do których wrócę. Odkrywać to miasto można wielokrotnie, za każdym razem przeżywając coś zaskakującego. W Stambule nudzić się nie wypada, Stambuł Ci na to nie pozwoli!
ayrıldı – w lewo, sağ – w prawo, düz – prosto i już łatwiej Stambuł łatwiej się zwiedza!
Szybki kurs stambulskiej komunikacji:
najważniejsza rzecz – Istanbulkart – kupić ją można w automacie na każdym przystanku tramwajowym, metra, itp. Ciekawostką jest fakt, że na jednej karcie może podróżować do 5 osób; ładuje się ją w automatach jak pre-paida.
Kolejną ciekawostką jest wejście nie tylko do metra, ale też na przystanek tramwajowy – obowiązkowe bramki jak w tym pierwszym.
Prom na trasie Eminönü – Üsküdar – w cenie biletu na komunikację miejską – transkontynentalne metro – również w tej samej cenie.
Za przejazd nostalgicznym tramwajem (T2) z Galata do Taksim nie płaciliśmy; za dobre wrażenie, które zrobiliśmy i parę słów po turecku – motorniczy kazał nam szybko wskakiwać.
Przejazd Marmaray Tunnel również bez dodatkowych opłat – w standardowej cenie.
Dojazd z nowego lotniska – trochę uciążliwy – daleko – ok. 40 km od centrum miasta; jest kilka linii autobusowych do różnych dzielnic albo taksówki; Jeżeli decydujecie się na taxi – konieczne będą negocjacje – nam wyszło 80 PLN w nocy do hotelu w Sultanahmet; teoretycznie drogo, ale…
Zwiedzanie meczetów – za free – ale pamiętajcie o fakcie, że 5x dziennie muzułmanie modlą się tam.
Zwiedzanie luty 2020): Hagia Sophia – kosztowało ok. 14 PLN, Cysterna Bazyliki – poniżej 10 PLN.
Jeszcze jedna sprawa – rządy Erdoğana sprawiły, że sprzedaż alkoholu jest powiedziałbym – w sklepach i restauracjach – mocno koncesjonowana. Jak zjeść kolację bez wina w południowym klimacie – oto jest pytanie!
W lutym roku covidowego 2020 wylądowaliśmy w Stambule. Lot z przygodami – opóźniony, gdyż na lotnisku Sabiha rozbił się B737 należący do Pegasus Airlines lecący z Izmiru do Stambułu. Jedna osoba zginęła, a 157 zostało rannych. Katastrofy niestety wciąż stanowią bardzo niewielki, ale jednak fragment lotniczych podróży. Na lotnisku we Frankfurcie nie wpuszczają na pokład paxów, którzy w ciągu ostatnich 2 tygodni byli w Chinach… Pandemia już się rozkręca, ale dzieci na stokach włoskich Alp śpiewają – Virus – ciao, ciao!
O stambulskich kotach pisałem już tutaj: KEDI – KOTY ZE STAMBUŁU, o stambulskich historycznych spacerach będzie ten post.
NOWE LOTNISKO – ISTANBUL YENI HAVALIMANI (IST)
Lądujemy nie na Atatürku, ale na nowym – docelowo – chyba największym lotnisku Europy – IST. Położone na północnym zachodzie, ok. 35 km od centrum Stambułu, nad Morzem Czarnym i jest (jeszcze) jednym z trzech stambulskich lotnisk. Przejęło rolę flagowego portu lotniczego miasta od lotniska imienia Atatürka, które docelowo będzie zamknięte. IST to 4 drogi startowe z aktualną przepustowością na poziomie 80 mln paxów. Możliwości rozbudowy sięgają podobno ponad 100 mln pasażerów – miejsce jest, terminale również mają rezerwę. Otwarcie nastąpiło w kwietniu 2019 roku, a przeprowadzka nastąpiła w ciągu kilku dni! Mają rozmach… Turcy!
Wrażenia niezapomniane – przestrzeń, odległości – wszystko wybudowane zgodnie z panującą obecnie nową manią wielkości.
Gdy przybywaliśmy do Stambułu COVID19 dotarł już do Europy. Turcy wprowadzili ograniczenia dla podróżnych z Chin lub turystów wracających z Chin. Po prostu był zakaz wejścia już na pokład samolotu! Na lotnisku w Stambule żadnych dodatkowych procedur bezpieczeństwa jeszcze nie odnotowaliśmy.
Czas na odprawę paszportową – ok. 30-40 minut, a była godzina 23.00. Free duty czynne, a do Stambułu jeżdżą albo taksówki albo autobusy. Dworzec autobusowy wielkości „Zachodniego” w Warszawie daje mniej więcej wyobrażenie wielkości lotniska. Decydujemy się ostatecznie na taxi – oczywiście po negocjacjach. W Turcji nie ma nic bez targowania. Za 2 osoby door-to-door – do naszego hotelu – wyszło ok. 80 PLN. W nocy, za 40 km – chyba nieźle..?
Każda podróż zaczyna się i kończy na lotnisku, więc…
FATIH
Hotel jest położony w Kumkapi stanowiącym część jednego z 27 dystryktów miasta zwanego Fatih. W trakcie 5-dniowego pobytu zdołamy zwiedzić zaledwie niewielką część tego pięknego i rozległego miasta, a także jak bardzo bogatego w historię. Fatih to ten fragment miasta, gdzie znajdziecie zarówno Hagia Sophia, Błękitny Meczet, Wielki Bazar, Meczet Sulejmana, Topkapi Muzesi, ale również stambulską codzienność z tragarzami, kotami, tłumem spieszącym do pracy lub leniwie odpoczywającym nad słodką herbatą w ukrytej za rogiem knajpce. Fatih to dzisiaj zarówno reprezentacyjna dzielnica Sultanahmet, jak też bazarowa Eminönü, czy też Kumkapi skąd można popłynąć do stambulskich (i nie tylko) przedmieść.
SULTANAHMET
Sultanahmet to esencja historii miasta, Właśnie w tych okolicach znajdziecie zabytki, które rozsławiają miasto. Hagia Sophia, Blue Mosque, Topkapi i nie tylko. Wychodzisz z hotelu i już czujesz atmosferę Stambułu. Wąskie uliczki, knajpki, leniwe koty i atmosfera sjesty. Pogoda może nie rozpieszcza, ale luty w Stambule zwykle bywa kapryśny. Jest +13’C i pochmurno. Charakterystyczna niska, drewniana zabudowa nadaje swoistego klimatu po którym ciężko się zorientować, że znajdujecie się prawie w centrum największej europejskiej metropolii. Tak – największej, ponieważ liczy sobie ponad 15 milionów mieszkańców.
Niewiele wysiłku trzeba włożyć, aby dotrzeć do małej Ayasofya, czyli Küçük Ayasofya jak zwą Kościół św. Sergiusza i Bakchusa. Dzisiaj meczet, ale meczet w stylu bizantyjskim – 10 wieków chrześcijaństwa i 5 wieków islamu. Historia Stambułu w pigułce, a raczej w murach świątyni zawarta.
Gdy idziesz i izastanawiasz się gdzie skierować pierwsze kroki dylematy stają się tym większe, im bliżej celu jesteś. Hagia Sophia, Blue Mosque czy może Cysterna Bazyliki..? Zwycięża:
HAGIA SOPHIA
zwana też Ayasofya. Żeby zrozumieć Stambuł trzeba odwiedzić właśnie ten kościół / meczet / muzeum. Tak przynajmniej jest jeszcze w lutym 2020 roku…
Hagia Sophia to historia Stambułu, jej mury były świadkiem wszystkich zmian tego wspaniałego miasta. A było ich przecież co niemiara. Gdy cesarz Justynian I Wielki ją fundował, a było to ponad 1500 lat temu Stambuł zwano Konstantynopolem. Były to czasy Cesarstwa Bizantyńskiego, w którym Konstantynopol, wcześniej znany jako Nova Roma pozostaje na wieki stolicą Bizancjum. Jego kres nastąpi dopiero w 1453 roku po serii długich wojen, powolnej uraty kolejnych ziem i kurczenia się potęgi cesarstwa. Może właśnie ostatnich dni maja wspomnianego już 1453 roku właśnie na tych ulicach śmierć poniósł Konstantyn XI walecznie walczący o swoją stolicę.
Do tego czasu Hagia Sophia pełniła rolę chrześcijańskiej katedry, zwanym też Wielkim Kościołem. Była zarówno miejscem kultu reigijnego, jak również miejscem koronacji i symbolem wschodniorzymskiego cesarstwa.
HAGAI SOPHIA – JESZCZE JAKO MUZEUM
Wchodzisz i przenosisz się w inny wymiar – świat burzliwej historii, murów i malowideł, które wydają się wręcz ekumeniczne – niosące nie tylko porozumienie pomiędzy różnymi odłamami chrześcijaństwa, ale też różnych religii.
To miejsce jest ważne zarówno dla chrześcijan, jak też dla muzułmanów. Muzeum, do którego pielgrzymują wyznawcy obu religii. Pierwsze wrażenie po wejściu – Przestrzeń, wielkość wręcz przytłacza. Na wysokości balkonów zawisło 8 wielkich medalionów z przepiękną arabską kaligrafią.
Miejsce, gdzie unosisz głowę i widzisz chrześcijański fresk oraz inskrypcje z widniejącym napisem opisującym Allaha. Takie rzeczy tylko w Stambule, tylko w Hagia Sophia!
W 1934 jeden z najwspanialszych nowożytnych władców Turcji – Mustafa Kemal Atatürk – dążąc do laicyzaji życia przekształcił meczet w muzeum. Muzeum, które przetrwało do 24.07.2020 roku, kiedy to odbyło się pierwsze nabożeństwo muzułmańskie… W ten sposób Ayasofya na powrót stała się meczetem… Pomimo sprzeciwu całego świata, nie tylko chrześcijańskiego. I tylko dumna kotka-kustoszka pewnie nadal będzie wiodła życie na terenie tej przepięknej świątyni gdyż koty w tureckich zabytkach i meczetach mają się naprawdę dobrze.
BŁĘKITNY MECZET
Sultan Ahmet Camii, gdyż tak właśnie Turcy mówią na Blue Moasque jest zaledwie kilka kroków od Hagia Sophia. Krótki spacer nie pozwala jeszcze zrzucić z siebie wrażeń z jej odwiedzin, a czeka już następna piękność architektury.
Ahmed I zbyt długo nie porządził, ale na rok przed śmiercią zdążył ukończyć meczet, który dzisiaj jest jedną z najpiękniejszych budowli religii islamskiej i od 1616 roku cieszy oko zwiedzających i służy wyznawcom Mahometa. Pytanie jednak skąd te 6 minaretów..? Przecież większość ma jeden lub dwa (mescit) lub cztery minarety (camii). Nawet gdyby muzzein chciał z każdego z nich zawezwać do kolejnych modłów – od fajr do isha, to i tak z jednego by już nie ogarnął tego szóstego…
Niestety w lutym 2020 roku trwał tam remont, więc nie dana mi była chwila zadumy nad jego wielkością i prostotą piękna.
Zastanawiam się skąd u mnie taki pęd do zwiedzania budowli sakralnych..? Jako osoba niewierząca zawsze podziwiam katedry, kościoły, meczety, pagody… Z religii najbardziej pociąga mnie architektura. To i tylko to!
Skoro jesteśmy już w Sultanahmet, to zobaczmy jeszcze jeden z cudów Stambułu. Wracamy w okolice Ayasofya. Tym razem spacerem przez
SULTANAHMET MEYDANI
czyli Plac sułtana Ahmeda. Przechadzając się po placu pamiętajmy, że właśnie w tym miejscu znajdował się starożytny hipodrom, po którym ścigały się konie i rydwany. Na placu wyłożonym dzisiaj kostką brukową 1500 lat temu wzniecały się tumany kurzu spod końskich kopyt i kół rydwanów. Każde miejsce ma swój czas w historii…
Gdy spojrzałem na ten starożytny obelisk – pomyślałem skąd ja to znam? Nie – nie z Egiptu… Takie same budowle znajdziecie chociażby w Rzymie. Taka była wtedy moda na ograbianie Egiptu z obelisków. To samo uczynił też cesarz Teodozjusz w 390 roku, który zajumał jeden z obelisków ze świątyni boga Amona w Karmaku niedaleko Luksoru i przeniósł go do ówczesnego Konstantynopola.
Wracając w pobliże Hagia Sophia schodzimy w podziemia Sultanahmetu, a tam otwiera się
YEREBATAN SARNICI i… JAMES BOND
Yerebatan Sarnici to nic innego jak powszechnie znana Cysterna Bazyliki. Takie podwodne zbiorniki wody w czasach cesarstwa były standardowym rezerwuarem wody dla tej części Stambułu z pałacem na czele. Wybudował ją oczywiście Justynian I. Ale co z tym wspólnego ma James Bond?
31.10.2020 roku zmarł nieodżałowany Sean Connery (R.I.P.), który 7 razy zagrał w agenta 007. Właśnie jako James Bond pływał łodzią pomiędzy kolumnami Yerebatan Saray w drugim filmie z serii przygód agenta MI6 – „Pozdrowienia z Rosji” w 1963 roku.
Ok, a teraz coś z technicznego punktu widzenia – zawsze miałem kłopot z określeniem siebie – bardziej pociągały mnie nauki humanistyczne, czy ścisłe? Pewnie jedno i drugie! Inżynierskie zacięcie każe sprawdzić mi dane tego cudu techniki. Tak więc ten wielki, podziemny zbiornik mógł pomieścić nawet 100.000 m3 wody doprowadzanej do niego przez akwedukt. Powierzchnia tego cudu to 140×70 metrów wsparta na 336 kolumnach, z których jedna jest szczególnie warta zobaczenia. Ta kolumna zwana głową meduzy.
Podobno cesarz Justynian kazał ulokować wszystkie kolumny z głową meduzy ustawić w najbardziej odległej części cysterny – wszystkie głową w dół. Skąd więc ta jedna ułożona na boku? Turcy mówili nam, że prawda jest bardziej prozaiczna – była to złośliwość niewolników budujących tą największą z zachowanych do dzisiaj starożytnych cystern.
PAŁAC TOPKAPI i GÜLHANE PARKI
Rozglądając się po okolicach Sultanahmet ciężko zdecydować się na kierunek zwiedzania; z każdej strony świata przyciąga Cię historia, która swym bogactwem potrafiłaby wypełnić wiele dni zwiedzania. Może nie 7 mil dalej, ale niewiele ponad 7 minut spaceru odkrywa przed nami swe podwoje Pałac Topkapi(Topkapı Sarayı) wraz z przylegającym do niego Gülhane Parki.
Pałac Topkapi jest dla mieszkańców Stambułu tym samym, co Zamek Królewski dla mieszkańców Warszawy, czy Wawel dla mieszkańców Krakowa. Przez wieki, od Mehmeda II (1465) do Mahmuda II (1839) służył nie tylko za rezydencję, ale też ośrodek władzy władców Imperium Osmańskiego. W roku 1839 Mahmud II przeniósł jednak swój ośrodek władzy do Pałacu Dolmbahcze (Dolmabahçe Sarayı) położonego nad brzegirm Bosforu w dzielnicy Beşiktaş.
W zamkowych ogrodach znaleźć można ciekawostkę – oto Hagia Eirene. Niby nic, ale interesujący jest fakt, iż właśnie ten bizantyjski, pochodzący z IV wieku n.e. kościół nigdy nie zamieniono na meczet. A to pod tą szerokością geograficzną jest niezmierną rzadkością. Jej historia jest jednakże burzliwa – pełniła rolę arsenału, dzisiaj – sali koncertowej.
Przed bramą Topkapi jest miejsce, w którym warto się zatrzymać i nacieszyć się zielenią. Gülhane znaczy tyle w języku tureckim i Gulkhāna w perskim, co „dom kwiatów”. Dekret o założeniu miejskiego ogrodu był jednym z pierwszych, jakie Sułtan Abdülmecid wydał gdy objął władzę.
Jak prawie w każdym tureckim parku nie może zabraknąć pomnika Atatürka.
EMINÖNÜ
Eminönü to z kolei fragment dzielnicy Fatih położony w pobliżu mostu Galata. Usiany licznymi wzgórzami, na których znajdziecie między innymi meczet Sulejmana, a niżej jeden z najbardziej znanych stambulskich przybytków czyli Wielki Bazar, czy też ten, który pociąga mnie bardziej – swoimi zapachami i aromatem przypraw – Bazar Egipski. Stąd też dostaniecie się za Złoty Róg tramwajem, autobusem lub jednym z promów.
MECZET SULEJMANA (SÜLEYMANIYE CAMII) A SPRAWA POLSKA..?
Jeden z czterech wielkich meczetów wielkiego Imperium Osmańskiego dumnie wznosi sią na wzgórzach Eminönü nad Złotym Rogiem. Aby do niego dotrzeć należy opuścić reprezentacyjne aleje Sultanahmet i zapuścić się w uliczki Eminönü. Tutaj z każdym krokiem wczuwam się w atmosferę Stambułu. Choć zadaję sobie pytanie – jaki jest właściwie Stambuł? Tak naprawdę to miasto o stu twarzach. Gdzie jest ten prawdziwy Stambuł – chyba w każdej z tych dzielnic jest jego cząstka, do której będę tęsknić. Wdrapując się na wzgórze, na którym znajduje się meczet Sulejmana.
9 lat przed śmiercią sułtana, w 1557 roku nadworny architekt – Sinan ukończył jeden z najwspanialszych tureckich meczetów nazwany imieniem swego fundatora – Sulejmana Wspaniałego.
Nie wiem który z nich jest większy – czy Błękitny Meczet, czy Meczet Sulejmana? Nie odpowiem, który jest wspanialszy. Ten ostatni wydał mi się bardziej naturalny, może dlatego, że mniej turystów w nim było. Może dlatego, że trafiliśmy na chwilę po popołudniowych modłach. Wszystko było takie jak w każdy mijający dzień.
Blue Mosque trafił nam się w remoncie, w meczecie Sulejmana można było podziwiać prostotę i nienachalne piękno, wielkość i średniowieczną myśl architektoniczną.
A wspomnieć trzeba, że w związku ze wzmożoną sejsmicznością miejsca, meczet posadowiono na podziemnych cysternach z wodą aby łagodzić skutki trzęsień ziemi.
OGRODY MECZETU
W ogrodach meczetu znajdują się mauzolea: sułtana oraz jego żony – Hürrem, znanej w Europie jako Roksolana. I tutaj dochodzimy do sprawy Rzeczpospolitej Jagiellonów w powstaniu meczetu Sulejmana.
Niebagatelny wpływ na jego powstanie miała żona sułtana, którą porwano w jasyr w okolicach Rohatyna koło Lwowa. Była więc z racji zamieszkania poddaną korony polskiej, ale z racji pochodzenia prawdopodobnie Rusinką. Nie miejsce tu aby rozprawiać na jej temat, ale była w owym czasie najbardziej wpływową kobietą w imperium otomańskim i zostawiła po sobie znaczący ślad w historii Turcji.
STAMBULSKIE OPOWIEŚCI
Napoleon podobno powiedział, że gdyby świat miał być jednym państwem, to Stambuł byłby jego stolicą. Miasto położone na styku kontynentów – Europy i Azji, na styku kultur – chrześcijańskiej oraz muzułmańskiej po prostu zachwyca. Nawet jeżeli znajdziemy się tam tylko na chwilę, mając do dyspozycji tylko jednodniowy stop-over i poświęcimy go na tylko na zabytki obszaru starego Konstantynopola, to wyjedziemy bogatsi o wspomnienia, które z pewnością zaprowadzą nas z powrotem nad Bosfor.
A przecież Stambuł to nie tylko zabytkowe Fatih. To również mieszanka folkloru, aromatu kawy i herbaty oraz leniwie spędzanego czasu w knajpkach – o tym będzie w drugiej części stambulskich opowieści: STAMBUŁ DZISIAJ – CZĘŚĆ II STAMBULSKICH OPOWIEŚCI.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Wstęp do wszystkich meczetów, poza Hagia Sophia był darmowy – aktualnie nie wiem jaki jest status po zmianie muzeum na meczet w lipcu 2020 roku
Pamiętajcie o tym, że w islamie jest pięć spotkań modlitewnych dziennie: przed wschodem słońca (fadżr), w południe (zuhr), po południu (asr), po zachodzie Słońca (maghrib) i wieczorem (isza) i unikać w tym czasie wejścia do meczetu.
Pamiętajcie też o stroju oraz zdjęciu butów.
Wszystkie w/w stambulskie przybytki są w zasięgu spaceru i możliwe do odwiedzenia w jeden dzień, aczkolwiek na Fatih można zarezerwować nawet 2 dni i będzie mało.
Niestety władza w Polsce oszalała! Zakazali lotów do Montenegro! Logiki w tym żadnej – wiem, że mają tam 60-120 zakażeń dziennie (dane za 01-02.08.2020) a mieszkańców jest tam jakieś 630.000. Ale… gdy piszę ten artykuł (08.10.2020) w PL mamy 111 tysięcy zakażeń, w ME około 13 tysięcy zakażeń. Wiem, że żyje ich tam ponad 620 tysięcy, ale na powierzchni ponad 13 tysięcy km2, to tak jakby z województwa lubuskiego wyjechało 40% ludności, a reszta tam żyła nadal… Szanse na zakażenie w Montenegro mniejsze niż Podlaskiem.
Trzeba było się przeorganizować, więc wybór padł na Kalamatę. Loty tanie i w odpowiednim terminie. Miejsce piękne słynące z oliwek i produkowanej z nich oliwy. Na Peloponezie jeszcze nie byłem, więc… lecimy! Po lipcowej podróży do Nesebyru (NESEBYR W ERZE KORONAWIRUSA) to kolejny wyjazd covidowego lata 2020 roku
PLF CZYLI PERSONAL LOCATIOM FORM
Czasy covidowe, więc sprawdzamy jak to jest podróżami do Grecji. Najważniejsza rzecz, jak się okazuje to nie bilet lotniczy, czy rezerwacja noclegu, a zorganizowanie obowiązkowej wjazdówki jaką jest PLF czyli Personal Location Form. Obligatoryjne logowanie na http://travel.gov.gr. Podajemy dane personalne, dane lotu, noclegu i oczekiwanie na wygenerowanie kodu paskowego. Robiliśmy to 24h przed wylotem (co podobno było ryzykiem), a otrzymaliśmy w nocy przed porannym wylotem.
Podobno w kodzie ukryta była nagroda w postaci darmowego testu na Covid19 na lotnisku KLX. U nas się to sprawdziło – 2 z 4 osób, których szczęśliwy kod zaczynał się liczbą „7” dostało w bonusie test. Ot, taka nagroda za odwiedziny w ciężkich czasach od greckiego rządu.
Ale zanim będzie nagroda na lotnisku, rozkoszować można się pięknymi widokami przed lądowaniem w Kalamacie.
Lotnisko KLX to lotnisko wojskowe, gdzie jest baza szkolenia lotniczego, a obok pasa natrafiliśmy również na polski ślad!!! Niegdyś Polska była „mini” potęga – produkowaliśmy choćby eksportowane na cały świat samoloty rolnicze i ppoż M21 Dromader w PZL Mielec. Na takie też natknęliśmy się na lotnisku w Kalamacie.
Po wylądowaniu czas na nagrodę. Szybka selekcja, jak w klubie disco-polo – część na lewo, część na… test! Z LOT-owskiego E195, na pokładzie którego było ok. 90-100 paxów, na testy skierowano ponad 20 osób! To dużo, wcześniej średni odsetek pasażerów z Polski nie przekraczał 10%. Wtedy już w Polsce notowano pierwsze znaczące wzrosty zachorowań, jak również w Grecji statystyki przyspieszyły.
Procedura była szybka – całość procedury antycovidowej trwała ok. 30 minut. Nos, patyczek, wymaz. Możecie jechać do hotelu – jeśli wynik testu będzie pozytywny otrzymacie informację sms i telefoniczną. W domyśle: do tego przynajmniej czasu możecie korzystać z uroków greckiej prowincji. Jako, że wiadomości nie było przez cały wyjazd, to korzystanie z peloponezkich uroków przedłużyło się aż do wylotu.
KALAMATA – DAWNIEJ I DZIŚ
Lotnisko znajduje się około 10 km na zachód od miasta. Najszybciej, a także w przypadku kilku osób najtaniej dostaniecie się do miasta taksówką. Stawki nie są wygórowane. Problem polegał na tym, że w czasach cowidowskich wprowadzono ograniczenia w liczbie osób przebywających w samochodzie… Taki grecki pomysł. Należało więc poszukać taxi, które weźmie 4 osoby razem, a nie wyłudzi kasę za podwójny kurs. Jak się okazało, nie było to trudne – generalnie co drugi kierowca miał ludzką wykładnię tego przepisu.
Kalamata ma swoje zauważalne miejsce w greckiej historii. Miasto znane od czasów starożytnych – wspominał o nim już Homer. 17. marca 1821 wybuchło wielkie greckie powstanie narodowe – była to największa w XIX wieku wojna o niepodległość Grecji. Już 6 dni później, 23. marca 1821 roku wyzwolono, jako pierwsze miasto została wyzwolona właśnie Kalamata.
Dla odmiany, w czasie II wojny światowej Kalamata była miejscem największej bitwy pomiędzy partyzantami z ELAS a hitlerowskimi kolaborantami z batalionów bezpieczeństwa. Miało to miejsce 9. września 1944 roku, pięć dni po opuszczeniu Grecji przez wojska niemieckie.
Przez Kalamatę przeszły też inne kataklizmy. W 1986 roku miasto nawiedziło trzęsienie ziemi określane na 6-7 stopni w skali Richtera. Zginęło wtedy 20 osób, a ponad 12 tysięcy było rannych i/lub pozbawionych dachu nad głową. Dzisiaj Kalamata to miasto z nowoczesną, niską zabudową typową dla obszarów o wzmożonej sejsmiczności. Otwarte na Messiniakos Kolpos czyli Zatokę Mesyńską.
OLIWKI, OLIWA, KALAMATA – TO (PRAWIE) SUBSTYTUT
Okolice Kalamaty słyną z najwyższej jakości oliwek i produkowanej z niej oliwy. Oliwa z oliwek w tym rejonie jest najczęściej produkowana z jednej odmiany oliwek, co jest najbardziej pożądanym i najsmaczniejszym rozwiązaniem. Dlaczego akurat Kalamata słynie z najprzedniejszej oliwy? Miejscowi mówią: słońce, klimat, wiatr… Ale przecież słońce, klimat, wiatr mamy też na Krecie (też słynie z dobrej oliwy), we włoskiej Puglii, czy też w hiszpańskiej Andaluzji. Przy produkcji oliwy ważne jest również to, że jest produkowana na miejscu z lokalnych oliwek. Podobnie jest w Puglii, a oliwki puglijskie znajdziecie nawet w hiszpańskich oliwach. Podobnie jak te z Kalamaty – we włoskich. Tak czy inaczej bezsprzecznie to jedno z tych miejsc na świecie, gdzie lokalna tradycja i poszanowanie starych metod produkcji sprawiają, że legenda zamienia się aretfakty cieszące ludzkie podniebienia.
STOI NA STACJI LOKOMOTYWA…
Pod szumną nazwą: Kalamata Municipal Railway Park kryje się niewielkie, aczkolwiek przyjemne dla oka i stanowiące chwilę wytchnienia od skwaru i upału, gdyż daje trochę cienia. Nie znajdziecie tam przeglądu i historii greckich kolei żelaznych, ale może stanowić alternatywę plażingu. W każdym razie godzinę można poświęcić na to, co się dzieje na starej stacji kolejowej w Kalamacie.
(PARALIA) VERGAS
(Plaża) Verga to przedmieścia Kalamaty. Wioska rozciągnięta na wzgórzach od strony południowo-wschodniej Kalamaty słynie przede wszystkim z przepięknych widoków.
Podziwiać z nich można nie tylko panoramę Kalamaty, ale również rozkoszować się romantycznymi zachodami słońca.
Właśnie w Verdze zatrzymaliśmy się w trakcie tego pobytu i był to ze wszech miar wspaniały wybór. Jedyny minus pobytu w KALAMATA SUITES to fakt, że bez samochodu może być to lekko uciążliwe. Jeżeli nie decydujemy się na taksówki (naprawdę tanie), to jedyną opcją jest skorzystanie z rent-a-car na lotnisku.
Widoki są wspaniałe, ale różnica poziomów potrafi być męcząca.
Spacer z powrotem nie jest wart tych pięknych widoków. Góry i morze to wspaniałe połączenie, ale z 700 metrów robi się około 2.300 i cały czas pod górę.
Jedyny monument w Paralia Verga jest ściśle związany z historią, o której pisałem w pierwszych wersach. W tym miejscu miała miejsce „bitwa pod Vergą” zakończona jednym z pierwszych greckich zwycięstw nad Turkami w wielkiej wojnie o niepodległość w latach 1821-1826.
PLAŻING – VERGA CZY KALAMATA
Jako, że byłem tam z dwoma kobietami to nie dało się uniknąć jakże „wyczekiwanego”, „pożądanego”, „ukochanego” plażingu. W Verdze nie znajdziecie niczego interesującego, chyba że ktoś jest fanem żwirowych plaż oraz beach-barów. Tego Ci tam dostatek, a wśród nas tacy się oczywiście znaleźli.
Plaża na całej długości Vergi jest dosyć wąska, żwirowa, ale pod stopami dominują dosyć przyjemne otoczaki, które nie są uciążliwe. Tym niemniej lepszym rozwiązaniem i tak będzie leżak z parasolem. Covidowego lata 2020 roku było to jeszcze bardziej opłacalne, gdyż taki zestaw stanowił bonus do drinka na cały dzień. Wystarczyło zamówić kawę / wino / drinka i zrzucić swoje ciało leżak w first line.
O ile plaże w Verdze były wąskie, to w Kalamacie było już znacznie szerzej, jak również podłoże było inne. Drobny żwirek, gruby piasek.
W części płatnej zasady obowiązywały te same co w Verdze. Jedno zamówienie i leżak Twój przez cały dzień. W opcji podróżniczego sknerostwa można było natomiast skorzystać z bezpłatnej części długiej i szerokiej plaży w Kalamacie.
KULINARNA STRONA KALAMATY
Grecja i jej kuchnia to prawie w każdym zakątku tego kraju jest kulinarną rozkoszą. Kalamata słynie z oliwek i produkowanej z nich oliwy. W związku z tym, że oliwki i oliwa goszczą w wielu greckich potrawach, to mamy odpowiedź na to, czego możemy spodziewać się w lokalnych restauracjach. Zacznę od:
KASTRAKI METEORO
Knajpa położona na wzgórzach Vergi z przepięknym widokiem na Kalamatę oraz Zatokę Mesyńską. Zorganizowana na miejscu starego zamku łączy w sobie część restauracyjną, kawiarnianą, pubową i dyskotekową. Dość ciekawe połączenie, ale z uwagi na położenie – sprawdza się! Nikt nikomu nie przeszkadza, a każdy znajdzie coś dla siebie.
Wartością dodaną do tego co znajdziecie na talerzu są przepiękne widoki. Knajpa idealnie nadająca się nie tylko na obiad, ale również na romantyczną kolację.
Nie wiem czy kuchnia grecka może mnie zaskoczyć, Jedliśmy w wielu greckich knajpach – na kontynencie oraz wyspach. Jednak tym razem najprostsza grecka potrawa – sałatka choriatiki – stanowiła odkrycie.
Kompozycja na talerzu to jedno, ale najważniejszy jest smak! A tutaj – ser feta lub (fetopodobny) – Pani kelnerka nie potrafiła precyzyjnie określić rodzaju sera. Największe zaskoczenie – na ciepło – lekko lejący się i uwalniający swój aromat pod wpływem temperatury, a całość jeszcze lekko zaciągnięta widocznymi na szczycie glonami. Zdecydowanie No.1 w KASTRAKI-METEORO. Skosztowałem jeszcze dolmad – bez szału – lepsze jadłem na Skopelos i na Place w Atenach. Uwaga – ceny powyżej przeciętnych i to w sezonie covidowym.
Poza jedzeniem był też jeden nachalny gość, który delikatnie usuwany przez kelnerki wracał jak boomerang i weź nie nakarm takich oczu…
NIONIO MEZE BAR
Nionio Meze Bar to typowa knajpa na promenadzie z beachbarem. Tym razem zaliczony talerz darów morza, które miały nie tylko swą objętość, ale również należny im smak. Nie rzucało może na kolana, jednakże tzw. stosunek jakości do ceny był rewelacyjny. Jak dla mnie – za dużo panierki. Przede wszystkim jednak jej nierówność była pochodną pochodzenia składników – część prosto z morza, część według mnie z mrożonek… Nie oto chodzi nad greckim morzem!
ROUTSIS
Tym razem głód zaprowadził nas do przybytku zwanego ROUTSIS. Kolejna promenadowa knajpa z widokiem na morze przy samej plaży. Miła, sympatyczna obsługa oraz kolejny raz współczynnik jakości do ceny powyżej 1. Warto wejść i coś zjeść.
w smaku podobne do tych z NIONIO MEZE. Taki już urok nadmorskich knajp w Kalamacie.
Jak każda szanująca się knajpa musi mieć kota, tak i ROUTSIS miał. Ten był na tyle dobrze dokarmiony, że w porze obiadowej uciął sobie drzemkę i nie interesowała go zawartość talerzy. Dbali o niego nie tylko goście, ale również kelnerzy.
THALASAKI GIANNAKOPOULOU VASIKI ESTIATORIO
Nazwa dosyć długa i męcząca. Obsługa też wydawała się zmęczona. Weszliśmy chwilę po sjeście i sporo fal się o brzeg rozbiło, aż ktoś nam przybrał stół i przyjął zamówienie. Dobrze, że chociaż widoki umilały czas oczekiwania, a na stole pojawił się tradycyjny chleb oraz woda…
…a także lokalny cwaniak. Widać, że też mu sjesta dała się we znaki. Biedna kotka, pewnie nie jadła ze dwie godziny.
W przypadku tej restauracji położonej w Verdze jednak jej położenie jest atutem, oferta kulinarna o ile zróżnicowana, to jednak nie zachwyciła. Pomidory faszerowane były ryżem z aromatycznymi przyprawami, wśród których dominowała nuta mięty oraz pietruszki i jak sądzę cytryny lub limonki. O ile jeszcze faszerowane pomidory trzymały poziom…
to nie można tego samego powiedzieć o moussace. Jadałem lepsze, wliczając w to własną, autorską. Zbyt tłusto, zbyt dużo beszamelu.
Kalamata od strony kulinarnej nie zachwyciła mnie. Byliśmy w sezonie, covidowym, ale jednak sezonie. Większość restauracji, barów położonych przy Navarinou, czyli promenadzie oferuje podobne potrawy. Ogólnie rzecz biorąc jedne trzymają poziom, inne trochę od niego odbiegają. Nie traktowałem tej podróży jako kulinarnego rekonesansu, ale czegoś mi zabrakło. Może nowa choriatki w Kastraki-Meteoro, może faszerowany pomidor w Thalasaki Gianno… coś tam, może tzatziki w Routsis były ersatzem kulinarnych ochów i achów. Reszta niestety standardowa, komercyjna.
Gdy rozmawialiśmy z choćby z taksówkarzami, z którymi jeździliśmy, to zwracali uwagę na jedno miejsce w Kalamacie, którego niestety nie zdążyliśmy już odwiedzić… Otóż przy ulicy Tsamadou 7 jest tawerna, która serwuje lokalną grecką kuchnię. Restauracja nazywa się Πολυχρόνης. I tam warto zjeść. gdy będę
CO ZAPAMIĘTAM Z KALAMATY
Kulinaria – już wyżej wspomniane: choriatki w Kastraki-Meteoro, faszerowany pomidor w Thalasaki Gianno…coś tam, tzatziki w Routsis.
Cudowny apartment – KALAMATA SUITES, o którym można przeczytać tutaj: …..
Oliwa i oliwki, które zabraliśmy do Polski
Słońce, góry i morze – piękne położenie nad zatoką mesyńską
Przyjaźni, mili i uśmiechnięci ludzie
Wypad do Kalamaty miał być krótkim oderwaniem się od trudnej rzeczywistości lata 2020 roku i jako taki swoje zadanie spełnił. Nie nastawiałem się na zwiedzanie lub odkrywanie nowych miejsc. Bardziej chodziło tym razem o dolce far niente z piękną pogodą, a do tego Kalamata nadaje się idealnie.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
w sierpniu obowiązywał PLF, do pobrania na greckiej stronie rządowej travel.gov.gr
jeśli chcecie poszukać w sklepach w PL oliwy z Kalamaty szukajcie tych produkowanych np. przez: KONTOPOULOS lub KAROUMPALIS, a oliwek po prostu, które mają w nazwie lub etykiecie KALAMATA
taxi w tym sezonie jeździły za przyzwoite stawki; a najlepiej zamawiać je telefonicznie – wszystkie zrzeszone w radio taxi Kalamata: www.radiotaxi-kalamatas.gr
Ostatnia z covidowych, wakacyjnych podróży zaprowadziła nas do Malmö. O poprzednich można poczytać tutaj: NESEBYR W ERZE KORONAWIRUSA i tutaj: KALAMATA.
Szwecja nie była (podobnie jak Portugalia) lubiana przez polski rząd, który z uporem maniaka, bez żadnej logiki zabraniał bezpośredniej podróży do tego skandynawskiego kraju. Szwedzi mieli odmienny od znacznej części Europy sposób na walkę z koronawirusem – nie było lockdownu, maseczek, zamykania wszystkiego dookoła. Postawiono na zalecenia i mądrość społeczeństwa. Tam władza ufa narodowi, a naród ufa władzy. Na miejscu mieliśmy okazję przekonać się o tym. Jak było w Szwecji..? Zapraszam więc na nowy post: Gdzie covid niestraszny – Malmö.
12. sierpnia zniesiono (idiotyczny) zakaz lotów do Szwecji, a już 14. sierpnia wylądowaliśmy na lotnisku Sturup niedaleko Malmö. Oczywiście naszej mądrej (inaczej) władzy nie przeszkadzały zapchane promy kursujące na trasie PL-SE, ale samoloty już tak. Kiedy Polska dobijała do 700-800 zakażeń dziennie, w Szwecji dzienna ilość nowych przypadków wynosiła 150-400. Długo czekaliśmy, ale w rezultacie, po zniesieniu zakazu lotów bezpośrednich, udało się dotrzeć do Szwecji by air.
LOTEM, A MOŻE… WIZZEM BLIŻEJ
Pierwsze zaskoczenie – na Okęciu; WAW w porannym szczycie (godzina 6.00) wyglądało jakże odmiennie od poprzednich trzech podróży. Zdążyłem zaliczyć w czerwcu: WAW-IEG, w lipcu: WAW-BOJ, a nawet w sierpniu: WAW-KLX i cóż..? Bez wątpienia pierwszy raz od wielu miesięcy zobaczyłem lineup, jakby nie było covida.
W samolocie na trasie WAW-MMX było obłożenie na poziomie około 50%, jeszcze mniejsze było w locie powrotnym na trasie MMX-GDN.
W obu lotach wolnych miejsc na pokładzie było sporo. Pomimo tego, system rezerwacyjny Wizzaira rozrzucał podróżującch razem paxów po całym samolocie. Gdzie logika..? Chyba, że logiką nazwać próbę naciągnięcia mniej zorientowanych podróżnych na dopłatę za miejsca obok. Na obu lotniskach podróżni w maseczkach, choć w Malmö personel już niekoniecznie. Jeśli chodzi o social distance, to zdecydowanie wygrywa Malmö-Sturup. Ludzie bardziej zdyscyplinowani niż w WAW, choć należy wspomnieć, że też panował tam większy luz. W czasie obu lotów cabin crew w maseczkach (i częściowo w rękawiczkach). Słowem – podstawowe środki bezpieczeństwa w erze COVID19 zachowane. A po wyjściu z lotniska jeden z pierwszych tekstów brzmiał:
„Ściągnijcie te maseczki, u nas tylko chorzy chodzą w maseczkach!”
Co kraj to… sposób na Covida. Tam gdzie covid niestraszny było lotnisko Malmo-Sturup wyglądało mniej więcej tak:
Szwedzkie lotniska, a przynajmniej to w Malmo nie przeżywały oblężenia. Szwedzi mieli jedne z większych restrykcji wjazdowych do wielu krajów, wakacje postanowili spędzić u siebie, w domkach i kamperach. Security-check do przejścia w 5 minut.
Ogólne wrażenia z lotów – jak najbardziej przyjemne. Wiele pustych foteli w samolocie, nie licząc kolejki w porannym szczycie w WAW, szybkie odprawy oraz wyjścia z lotniska, tak się podróżuje w epoce COVID.
JAK BYŁO TAM GDZIE COVID NIESTRASZNY CZYLI W MALMO
Wizytę w Malmö zaczynamy wspaniale – z lotniska odbiera nas zaprzyjaźniony lokals. Dzięki niemu poznamy kilka miejsc, których z pewnością byśmy nigdy nie zobaczyli. Spróbowaliśmy też smaków, które być może by nas ominęły. Dzięki Kasimowi doświadczyliśmy takiego Malmo, jakim jest na co dzień.
Malmö to prawdziwa kulturowa mieszanka – 30% stanowią mieszkańcy, którzy nie mieszkali tutaj od pokoleń i ciężko uznać ich za Skandynawów. Różne opinie na ten temat się spotyka. Oczywiście, tam gdzie imigranci, tam mniej lokalnej historii, ale również więcej folkloru. To przekleństwo, ale też wzbogacenie lokalnej społeczności. Nigdy nie zgodzę się ze słowami ludzi, którzy określają Malmö, Berlin lub Rzym jako kalifat. Mieszkałem wśród różnych nacji i w różnych krajach. W Malmö najbliższą mi osobą jest… Irakijczyk z urodzenia, Polak z miłości, Szwed z zamieszkania – Kasim. Kasim po arabsku znaczy sprawiedliwy, równo dzielący. Bez Kasima nie byłoby kilku pięknych spędzonych tam chwil!
Aha… w Malmo jak chcecie zrozumieć współistnienie dwóch kultur to idźcie na Östra kyrkogården – wschodni cmentarz, gdzie obok części… polskiej znajdziecie część muzułmańską. Współistnieją obok siebie, a każdy z nich niesie takie same wspomnienia i ból żyjących odwiedzających groby bliskich…
TURNING TORSO – NAJWYŻSZY (JESZCZE) BUDYNEK W SKANDYNAWII
W Malmo znaleźć można też coś z kategorii „naj…”. W 2005 roku oddano do użytkowania najwyższy budynek nie tylko w Szwecji, ale też w Skandynawii. TURNING TORSO to futurystyczny, o bardzo ciekawej bryle drapacz chmur liczący 190 metrów. Zaprojektowany przez chilijskiego architekta Santiago Calatravę, a ukończony w 2005 roku wieżowiec składa się z 9 pięciobocznych brył, a każda z nich z 5 pięter. Łącznie z piętrami łączącymi są tam 54 kondygnacje. Co ciekawe – te bryły są przesunięte względem siebie co 10 stopni. Może to nie najwyższy budynek Europy, ale z pewnością jeden z najpiękniejszych.
W budynku znajdują się mieszkania, a ostatnie piętra to centrum konferencyjne – niestety bez możliwości wjazdu bez zaproszenia… Tym razem ominęła mnie przyjemność pod hasłem: „Malmo u moich stóp!”
HISTORIA W ŚRODKU MIASTA
Malmö to jedno ze starszych miast Skandynawii. Wzmianki o jego istnieniu pochodzą jeszcze z XII wieku, a w roku 1354 stało się pełnoprawnym miastem otrzymując prawa miejskie. Od XIV wieku było jednym z największych i najważniejszych bałtyckich miast – wtedy jeszcze nie szwedzkim, a duńskim. Cała Skania, czyli najbardziej wysunięta na południe część Szwecji przez wiele lat i wieków był we władaniu Duńczyków. Szwedzi zajmowali się wtedy plądrowaniem terenów dzisiejszej Finlandii. Ot… takie skandynawskie przepychanki.
Dzisiaj w Skanii oraz samy Malmö nie znajdziecie zbyt wielu pamiątek po duńskich wikingach, ale kilka się znajdzie. Chyba najbardziej monumentalną jest Malmöhus Slott niesłusznie opisywany jako Malmohus.
Pamiętajcie: w języku szwedzkim – hus to dom, a slott to zamek. Tak więc ten „slott” został wybudowany w XV wieku przez Szwedów, ale już w XVI wieku został częściowo zburzony i rozbudowany z namaszczenia króla duńskiego – Chrystiana III. Dzisiaj to muzeum i przepiękny park w środku miasta.
Rozciągający się za fosą park zwany ze szwedzka – Slottsträdgården czyli zamkowy ogród stanowi nie mniejszą atrakcję. Wiatrak w stylu (prawie) fryzyjskim sprawia, że można poczuć się jak Groningen.
Ogrody zamkowe to fragment większej całości zwanej Kungsparken, gdzie znajdziecie wiele przyjemnie zieleni kojącej wielkomiejskie życie. To również najstarszy park miejski w południowej Skanii.
MALMO – MIASTO „TORGETÓW”
Torg po szwedzku to kwadrat, a torget w języku szwedzkim znaczy tyle co plac, rynek. Spacer po torgetach to nie tylko sposób na zwiedzanie miasta, ale również spojrzenie na jedną z piękniejszych stron miasta.
Całe centrum miasta jest udekorowane takimi placami. Który z nich jest więc najpiękniejszy..? Każdy z nich ma w sobie coś, co przyciąga.
Może położony przy Gamla kyrkogården – Gustav Adolfs Torg..?
A może jednak Stortorget – największy i najstarszy, bo istniejący od 1538 roku..?
Dla mnie jednak bezsprzecznym No.1 pozostaje najmniejszy z nich, ale urokliwy Lilla torg. Tu znaleźć można zabudowę sięgającą lat 90-tych XVI wieku. Kameralność, liczne knajpki, szachulcowa zabudowa, bruk pod stopami – dają poczucie unikalności tego miejsca.
SPACER ULICZKAMI GAMLA STADEN
Stare miasto czyli Gamla Staden to odkrywanie nie tylko historii miasta, ale również ostatniej historii, czy też spojrzenie na udane połączenie dawnych lat z teraźniejszością.
Niejednokrotnie spotkacie urban art w postaci graffiti zdobiącego ściany śródmiejskich kamienic.
JAK UDANIE POŁĄCZYĆ HISTORIĘ Z NOWOCZESNOŚCIĄ
Zachwycają mnie Włochy z historycznym charakterem ich miast, zachwyca mnie Grecja z jej naturalnością, ale zachwycają mnie także Niemcy, gdzie można doświadczyć udanego mariażu historii z teraźniejszością. Drugim krajem, w którym można to dostrzec to Szwecja, a Malmo jest tego niezbitym dowodem. Tutaj nic nie dzieje się bez przyczyny, a miejski pejzaż nie jest skalany koszmarkami architektury.
Malmö C to jeden z największym dworców kolejowych w Szwecji, a jednocześnie służy jako stacja quasi-metra w Malmo i pociągów jeżdżących przez Oresund. Ciekawostką jest zapowiedź uruchomienia pociągu z Malmö do… Polski, ale na ten moment pozostaje to w sferze planów.
Zabudowa starego Malmö jest uzupełniana nowoczesnym budownictwem, aczkolwiek z poszanowaniem dla historii i architektury miasta. Jednocześnie nie brakuje fajnych naturalnych akcentów.
Wędrując w kierunku portu przez Universitetbron natkniemy się na Malmö inre fyr, czyli starą morską latarnię, która nie grzeszy okazałością, ale przy kolejnej jest drapaczem chmur.
Malmo i jego kanały ciągnące się przez miasto to swoisty miejski folklor, a miasto jest zwrócone nie tylko ku morzu, ale też kanałów ciągnących się przez Gamla Staden. Opuszczając port, kierujemy się do miejsca, które przez kilka dni było naszym małym domem, czyli…
VÄSTRA HAMNEN
Ta dzielnica to przykład jak można starą, industrialną, portową dzielnicę przywrócić mieszkańcom. Dawniej – doki, magazyny dzisiaj mieszkania, bulwary, biura, knajpki.
W oddali można dostrzec brzeg Danii, Kopenhagę, a także samoloty podchodzące do lądowania na lotnisko Kastrup.
Nieopodal Västra hamnen rozciąga się miejsce, gdzie lokalsi i nie tylko) oddają się oczywiście słodkiemu nieróbstwu na plaży. To miejsce, to:
RIBERSBORG
Nadmorska dzielnica położona pomiędzy Västra hamnen a Limhamn słynie z plaży, która w sezonie służy błogiemu relaksowi. To ulubiona miejscówka na plażing, smażing i leżing. W rezultacie spragnieni słońca i morskich kąpieli docierają tutaj per pedes lub per birotam.
O ile plaża to drobny, charakterystyczny dla Bałtyku piasek, to już zejście do morza jest zgoła inne niż na większości polskich plaż. Długo, długo mielizna i kamienie.
W czasach covidowskich widok jak na załączonym obrazku. Nie tylko pogoda dopisała, ale również cisza i spokój. W związku z tym z zachowaniem social distance nie było problemu – foto wykonane w niedzielę przed południem. Szwedzi mają też ciekawy lokalny zwyczaj ponieważ wypoczywają bardzo często nie tyle na samej plaży, co równie „tłumnie” na położonych obok łąkach i skwerach. Koc, kosz, grill – i błogi relax w gronie rodziny lub przyjaciół. Często też do południa plaże były wręcz puste, większą ilość odpoczywających dawało się zauważyć po godzinie 13-14-tej.
Ribersborg Stranden to nie tylko plaża, ale również funkconujący Kallbadhus. Na końcu brygga 1 czyli molo/pomostu oznaczonego nr 1 znajduje się płatne miejsce, gdzie zaznacie spokoju i prywatności. Są tutaj dwa morskie baseny, restauracja, sauna, a także plaża/pomost dla nudystów.
Ribersborg to również psia plaża – miejsce, gdzie czworonogi mają swój kawałek plaży.
MOST NAD SUNDEM
Szwedzka szkoła kryminału to klasyka nad klasyką. W polskiej TV serial kryminalny „Most nad Sundem” leciał chyba na +KINO. Film opowiada o współpracy szwedzko-duńskiej policji. Saga Noren (szwedzka detektyw) prowadzi śledztwo, którego pewne wątki wiodą do Kopenhagi, gdzie właśnie z Malmo dojedziesz Øresundsbron, czyli mostem nad Sundem.
Jeśli z Malmö pojedziecie do Limhamn, to jeszcze dalej na południe dojedziecie do owego, sławnego mostu. W miejscu, gdzie znajdowała się dyrekcja budowy mostu łączącego Szwecję z kontynentem europejskim urządzono później… dyskotekę. Dzisiaj natomiast służy za punkt widokowy, z którego można podziwiać to przepiękne dzieło architektury i budownictwa.
Wystarczy pokonać kilka schodków, a liczący sobie 7.845 metrów most nad Sundem można podziwiać w całej jego okazałości. Zresztą… Most to tylko fragment całej przeprawy!
A wcześniej most chowa się na Peberholm (sztucznej wyspie) w tunelu, z którego wyjedziecie już w Danii.
Peberholm – sztucznie oczywiście usypana wyspa – ma 4.050 metrów, a tunel prowadzący w stronę Kopenhagi kolejne 3.510 metrów. Razem daje to ponad 15 kilometrów przeprawy łączącej Szwecję z Danią. Całe szczęście, że Duńczycy nie mieli go wcześniej, bo już nie oddaliby Skanii Szwedom, a przede wszystkim podbój półwyspu Skandynawskiego byłby dla nich z pewnością łatwiejszy 🙂
Przeprawa jest oczywiście płatna, ale lokalsi mają duże zniżki – można podobnie jak w Szwajcarii – wykupić roczną winietę i śmigać do woli do Kopenhagi. Problem jest tylko jeden, jak mawia nasz przyjaciel z Malmö… Dawniej to Szwedzi jeździli do Danii po alkohol, dziś Duńczycy przybywają do Malmö. Nie tylko życie, ceny również potrafią być przewrotne.
Z punktu widokowego można podziwiać nie tylko Oresund, ale również Malmö wraz z jego przedmieściem zwanym Limhamn, o którym pisałem również tutaj: GDZIE ZJEŚĆ W MALMÖ?
Limhamn to nie tylko jedzenie opisane w poście j/w, ale również największa w Malmö marina. Na bogato!
LIMHAMN TO NIE TYLKO ØRESUNBRON
Skoro już jesteśmy na południu Malmö, to warto zobaczyć jeszcze jedną Sehenswürdigkeiten (tak mówią Niemcy, nie Szwedzi, ale…). W Limhamn znajduje się również jedna z największych kopalni odkrywkowych w północnej Europie zwana przez miejscowych Limhamns kalbrott. Wydobycie wapienia rozpoczęto tam w 1866 roku, a zakończono w 1994. Od 2011 ta wielka (w PL są większe) odkrywka licząca sobie 1.300x800x65 metrów jest rezerwatem przyrody. Ciekawostką jest fakt, że do dziś Szwedzi drenują ten obszar. Odwodnienie powoduje oczywiście, że nie tworzy się tam jezioro.
Oczywiście Szwedzi zadbali również o dostęp do tego złoża – wybudowali licząca zaledwie 2 kilometry linię kolejową do portu. Ten wapień był nie tylko używany lokalnie, ale również wysyłany dalej.
Miało być o moście nad Sundem, skończyło się jak zwykle… Man nadzieję, że lokalsi z Limhman nie pogniewają się na mnie.
Aha… jeszcze jedna ciekawostka – Malmö to rodzinne miasto Zlatana Ibrahimovicia, a ten dom na poniższym zdjęciu Zlatan nabył od starszego małżeństwa przepłacając chyba czterokrotnie.
Chłopak, który z najbardziej patologicznej dzielnicy miasta – Rosengård dzięki talentowi piłkarskiemu, z biegiem lat awansował do uznanej za jedną z bogatszych czyli właśnie Limhamn.
Dzisiaj Zlatan nie ma najlepszej passy i prasy w Malmö. Pomnik, który mu postawiono prawdopodobnie zbyt długo nie przetrwa. Dzisiaj w mieście Ibra traktowany jest prawie jak „zdrajca”. Z dzieje się tak dlatego, że zainwestował w klub… ze Sztokholmu – Hammarby IF. Tego kibice Malmo FF nie wybaczają!
MALMÖ – PODRÓŻ TAM GDZIE COVID NIESTRASZNY
Malmo w czasach covidowskich było dosyć ciekawą alternatywą popularnych wakacyjnych kierunków. Po pierwsze Szwecja – kraj, który obrał odmienną drogę walki z wirusem. Większa swoboda życia i funkcjonowania, brak lockdownu, praca i spotkania towarzyskie bez większych ograniczeń. Maseczki, rękawiczki – znane tylko w szpitalach przy obsłudze chorych. Z drugiej strony jednak święta zasada social distance jest tutaj przestrzegana jak prawie w żadnym innym kraju Europy. 2 metry znaczą dokładnie tyle co 2 metry. W sklepie, na bulwarach – nikt nie zbliżył się na odległość krótszą niż 2 metry. W cukierni stanąłem nieopatrznie za Panią robiącą zakupy – wystarczył w zupełności jej wzrok nakazał mi bezwzględnie zachować dystans dwóch metrów.
Szpitale i służba zdrowia funkcjonowały normalnie – przy każdym był oddział covidowy z oddzielnym wejściem. Nie było paniki, a przestrzeganie nakazów (a nie zakazów) było powszechne. Szwedzi to dosyć karny naród, potrafiący w chwilach, które wymagają odpowiedzialności stanąć na wysokości zadania.
MALMÖ – JAKIE JEST DZISIAJ..?
Nie samym covidem człowiek się jednak pasjonuje w tym szalonym 2020 roku. Jakie jest więc Malmö anno domini 2020..?
Z pewnością nie takie, jak 30 lat temu, gdy pierwszy raz odwiedzałem Szwecję. Dzisiaj jego wielokulturowość znacznie bardziej rzuca się w oczy. Z jednej strony wzbogaca miasto o swoisty folklor, kuchnię, odmienność i tolerancję.
Z drugiej jednak strony przeraża – dzielnice takie jak Rosgarden stanowią swoiste getto, z którego ciężko się wyrwać, a w którym życie upływa głównie na socialu, lenistwie i lokalnych burdach. Spalone samochody, starcia z policją to codzienność. Chwała ludziom, którzy jednak potrafią uwolnić się z tego zamkniętego świata i zmienić swoje życie.
Malmö to także udane połączenie historii z nowoczesnością. To również poszanowanie dla natury i umiejętne jej wykorzystanie. Miasto, które żyje mieszkańcami i dla mieszkańców. Jest to również szwedzki ordnung i szwedzka tolerancja.
Będąc w Malmö warto odwiedzić / zobaczyć:
plażę Ribersborg – błogi relax
Västra Hammen wraz z Turning Torso
Gamla Staden z jego zabytkami – zamkiem, ratuszem i toregtami
zobaczyć piękne zachody słońca na bulwarach Scania Parken czy też Malmö Titanic lovelock point (jest coś takiego) – jaki Leonardo, taki Tittanic 😉
Øresundbron – czyli most nad Sundem
odkrywkową kopalnię w środku miasta Limhamns Kalbrott – dziś rezerwat przyrody
może obejrzeć mecz hokejowy w Arena Stadium – tam hokej wiecznie żywy
Podziękowania za gościnność już składałem Kasimowi, który pokazał nam piękne (i nie tylko) miejsca tam gdzie covid niestraszny czyli w Malmö. Ta krótka podróż przez ulice i osobliwości miasta to również jego zasługa.
Czarnomorska perełka jaką jest niewątpliwie Nesebyr w sezonie bywa zatłoczony do granic możliwości. Wszystkie miejsca hotelowe zajęte, wychodząc wieczorem do knajpy nie wiesz czy uda Ci się znaleźć stolik właśnie w tej ulubionej. Nic dziwnego; to miasteczko ma klimat, swoją historię i oczywiście tak zwany niezaprzeczalny urok osobisty.
NESEBYR W ERZE KORONAWIRUSA – CZY WARTO JECHAĆ WŁAŚNIE TERAZ?
Rok 2020 nie jest dla fanów podróży zbyt łaskawy. W pierwszym kwartale udało mi się jeszcze odwiedzić włoską Puglię, zaliczyć „two-night-stop-over” we Frankfurcie i spędzić kilka pięknych dni w Stambule. Podczas gdy poznawaliśmy smaki lwowskiej kuchni zaczęto przebąkiwać o lockdownie. Wróciliśmy dosłownie 3 dni przed jego ogłoszeniem. Gdy w czerwcu wsiadałem pierwszy raz do samolotu na krajówce, Okęcie wyglądało jak z horroru. Puste hale, zamknięte checkiny – ogólnie widoki jak najbardziej przygnębiające.
Jednak druga połowa czerwca zaczęła wlewać nadzieję w nasze podróżnicze dusze. Pierwsze plany padły tym razem na Bułgarię. Długo można by się rozpisywać o wyborze, ale alla fine 9 lipca wylądowaliśmy w Burgas.
LOT podstawił E-195 i obłożenie było sięgające ponad 90%. Lądujemy w Burgas, paszporty, wyrywkowy pomiar temperatury i można opuszczać terminal. Swoją drogą nie wyobrażam sobie tego lotniska w sezonie (bez koronawirusa). Ciasno i tłoczno – podczas powrotu było jeszcze gorzej. Swoją drogą PLL LOT też się nie popisał – powrót z Nesebyr w erze koronawirusa bez możliwości odprawy on-line, a fundując w zamian kolejkę i tłok na check-inach to co najmniej bezmyślność jeśli nie szczyt głupoty.
Taxi drogie, a jak się okazało, droższe niż oferowany przez hotel transfer. Ostatecznie jednak udało się zorganizować taxi-share i nie było źle.
NESEBYR W ERZE KORONAWIRUSA – PIERWSZE WRAŻENIA
Swoje pierwsze kroki kierujemy do knajpy przy wjeździe do starego miasta – taxi powiedziało, że dalej nie jedzie. O kuchni Nesebyru piszemy tutaj: http://7mildalej.pl/czarnomorskie-kulinaria/ Wjazd do miasta jest uroczy, z nowego miasta na starówkę wjeżdża się groblą, a samo stare miasto położone jest na wyspie. Jeśli ktoś widział Sveti Stefan w Montenegro to wie o czym mówię. Tylko, że Nesebyr jest jeszcze piękniejszy. A przede wszystkim bardziej naturalny. Pierwsze zetknięcie z kuchnią oraz miastem i ludźmi wypada pozytywnie, jeśli nie bardzo pozytywnie.
Powitanie z kuchnią się odbyło więc możemy odszukać naszą miejscówkę na najbliższe dni…
JEŚLI NOCLEG W NESEBYR – TO TYLKO VILLA ELEA
Już pierwszy wrażenie prezentuje się fantastycznie! To jedyny w tej części starego miasta hotel, który jest w tzw. waterfront z prawdziwego zdarzenia.
Fotosy w necie nie oddawały wręcz piękna naszej miejscówki. Wszystko było zgodne z opisem, a nawet lepsze i piękniejsze.
Dwuosobowy pokój z sea view był the best. Podwójne wygodne łóżko, niewielki balkon, łazienka, lodówka w pokoju.
Jeśli ktoś wybierze VILLA ELEA, to nie rozczaruje się. Nie będę rozpisywał się o standardowych wyznacznikach oceny noclegu. Na najwyższą notę zasługują: położenie, czystość oraz personel. Personel pomocny w każdym zakresie. Rezerwację mieliśmy bez śniadań, ale…
…pierwszego dnia zdarzył się wypadek – nastąpiła awaria zamka w drzwiach do pokoju. Tylko z tego tytułu korzystaliśmy z mini-śniadań, które w Italii czy Francji byłyby standardem. Każdego ranka dostawaliśmy więc do łóżka kawę z ciastem własnej roboty. Pycha! Niby nic, prosty gest, ale za to jak cieszy. Poza protokołem – dla samych: wschodów słońca…
…oraz zachodów słońca!
warto wybrać VILLA ELEA. Szum fal na „dobranoc” oraz „dzień dobry” otrzymacie w gratisie. Polecam!
NESEBYR HISTORYCZNIE
Jedno co można powiedzieć o miasteczku, które rozciąga się na długości 1000 m i szerokości 500 m, to przede wszystkim, że jest inne od okolic. W przeciwieństwie do pobliskich: Słonecznego Brzegu czy też Pomorie, właśnie Nesebyr to kawałek bułgarskiej i czarnomorskiej historii. Miasto, które od 1956 roku jest rezerwatem archeologicznym, a od 1983 roku wpisane jest na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO jest tym miejscem w Bułgarii, które warto odwiedzić.
Z racji swego położenia władali nim: Rzymianie, Trakowie, Turcy, Grecy, Bułgarzy. Mury obronne to nawet VI wiek p.n.e. Spacerując co chwilę napotykamy się ruiny i wykopaliska.
Już sam wjazd do Nesebyru oferuje pierwsze spotkanie ze starożytną historią.
W dawnych czasach na tym niewielkim skrawku lądu znalazło się miejsce dla ponad 80 cerkwi, z których niestety do dnia dzisiejszego przetrwało niewiele. Tym niemniej prawie na każdym kroku spotykamy świadectwo sakralnej historii miasta.
Dzisiaj muzeum sztuki – Cerkiew Chrystusa Pantokratora znajdziecie niedaleko od wjazdu do miasta.
Cerkiew św. Jana Chrzciciela, to kolejne sacrum na trasie historii miasta. Jeszcze starsza niż powyższa, ponieważ pochodzi z X wieku.
Prawie w samym środku Nesebyru znajdziecie Cerkiew św. Zofii – na dzień dzisiejszy jej ruiny.
Bezsprzecznie znaleźć możecie jeszcze kilkanaście budowli sakralnych na tym niewielkim obszarze, które Was z pewnością zachwycą, a przy których zatrzymacie się choćby na chwilę. Nesebyr to żywa historia tych obszarów. I to jest z pewnością jeden z powodów, dla którego warto odwiedzić to miasto.
W ULICZKACH NESEBYRU
To co buduje klimat Nesebyru, to przede wszystkim jego zabudowa. Charakterystyczna dla czarnomorskiego wybrzeża. Parter wybudowany z kamienia, piętra natomiast w drewnianym deskowaniu. Do tego dachy kryte czerwoną dachówką. Wszystko stanowi oczywiście zamkniętą, spójną całość zwaną architekturą czarnomorską.
Jeśli do tego dołączymy brukowane wąskie uliczki, to bez wątpienia otrzymamy klimatyczne miasteczko z dawnych lat. I tylko współczesne auta oraz szyldy przenoszą nas z powrotem w czasy współczesne.
Czarnomorska zabudowa na każdym kroku.
Jesteśmy na południu Europy – nie mogło więc zabraknąć lokalnych kotów. Te z Nesebyru miały się dobrze – słońce, regularne dokarmianie – generalnie były zadowolone.
Nesebyr to nie tylko klimat i historia. Przede wszystkim jego handicapem jest położenie. Miasto leży na wyspie połączonej ze stałym lądem 400-metrową groblą. Już wjazd robi wrażenie, oczywiście później jest już tylko piękniej. Charakterystycznym punktem jest XVII-wieczny wiatrak posadowiony na grobli przed wjazdem do miasta.
Natomiast, gdy znajdziecie się już w Starym Nesebyrze powita was stojący na postumencie biskup św. Mikołaj dzierżący w jednej ręce krzyż, w drugiej puszczający gołębia.
W Nesebyrze znajdzie się też miejsce do nadmorskich spacerów. Promenada otacza całe miasto i warto przedreptać ten szlak. Towarzyszyć Wam będą przede wszystkim historia i piękne widoki.
Nesebyr ma dwie plaże – a więc ta płatna powyżej (плаж „Буната“), ta bezpłatna (miejska) poniżej.
Podsumowując – miasto można obejść dookoła promenadą, a spacer zajmie nie więcej niż 2 -3 godziny.
A gdyby na koniec ktoś chciał zobaczyć jak wygląda Nesebyr z pobliskiego Słonecznego Brzegu, zwanego tutaj z angielska Sunny Beach, to proszę:
SŁOWO O… SŁONECZNYM BRZEGU
Można oczywiście przyjechać do Sunny Beach i odwiedzić Nesebyr. Ale po co..? Nesebyr i Słoneczny Brzeg to dwa różne światy – bliskie geograficznie, ale oddalone mentalnie. Większość ludzi wpada ze Słonecznego Brzegu odwiedzić Nesebyr, my z Nesebyru wpadliśmy odwiedzić Sunny Beach 🙂
Wrażenia niech będą z Wami…
A dla mnie niech pozostanie Nesebyr w erze koronawirusa. Ze swoją ciszą, historią, spokojem i …kuchnią.
ODWIEDZIĆ NESEBYR W ERZE KORONAWIRUSA…
to jak trafić „6” w Lotto. Miasteczko, które jest jedną z perełek Morza Czarnego w sezonie jest zapchanym do granic możliwości nadmorskim kurortem. Tymczasem – pustka, cisza i spokój. Spacer pustymi uliczkami Nesebyru to spełnienie marzeń o travel-egotism. Gdy w czasie kwarantanny patrzyłem na puste ulice miast, które niedawno zwiedzałem marzyło mi się być tam zaraz i teraz! Zobaczyłem więc Nesebyr, którego prawdopodobnie nigdy w takiej formie już nie zobaczę. W sezonie jest to nie tylko niemożliwe, ale przede wszystkim niewykonalne.
Z drugiej strony, gdy rozmawiasz z hotelarzami i restauratorami, którzy mówią o 70% spadku odwiedzin, to możemy sobie wyobrazić skalę lokalnych tragedii. Ludzi, którzy postawili w tym miejscu na turystykę koronawirus zaatakował ze zdwojoną siłą. Podobnie zresztą doświadczyła branża turystyczna w Polsce, Grecji, Włoszech, Turcji, czy też innych krajach. Hotel, który odwiedziliśmy miał zaledwie 30% obłożenie, również w wielu restauracjach nie przekraczało ono 40-50%, a czasem nawet 20%.
BEZPIECZEŃSTWO PODRÓŻY W ERZE COVID19
Wielu zapyta z pewnością o bezpieczeństwo… Bułgaria podobnie jak Polska walczyła z koronawirusem skupiając się na leczeniu zdiagnozowanych przypadków, ale nie testowaniu społeczeństwa. Po pierwszym lockdownie, w czerwcu kraj został otwarty, a restrykcje zniesione. Następnie od początku lipca wskaźniki zachorowań poszły w górę. Gdy przylecieliśmy do Burgas (09.07.2020) zanotowano najwyższy dobowy przyrost zachorowań (ok. 330 przypadków). Przez następne dni naszego pobytu wskaźnik ten stopniowo zmniejszał się. Gdy wylatywaliśmy z Burgas (12.07.2020) zachorowań odnotowano zaledwie 77. Jednakże 10.07.2020 przywrócono częściowo restrykcje – zamknięto kluby, imprezy sportowe, zmniejszono ilość klientów w sklepach. Rozmowy z ludźmi zajmującymi się turystyką były jednak przygnębiające – większość z nich podobnie jak w Polsce zostało zostawionych bez pomocy. Knajpy, w których rozkoszowaliśmy się czarnomorską kuchnią, nie miały nawet połowy zajętych stolików. Jedynie sobotni wieczór pozwalał zapełnić restauracyjne stoliki.
W Słonecznym Brzegu, jak opowiadał nam jeden z hotelarzy, na początku lipca otworzyło się 45 hoteli i pensjonatów, 40 z nich zamknęło się po tygodniu…
O ile pomiar temperatury na lotnisku w Burgas był wyrywkowy i przypadkowy, to już w mieście dało się odczuć odpowiedzialność i podporządkowanie się regułom sanitarnym. Maseczki w sklepach obowiązkowe, social distance raczej utrzymany, leżaki na plażach oddalone minimum 2 metry, kelnerzy w knajpach z zasłoniętymi ustami i nosem, stoliki rozsunięte. Jeśli do tego dołożymy fakt, iż większość bułgarskich przypadków dotyczyła rejonu stolicy – Sofii, to należy skonkludować, że było bezpiecznie. Czy warto odwiedzić Nesebyr w erze koronawirusa – odpowiem – 3x TAK!
Jedyne co się nie popisało, to lotnisko Chopina. Na WAW trzymano nas przed rękawem w samolocie 15 minut, następnie znowu 15 minut w zatłoczonym autobusie na płycie lotniska. Gratulacje dla PPL!
INFORMACJE PRAKTYCZNE
lotniskowe taxi BOJ – Nesebyr / Słoneczny Brzeg to na lotnisku koszt 90 BGN – nie dać się naciągnąć i negocjować; ale przy odrobinie szczęścia costateczny koszt nie powinien być wyższy niż 50 BGN;
koniecznie więc radzę sprawdzić jaki jest koszt transferu organizowanego przez hotel – może się okazać konkurencyjny cenowo;
gdyby ktoś zdecydował się na nocleg w VILLA ELEA – telefon: +359 88 433 4181;
miasto w przeważającej części zamknięte jest dla zewnętrznego ruchu samochodowego, co czyni je jeszcze bardziej atrakcyjnym dla odwiedzających;
wjazd do Nesebyru jest oczywiście płatny; duży parking znajduje się po północnej części miasta;
z pewnością chcecie wiedzieć jak się dostać z Nesebyru do Słonecznego Brzegu..? Pieszo promenadą – ok. 40-50 minut; „odpustową” kolejką – 3-4 BGN/osobę – 10 minut
płatna plaża na krańcu miasta to koszt 7,50 BGN za 2 leżaki + parasol (sztuka za 2,50 BGN) – cały dzień oczywiście;
o ile w w Słonecznym Brzegu jest przede wszystkim taniej, to na plaży było trochę drożej – zestaw do plażingu j/w = 10 BGN;
w czasie naszej wizyty 1 BGN = 2,25-2,30 PLN (07.2020);
pamiętajcie – Bułgaria słynie ze wszystkiego co różą związane – olejek różany, jak również kosmetyki różane czy też herbatki i soki różane – to wszystko jest cudowne;
nie zapomnijcie o odwiedzinach winiarni zwanej tak jak starożytna nazwa miasta – MESSEMBRIJA – bajka!!!
Pamiętacie wspaniały film o kotach ze Stambułu? „Kedi – sekretne życie kotów” opowiadał o życiu miejskich kotów ze Stambułu. Kedi w języku tureckim znaczny „kot”. W ten sposób Kedi – koty ze Stambułu znalazły swoje miejsce w historii kinematografii i nie tylko. Ten film to przede wszystkim ukłon i uhonorowanie tych czterołapnych mieszkańców tureckiej metropolii. Życie Spryciary, Przylepy, Sułtana, Flirciarza, Bestii, Szajby i Cwaniaka to jakże niewielki wycinek kociego świata, bez których krajobraz tego miasta byłby uboższy. Stambuł bez kotów nie byłby takim samym miastem… Nigdy!
Dla osób, które nie wyobrażają sobie życia bez tych futrzaków, Stambuł jest miastem, które odwiedzić trzeba koniecznie. W ciągu swojego podróżniczego życia widziałem miejsca, gdzie bezdomność zwierząt (kotów i psów) jest tragedią. Widziałem miasta, gdzie problem ten jest (prawie) całkowicie rozwiązany, ale Stambuł jest charakterystyczny. Kedi – koty ze Stambułu mają swoje miejsce, gdzie kocie życie przeplata się z ludzkim na każdym kroku. Zamożność z biedą, opieka z bezdomnością – prawdziwa turecka mozaika.
STAMBUŁ – MIASTO KOTÓW – KEDI – KOTY ZE STAMBUŁU
Zacznijmy więc podróż po świecie Kedi – kotów ze Stambułu. Hagia Sophia to jeden z najpiękniejszych zabytków Stambułu. Pierwotnie chrześcijańska świątynia, następnie meczet, dzisiaj pełni rolę muzeum i symbolu miasta. Trikolorka z foto poniżej to gwiazda Hagia Sophia. Wysterylizowana, zaopiekowana i doglądana przez pracowników dumnie przechadza się pomiędzy turystami odwiedzającymi świątynię. Jest tubylcem, wręcz… kustoszem.
Nie każdemu da się pogłaskać, nie o każde nogi się otrze – chodząca kocia duma i symbol spinający historię tego jakże starego i pięknego miasta.
FUTRZAKI Z NASZEGO HOTELU
Pierwszą osobą, która powitała nas przed hotelem był oczywiście… Kot! To właśnie ten dorodny osobnik, który w ciągu dnia niejednokrotnie znikał w okolicznych uliczkach, a każdego ranka i wieczora pojawiał się jako odźwierny w naszym hotelu.
Przy hotelu miał swoją budkę, gdzie zawsze była miska z wodą, a dokarmiany był nie tylko przez hotelowych gości, ale również przez pracowników hotelu.
O ile nasz odźwierny nie garnął się zbytnio do środka, to jego biało-rudy kumpel był już częstym gościem w hallu. Można by rzecz – pełnił funkcję… recepcjonisty. Zarówno jeden, jak też drugi były nieodłącznymi członkami hotelowej załogi i lokalnymi atrakcjami. Nikt ich nie przeganiał, wręcz przeciwnie – doświadczyliśmy, że bezdomność stambułskich kotów nie jest naznaczona tylko tragedią, ale też wzajemną, pokojową koegzystencją ludzi i zwierząt.
KOTY Z SULTANAHMET
Hotel mieliśmy zlokalizowany w dystrykcie Fatih, a ściślej mówiąc w jego dzielnicy Sultanahmet. Tam, też, kilka przecznic od hotelu spotykaliśmy przez kilka dni kotkę, która była wspaniałą opiekunką i przewodniczką dwóch mniejszych kotów. Jeśli ktoś spotka tą piękną tricolorkę w okolicach Kucuk Ayasofya Cadesi, to pozdrówcie ją od nas. Prawdziwa wojowniczka i przywódczyni!
Spacerując uliczkami Kumkapi napotkaliśmy na tego szarego pięknisia. Nakarmiliśmy go, ale specjalnie głodny to on nie był. Dorodny wykastrowany kocurek miał się dobrze, ale oczywiście salami nie pogardził.
W okolicach Ziya Baba Turk Mutfagi znaleźliśmy trzy koegzystujące ze sobą egzemplarze. Biało-czarnego kocura oraz dwa rudzielce – mamę z kociakiem.
O jedzenie się nie biły, każdy dostał swoje, oblizał się i poszedł, a jakże, do najbliższej knajpy oczekując na następne smakołyki.
RESTAURACYJNE CWANIAKI
Cwaniak ze zdjęcia poniżej był doskonale zaprzyjaźniony z restauracją. Znał drogę do bocznego wejścia, gdzie czekał na smakołyki, a w wolnym czasie ucinał sobie drzemki na poduchach w restauracyjnym ogródku.
W Stambule prawie każda knajpa ma swojego kota – i to nie tylko dochodzącego, a raczej dojadającego 🙂 W wielu z nich jest stałymi wręcz mieszkańcami, czy też członkami personelu. Piękna błyszcząca, czarna sierść i obróżka z dzwoneczkiem to mój znak rozpoznawczy!
Tymczasem w okolicach Maramara University spotkaliśmy uroczą parę… Ten z lewej ze zdjęcia poniżej to ON, natomiast ta z prawej to ONA. ON zazdrosny jak cholera, ONA mająca licznych adoratorów. Po prostu lokalna piękność. W powietrzu „wisiała” zazdrość! W tym przypadku, to ON krzyczał i przeganiał inne koty z sąsiedztwa, które adorowały piękną kocicę 🙂
O ile wyżej opisany związek był napiętnowany namiętnościami, to dwa poniższe futrzaki żyły w doskonałej komitywie, rzekłbym nawet… przyjaźni. Jak wyżej pisałem, prawie każda restauracja lub bar w Stambule ma oczywiście sowich czterołapnych i futrzastych przyjaciół. Żyją w zgodzie nie tylko ze sobą, ale również z kelnerami i kucharzami, o gościach nie wspominając. Znakomita większość z nich nie jest nachalna, wręcz przeciwnie, czekają spokojnie na swoją kolej. Głodne nie są – dokarmiają ich zarówno goście, jak też pracownicy knajp.
Niejedna restauracja ma swojego rezydenta, który niczym pasza leniwie drzemie na fotelu przy wejściu.
KOCIE BUDKI
Nie tylko w Sultanahmet, ale też w Karaköy, Galastaray czy też okolicach Taksim znaleźć można takie oto kocie domki. Budki, a przy nich miski w suchą karmą oraz wodą. Takie obrazki nie są rzadkością na ulicach Stambułu. Koty traktowane są nie tylko jako element lokalnego krajobrazu, są wręcz pełnoprawnymi członkami stambulskiej społeczności.
KOTY Z BAKIRKöY i ZEYTINBURNU
O ile Sultanahmet było stosunkowo zamożne, to Zeytiburnu i okolice stanowią już stambulską średnią. Dzielnice niezbyt zamożne to i lokalne kociaki jakby biedniejsze… Taka prosta zależność.
Koty były w tym miejscu bardziej nieufne i na jedzenie, którym je dokarmialiśmy rzucały się z większą łapczywością. Taki świat… Jak szóstka (na foto 5 z nich) kotów znalazła się w jednym momencie w tym samym miejscu? Były tylko dwa gdy wyjmowaliśmy smakołyki!
Jeśli chodzi o pogodę, to luty 2020 roku był w Stambule chimeryczny. W czasie naszego pobytu doświadczyliśmy zarówno chłodu, jak też słońca. Temperatury wahały się od +3’C do +’15. Nic dziwnego, że koty, jak ta piękna trikolorka ze zdjęcia poniżej wykorzystywały każdy promień słońca by ogrzać swoje futerka.
FUTRZAKI SPOD WIEŻY GALATA
Przez Złoty Róg – wąską zatokę, którą Fatih i Sultanahmet od Karaköy i Galaty oddziela most Galata. To dzielnica pełna futrzanych przyjaciół. Przy samej wieży Galata, na którą oczywiście warto wejść sorry – wjechać windą mamy kocie domki. Znajdzie się i miska z wodą i z suchą karmą, ale przede wszystkim znajdą się leniwe futrzaki korzystające z pierwszych promieni słońca. W czasie sjesty wygrzewały się w słońcu drzemiąc przed swoim kocim „blokiem”. Taka wielorodzinna budka nie stanowi rzadkości na ulicach Stambułu.
Obok tego kociego skweru znajdziecie pomnik poświęcony stambulskim kotom i psom, które niewątpliwie wzbogacają życie tureckiej metropolii. Wyrzeźbieni dwaj odpoczywający czworonożni przyjaciele to uhonorowanie ich bytności wśród ludzkiej części miasta.
Jadąc zabytkowym czerwonym tramwajem (trochę przypomina ten żółty z Lizbony) natknęliśmy się kolejną kolonię w okolicach historycznej tureckiej łaźni. W sąsiednich barach niejeden ich brat drzemał na restauracyjnych krzesłach. Spotkać można było też „kuchennych pomocników” – nadzorujących ruch kebaba na ruszcie.
PIĘKNOŚCI Z TOPHANE i KARAKöY
W zimowe dni, w dawnej stolicy Bizancjum, czasem dokucza deszcz, a czasem pali słońce. Parasol jak znalazł – praktyczna ochrona przez wszystkie pory roku. A przy tym – jakże romantycznie…
Wody, misek i jedzenia im nie brakowało. W tym samym miejscu były też kocie domki oraz… miejskie automaty, z których w zamian za zwrot butelek PET sypała się kocia karma! Pomysł oczywiście wart skopiowania na cały świat.
Wiecie po czym idzie ten kociak..? Po sławnych, stambulskich „Rainbow Stairs”. Na tęczowych schodach, dzisiaj może już przyprószonych upływem czasu przechadzają się nie tylko ludzie, ale też miejscowe koty.
KOTY Z ÜSKüDAR
Üsküdar to azjatycka czy też jak mówią miejscowi – anatolijska część miasta. Po tej stronie Stambułu również nie brakuje kociaków. Nie wyglądają na zabiedzone, ale znakomita większość z nich, to koty wolno żyjące. Mają, podobnie jak po europejskiej stronie miasta, swoje budki, miski i opiekę. Jednak oferowaną przekąską nie pogardzą.
NIE TYLKO KOTY…
Krajobraz i folklor Stambułu to oczywiście nie tylko koty. O ile te futrzaste stworzenia mają swoją, często ugruntowaną pozycję, to ich czworonożni przyjaciele z rodziny psowatych mają się trochę gorzej. W końcu muzułmański kraj, jakim jest Turcja (szczególnie dzisiaj – za rządów Erdogana), nie jest najbardziej przyjazny dla naszych wspaniałych przyjaciół jakimi są psy.
Przy zamku Topkapi mieszka sobie Leila. Leila jest niezłym cwaniakiem. Pięknie pozuje do zdjęć, ale żąda za to zapłaty. Pewnie w dzieciństwie mieszkała na Wielkim Bazarze 🙂 Jej zdolności handlowe są nieocenione. Zrób jej foto i daj smakołyka… Będzie szła za Wami, aż do bramy parku. Przy tym jest ulubienicą patrolujących park i muzeum Topkapi, którzy witają się z nią na każdym kroku. Może jej przodkowie mieszkali na dworze Sułtana.
Przy obelisku Teodozjusza spotkaliśmy dwa leniwce. Widać, że to ich stałe i ulubione miejsce. Turyści, lokalsi, knajpy – prawie wszystko czego oczekują. Okazuje się, że mieszkańcy oraz włodarze miasta potrafią zadbać również o Większość z nich, jak zauważyliśmy, jest czipowana oraz sterylizowana tak więc w klimacie Stambułu nie mają się najgorzej. Przy posterunku policji w Kumkapi są nawet boksy dla matek ze szczeniakami, którymi opiekują się władze miasta.
STAMBUŁ BEZ KOTÓW NIE BYŁBY STAMBUŁEM
Kedi – koty ze Stambułu. Filmowa opowieść niesie ze sobą przesłanie, w którym współistnienie ludzi i miejskich (i nie tylko) zwierząt jest frgmentem naszej cywilizacji. Nasi bracia mniejsi mają takie same prawa do istnienia i godnego życia. Wybierając się do Stambułu miałem przed oczami momentami tragiczne obrazki bezdomności zwierząt, które zapamiętałem na przykład z przepięknej skądinąd Gruzji. Kedi – koty ze Stambułu okazały się jednak w większości przypadków nie tylko pozostawionym sobie równoległym światem. Jest to świat, w którym ludzkość przejawia się również w pomocy dla przetrwania tych współmieszkańców Stambułu. Sterylizacja, dokarmianie, opieka, budki i miseczki sprawiają, że stambulskie koty zachowują swoje naturalne miejsca bytowania. Dla niejednego z nich miasto jest domem, a człowiek opiekunem. Niejedna restauracja ma swojego rezydenta, który niczym pasza leniwie drzemie na fotelu przy wejściu.
Trochę czasu spędziłem w swoim życiu w Niemczech, tyle razy leciałem przez Frankfurt, a wstyd się przyznać, że nie miałem czasu odwiedzić tego miasta. Tym razem stop-over pozwala chociaż wyrwać się z lotniska i wpaść na chwilę do miasta. Tyle się człowiek nasłuchał i naczytał o niemieckiej stolicy biznesu. Kilka historii dotyczących innych niemieckich miast znajdziecie tutaj: http://7mildalej.pl/kilka-chwil-w-berlinie/ oraz tutaj: http://7mildalej.pl/stop-over-w-monachium/ – Frankfurt gości na tych stronach pierwszy raz.
DOJAZD Z LOTNISKA
Nieważne, na którym terminalu lądujesz, najszybszą drogą dotarcia do centrum miasta będzie S-bahn z lotniskowego dworca. Kolejka jedzie do centrum zaledwie około 20 minut. Najlepiej wysiąść na Hauptwache – praktycznie starówka. Do Mainhattanu również blisko. Do wybory macie dwie linie S-8 oraz S-9. Ciekawostką jest fakt, że możecie nimi również dojechać do pobliskiego Mainz (Moguncja), a także do Wiesbaden. Kolejną zaletą jest fakt, że cena dojazdu do miasta nie zrujnuje Ci budżetu. Nie jest to takie oczywiste w przypadku innych europejskich metropolii. Dojazd na lotnisko w Monachium to cenowy koszmar. Za Tageskarte zapłaciłem ok. 8 EUR, a więc stosunkowo niewiele jak na niemieckie warunki. Jest też autobus, ale nie korzystałem z tej opcji dojazdu do centrum.
FRANKFURT AM MAIN – TROCHĘ HISTORII
Dzisiaj Frankfurt am Main znany jest jako jeden z największych ośrodków biznesowych i finansowych w świecie i Europie. A na pewno największy w Niemczech. Miasto ma przebogatą historię, której to początki sięgają roku 794. Wtedy to cesarz Karol Wielki nadał osadzie nazwę: FRANCONOVUD. Od 843 roku miasto było siedzibą królów Państwa Wschodniofrankijskiego. W rezultacie czego Frankfurt wielokrotnie gościł cesarzy i przybyłych na odbywające się tamże sejmy Rzeszy. Od czasu koronacji Fryderyka Barbarossy na króla Niemiec w 1152 roku miasto stało się zwyczajowym miejscem koronacji kólów niemieckich.
Od tamtego czasu Frankfurt niejednokrotnie zapisywał się w dziejach Niemiec i Europy. W trakcie wojny trzydziestoletniej zachował neutralność. Wkrótce później otrzymał status Wolnego Miasta. To we Frankfurcie urodził się w 1749 roku Wolfgang Goethe i we Frankfurcie napisał – w 1774 roku – swoje największe dzieło: „Cierpienia młodego Wertera”. W latach 1810-1813, w czasie wojen napoleońskich istniało, zależne od Francji – Wielkie Księstwo Frankfurtu (Großherzogtum Frankfurt).
Frankfurt zwano też Jerozolimą nad Menem, z uwagi na liczną ludność pochodzenia żydowskiego. W 1933 roku pierwszego, żydowskiego burmistrza usunięto po dojściu faszystów do władzy. W końcowym okresie, 1944, II wojny światowej miasto było systematycznie bombardowane przez alianckie lotnictwo. Zniszczeniu uległo co najmniej 70% substancji miasta. Stare miasto jeszcze mocniej doświadczyło zniszczeń – zostało prawie zmiecione z powierzchni ziemi.
Po wojnie odbudowano je tylko częściowo, a dopiero w ostatnich latach przystąpiono do rekonstrukcji starówki. W międzyczasie Frankfurt wyrósł na finansową stolicę Niemiec, a były nawet plany umieszczenia tam siedzib rządu Niemiec.
CO ZWIEDZIĆ BĘDĄC KILKA GODZIN WE FRANKFURCIE?
Swój spacer po mieście zaczął od Haupwache. Jadąc S-bahną z lotniska to chyba najlepsze miejsce miejsce, gdzie można zacząć znajomość z Frakfurtem.
Tak w ogóle to frankfurcki Altstadt powinien nosić nazwę neue-alte-stadt. Starówka po wojennych zniszczeniach przez wiele lat nie była odbudowana, a kiedy już zaczęto ją odbudowywać wiele starych kamienic restaurowano kreatywnie.
Przy Bethmanstrasse znajdziecie uroczy most westchnień (Seufzerbücke) zwany przez miejscowych pieszczotliwie Wenecją. Łączy on dwa rządowe budynki i prowadzi na Paulsplatz. Stąd wystarczy już przejść przez ulicę, aby znaleźć się w samym centrum starego Frankfurtu: Römerberg
Römerberg to miejsce przy którym warto się zatrzymać. Najpiękniejszy z frankfurckich placów znany był już w XII wieku ponieważ właśnie tutaj odbywały się liczne targi oraz kiermasze. Od XV zabytkowe kamienice pełnią rolę siedziby władz miejskich.
Ciekawostką jest flaga i herb Frankfurtu nad Menem – orzeł ze złotym dziobem oraz szponami i biało czerwona flaga. Podobne do naszych barw narodowych..? Prawdopodobnie oba orły mają swoją genealogię w rzymskich orłach, a flaga jest zgodna z zasadami weksykologii. Tło godła to dolna barwa, natomiast godło stanowi górny pas flagi.
Po wschodniej stronie placu, naprzeciwko ratusza znajduje się Ostzeile – rząd sześciu ciekawych półdrewnianych kamienic, które są rekonstrukcjami zbudowanych na przełomie XV oraz XVI wieku domów. Kamienice mają swoje nazwy: Zum Engel, Goldener Greif, Wilder Mann, Klainer Dashberg-Shlussel, Grosser Laubenberg, Kleiner Laubenberg.
Na środku placu znajduje się Gerechtigkeitsbrunnen, czyli Fontanna Sprawiedliwości, którą zbudowano w 1543 roku. Temida nie zawsze jest ślepa – Bogini Justitia, która stoi na środku fontanny, trzyma wagę i miecz, ale nie ma jednak, w przeciwieństwie do wielu innych posągów, zakrytych oczu.
NAD NIEMNEM..? NIE – NAD MENEM!
Men (Main) to rzeka która niekoniecznie dzieli miasto na dwie niezależne części. Miasto „żyje” nad rzeką, zarówno część północna, jak też południowa. Wzdłuż rzeki, oczywiście po obu jej stronach liczne bulwary, skwery, a także parki zachęcają do spacerów. Rozciągający się po północnej stronie Nizza Park jest ewenementem ze środziemnomorską roślinnością.
Przez rzekę przerzucono kilka mostów, z których oczywiście najbardziej znane to: Eisener Steg, Untermainbrücke, a także Holbeinsteg.
Eisener Steg to piesza kładka o długości 170 metrów, która łączy centrum Frankfurtu z południową dzielnicą dzielnicą zwaną Sachsenhausen-Nord. Most pierwotnie powstał w 1868 roku, a swój (prawie) docelowy kształt zawdzięcza przebudowie w 1911 roku. Oczywiście w końcowych latach II wojny światowej został zniszczony, a odbudowany już w 1946 roku.
Most to nie tylko wdzięczny obiekt do foto-story, ale też wspaniały punkt widokowy, z którego można podziwiać panoram miasta.
Południowy brzeg Menu to raj dla fanów muzeów. Na odległości niecałego kilometra, jaki dzieli Eisener Steg od Holbeinsteg znajdziecie ich około 10! I to tak różnorodnych, że zaspokoją gusta każdego wielbiciela sztuki i nie tylko.
Nabrzeże Menu w Sachsenhausen w niczym nie ustępuje jego odpowiednikowi po drugiej stronie rzeki. Bulwary to doskonałe miejsce na spacery i podziwiania miasta. Po II wojnie światowej rozważano nawet przeniesienie tutaj stolicy Niemiec. Swoją drogą dobrze się stało – dzisiaj możemy doświadczyć pewnego rodzaju miejskiego spokoju, który zniknąłby w przypadku każdego capital city.
I’LL TAKE… MAINHATTAN
Być we Frankfurcie i nie odwiedzić Mainhattanu..? Przede wszystkim najlepiej uczynić to wjeżdżając windą na ponad 200-metrowy wieżowiec zwany po prostu Main Tower. Winda rozpędza się do prędkości ok. 18 km/h w rezultacie czego w przeciągu kilkudziesięciu sekund jesteś na dachu jednego z najwyższych budynków Europy, a po drodze mijasz 56 pięter. Main Tower jest chyba 16-tym najwyższym budynkiem Europy.
Mainhattan położony jest praktycznie w centrum Frankfurtu. Oczywiście blisko stąd nad Men (Main) oraz innych śródmiejskich atrakcji miasta. Czy rzeczywiście jest podobny do swojego bardziej znanego kuzyna? Nie mnie oceniać… Zresztą nie lubię tego typu porównań – Mainhattan jest tylko jeden jedyny w swoim rodzaju.
Pierwsze wysokościowce, od których wszystko się zaczęło były budowane na początku lat 60-tych XX wieku. Na dzień dzisiejszy we Frankfurcie znajdziemy 10 najwyższych budynków w Niemczech, a także 19 z 30 jakie rozsiane są po niemieckich metropoliach. 20 frankfurckich wieżowców liczy sobie co najmniej 127 m, a 14 z nich ponad 150 m!
Będąc we Frankfurcie nie pozostaje więc nic innego, jak zobaczyć ten cud budownictwa z samej góry.
NAD DACHAMI FRANKFURTU
Pierwszy look na Frankfurt am Main – najbliżej Commerzbank Tower (259 m, a 300 łącznie z antenami i masztami). Najwyższy budynek Europy do 2003 roku, najwyższy w UE do 2011 roku i najwyższy w Niemczech do dzisiaj. W oddali siedziba EBC – 184 m (7. pod względem wysokości we Frankfurcie).
Nad brzegiem Menu (najdalej na foto) Westhafen Tower (112 m). Bliżej, po prawej Silberturm (166 m) oraz Skyper (154 m).
Tym razem widok na jedne z najwyższych. Od lewej Westendstrasse 1 (208 m) – numer „3” we Frankfurcie, obok Turm 185 (200 m) – numer „5”. Dalej prezentuje się numer „2” czyli Messeturm (256,5 m). Na pierwszym planie mamy Trianon (numer „6” – 186 m), a po prawej Deutsche Bank I oraz II (155 m).
Jeśli natomiast spojrzymy na dawny Vorstadt (przedmieście) Frankfurtu, czyli Sachsenhausen, to zobaczymy 88-metrowy wieżowiec Main Plaza, jak widać odstaje od Bankviertel.
HISTORIA FRANKFURTU WIDZIANA Z GÓRNYCH PIĘTER MAINHATTANU
Neorenesansowy budynek opery we Frankfurcie (Alte Oper) został w 1944 roku doszczętnie zniszczony przez Aliantów w wyniku bombardowań. Przez całe dziesięciolecia nie był odbudowywany zyskując miano najpiękniejszej ruiny Niemiec. Pierwszy koncert po wojnie odbył się dopiero w 1981 roku.
Budynek Giełdy we Frankfurcie (Börse Frankfurt) jest jednym z największych budynków giełdowych świata. Wybudowany w 1843 roku jest dzisiaj dziesiątym, największym budynkiem giełdy. To właśnie w tym miejscu rządzi nowy król Frankfurtu – DAX! Indeks, który jest jednym z najważniejszych wskaźników giełdowych w Europie. Giełda we Frankfurcie to przecież druga największa po London SE giełda europejska (nie licząc konglomeratu EURONEXT).
FRANKFURTER KüCHE
Tradycją są oczywiście znane na całym świecie frankfurterki (Frankfurter Würstchen). Tym razem nazwa nie jest myląca. Te wieprzowe kiełbaski znane były we Frankfurcie co najmniej od XVII wieku, jak nie wcześniej. Od 1860 roku nazwa jest chroniona jako produkt regionalny. Nie mylcie tego z powszechnie dostępnymi w Polsce frankfurterkami – niewiele mają wspólnego z pierwowzorem z Hesji.
Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował lokalnej kuchni. Frankfurt am Main ma jednak to do siebie, że przy jego kosmopolitycznym charakterze, ciężko było wejść do pierwszej knajpy i zjeść coś z lokalnej kuchni. Nie miałem czasu na zwiedzanie odległych dzielnic, a centrum oferuje niestety jedzenie z całego świata i korporacyjny szajs zamiast tradycji.
KLOSTERHOF – NIEMIECKA KUCHNIA W CENTRUM FRANKFURTU
W końcu jednak znalazłem – KLOSTERHOF! Wyglądała na knajpę serwującą lokalne i niemieckie specjały i tak rzeczywiście było.
Wnętrze, jak to w niemieckich knajpach, trochę przytłaczające i ciężkie, ale taki ma już urok. Obsługa sprawna i miła. Około godziny 13-tej nie było zbyt wielu klientów, ale przed 15-tą trzeba było odstać swoje w kolejce.
Na przystawkę dzban lokalnego APFELWEIN. No właśnie – czy to wino, czy cydr..? Nazwę ma winną, ale posmak cydrowy. Przede wszystkim jest zbliżony do moich cydrów. A jestem zwolennikiem cydrów wytrawnych, bez cukrowej nuty, która zabija wszystko, co możemy wyciągnąć zapakowanych do balona owoców. Robiony jest z wyciskanych (lub prasowanych) jabłek przy użyciu drożdży – a więc: cydr! Taka jest podobno rceptura. No więc ten cydr, zwany apfelwein’em jest w Hesji napojem tradycyjnym, pija się go równie często jak piwo. Ten, w Klosterhofie, przypadł mi do gustu. Owocowy, lekko kwaśny i cierpki na języku, finiszował swoistą łagodnością. Do cydru – entschuldigung – apfelwein’a kolejny lokalny specjał i ciekawostka: handkäse mit Musik! Z nazwy ręcznie wyrabiany ser, ale podawany – o zgrozo! – w ostrej octowej marynacie z cebulą. Niezłe połączenie, ale na tyle ciekawe, że warto spróbować. Ale dlaczego… mit Musik..? Ano dlatego, że po spałaszowaniu większej ilości tego specjału zaczynają grać… jelita 🙂
SPECJAŁY KUCHNI „KLOSTEROF”
Po przystawce czas na dania główne – w pierwszej odsłonie wjeżdża specjalność kuchni: „Klosterhof” Wurstsalat mit Bratkartoffeln. Danie na zimno – sałatka z przypominającej tagliatelle wołowej mortadeli z pieczonymi ziemniakami. Specyficzny był towarzyszący temu sos: musztardowy winegret z korzennymi ogórkami, papryką oraz czosnkiem dętym zwanym też cebulą siedmiolatką. Pyszne, ale po takiej porcji można tylko rzec: Ich bin satt und riesig…
Druga odsłona to: Rösti mit frischem Pilzgemüse in Rahm. Cóż to jest tak apetycznie brzmiące..? No więc Rösti to nic innego jak tarte zapiekane kartofle, czyli „bratkartofle”. To wszystko podane w towarzystwie świeżych grzybów w sosie śmietanowym. Całość wygląda jak ziemniaczany placek posadowiony na pieczarkach w mocno śmietanowym sosie. Jak smakuje..? Przepysznie! Proszę nie liczyć kalorii, ponieważ nie wszystko da się przeliczyć na jednostki energii.
PODSUMOWANIE
Frankfurt am Main jest często pomijany jako turystyczny cel wyjazdu. Nie jest to może miasto tak bogate w zabytki jak chociażby Rzym czy Paryż. Daleko mu do atmosfery uliczek i galerii na przykład Lizbony czy Madrytu. Z tego względu nie jest ulubionym celem nawet weekendowych city-break’ów. Powstaje pytanie czy słusznie..? Weekendowe dni wystarczą w zupełności na poznanie miasta, ale mogą się okazać jednak zbyt krótkim czasem jeśli chcemy zobaczyć okoliczne miasta, do których warto zajrzeć.
Kilkadziesiąt minut zajmie nam podróż do Mainz (Moguncja) czy Wiesbaden, jak również miasta braci Grimm czyli Hanau. Frankfurt to również największy las śródmiejski w Europie – zajmuje większą część dzielnicy Sachsenhausen.
Niestety samolot do IST nie chciał czekać, zabrakło więc czasu na zwiedzanie uroczych uliczek północnej części Sachsenhausen – cydrowej dzielnicy Frankfurtu, czy też Bornheim – stanowiącej chyba najwierniejszą namiastkę tego jak Frankfurt wyglądał chociażby 100 lat temu.
KILKA PRAKTYCZNYCH WSKAZÓWEK
najdogodniejsza podróż do centrum miasta z lotniska FRA do centrum Frankfurt am Main to linie S-8/S-9
bilet dzienny (Tageskarte) – 8,50 EUR
wjazd na platformę widokową Main Tower – 8 EUR
ogród botaniczny (Palmengarten) Siesmayerstrasse – można dojść na pieszo – ok 1,5 km z centrum
Od czego zacząć by wspomnienie z przepięknej zimowej Puglii..? Obcas włoskiego buta to ten fragment Włoch, do którego przed sylwestrem 2019 roku nie dane było jeszcze zajrzeć. Na lotnisku w stolicy Apulii – Bari wylądowaliśmy po półtoragodzinnym, opóźnionym locie z Monachium w ostatnim dniu 2019 roku. Plan był taki, żeby przywitać nowy rok na południu Europy, odpocząć po trudach świąt i całego roku. Puglia wydawała się do tego celu idealna – w tym okresie niewielu turystów, spokój, słońce, morze i doskonała kuchnia. Miała być Puglia, a pozostała – per sempre Puglia mia…
LĄDUJEMY W PUGLII CZY APULII..?
No właśnie – w Polsce mówi się na ten region Apulia, włoski oryginał brzmi: Puglia. Ten bardziej mi odpowiada, a nie będę bawił się w purystę językowego i bronił zaciekle języka polskiego w przypadku obcej nomenklatury. Dla mnie Rzym zawsze będzie Romą, Genua Genovą, a Palermo… Palermo (w tym przypadku chyba za daleko zabrnąłem).
Nazwa nazwą, a są ważniejsze sprawy, które opisują tak piękny region. Wystarczy wspomnieć chociażby o kuchni, którą opisałem tutaj: http://7mildalej.pl/kuchnia-puglii/. Nie sposób zapomnieć o przepięknych landszaftach i wspaniałych, gościnnych ludziach zamieszkujących ten kraniec Włoch.
Puglia stała się „bliska” Polakom, gdy na lotnisko w Bari oraz Brindisi zaczęły latać low-costy (brandów nie będę reklamował) z kilku polskich lotnisk. Lotnisko w Bari nosi imię Karola Wojtyły (ot, taka miłość Włochów do polskiego papieża). Jest dość poręczne, szczególnie od strony przylotów. Jeśli chodzi o odloty i na lotnisko docieracie metrem/kolejką, to weźcie pod uwagę fakt, że dotarcie do odprawy zajmie Wam trochę czasu. Idzie się dłużej niż w Monachium, czy też we Frankfurcie.
Jak się dostać do Bari i dalej na południe..? Najlepszą opcją jest oczywiście wspomniana kolejka, którą można dostać się do Stazione Bari Centrale. Jedzie około 15-20 minut i wysiada na dworcu głównym, z którego już nie jest problemem dotarcie do innych miast tego pięknego regionu.Przesiadamy się więc w pociąg i ruszamy na podbój Apulii. Mamy około 1,5h opóźnienia, a ta jedyna w roku noc czeka na nas w Monopoli – czyli niecałe 50 km na południe od Bari.
PUGLIA MIA… WITA NAS SJESTĄ
Do celu dojeżdżamy w najgorszej możliwej porze – porze popołudniowej sjesty. „Na ulicach cichosza” jak śpiewał Grzegorz Turnau.
Z jedzenia więc nici. A plan był prosty – najpierw zapoznajemy się z lokalną kuchnią i winnicą, a dopiero później hotel. Czasem zdarza się, że priorytety trzeba odwrócić – tak było niestety tym razem, zwłaszcza, że na ulicach poza psem, który wyciągnął swojego Pana na spacer niewiele się dzieje. Nawet miejscowe koty, które oczywiście w tych rejonach stanowią nieodłączny element życia miasta śpią. Również nad pięknym, modrym, oczywiście, że nie Dunajem, tylko Adriatykiem ludzi brak.
To chwila przed burzą… Nie zapominajmy, że za 10 godzin przywitamy nowy 2020 rok! Póki co – musimy znaleźć CASA PALMIERI – nasz…
NOCLEG W MONOPOLI
W ostatniej wręcz chwili – 3 dni przed wylotem – korzystając uprzejmości naszego poprzedniego hosta zmieniamy nocleg z Polignano a Mare na Monopoli. Decydujemy się na pensjonat B&B CASA PALMIERI prowadzony przez fantastycznych właścicieli – Marię i Filippo. Przede wszystkim sama miejscowość sprawiła, że poczuliśmy się jak w starych Włoszech. Jeśli do tego dorzucicie gościnność właścicieli pensjonatu, to czego chcieć więcej…?
Po kluczeniu wąskimi uliczkami starówki Monopoli w końcu odnajdujemy nasz domek na najbliższe dni. Przyjmuje nas Filippo – nasz host, z którym ucinamy (nie)krótką pogawędkę na temat Puglii, Monopoli i nie tylko. Wspaniale nam wszystko wyjaśnia i zaprasza na śniadanie następnego dnia. Tylko jak my wstaniemy na to śniadanie po uciechach vigila di capodanno..?
Wszystko się zgadza z opisem, a jest nawet lepiej. Apartament ma sypialnię, aneks kuchenny, łazienkę – wszystko z pełnym wyposażeniem. Czystość – pierwsza klasa! W urządzeniu lokum widać kobiecą rękę i myśl przewodnią. Jak się okaże – to zasługa Marii.
Nie zabrakło niczego – ręczniki, kosmetyki, suszarka do włosów, mały „welcome”, a nawet codzienna dostawa wina (odpłatna) do pokoju.
Cisza (niekoniecznie w sylwestrową noc;), bliskość morza – wręcz czuć bryzę. Ocena – 5/5!
Śniadania typowo włoskie serwowane przez Marię i Filippo w sali śniadaniowej umawiane są na określoną godzinę. Na słodko, kawa, herbata, woda, ale też ser, szynka, pieczywo – skromnie ale smacznie. Do tego wypieki (dolce) własnoręcznie przygotowywane przez Marię. Kobieta ma talent! Nawet taki „anty-dolce” jak ja skusił się na jej kulinarne rękodzieła. Oboje wkładają w swoją dimorę serce, czas i profesjonalizm. Są przy tym ujmującymi i sympatycznymi ludźmi. Jeśli ktoś szuka noclegu w Monopoli – polecam gorąco!
MONOPOLI – PRAWDZIWA WŁOSKA PEREŁKA
Nie tylko nocleg, ale również miasteczko można zareklamować. Tylko po co..? Z turystycznym egoizmem powinienem powiedzieć: Nie jedźcie tam, niczego tam nie ma – jakby rzekł klasyk. A jednak jest to coś, co przyciąga i każe tam wrócić. Monopoli to nadmorska mieścina położona pomiędzy Bari a Brindisi. Pociągiem z Bari jedzie się albo 30 minut, albo 50 minut – to w zależności jaki il treno wybierzecie. Pamiętać trzeba oczywiście, że nie każdy skład zatrzymuje się w Monopoli, a i cena biletu różni się o ok. 10 EUR 😉
Jeśli mówimy o mieście, w którym mieszka 16 tysięcy mieszkańców, z których połowa utrzymuje się z rybołóstwa, to niewiątpliwie trafiacie w środek kulinarnego, rybnego edenu. Sprawdzone i potwierdzone. W marinie, jak zwał, tak zwał stary port zamiast jachtów – kutry i łodzie rybackie. Zdaje się więc to potwierdzać tezę Filippo.
Łodzie, łódki – na ogół w kolorze azzurro stanowiącym dopełnienie barwy opływającego miasto morza tworzą właśnie ten klimat, którego nie sposób opisać, ale trzeba „dotknąć” na miejscu.
O rybnych, ale nie tylko specjałach kuchni Monopoli przeczytacie tutaj: http://7mildalej.pl/kuchnia-puglii/. Co więcej – w okresie sylwestrowo-noworocznym – na ulicach dominował język włoski. Znakomita część gości to Włosi odwiedzający Monopoli. Stranieri byli w tym czasie w całkowitym odwrocie.
Momentami miasteczko wydawało się wręcz senne. Nie tylko w czasie sjesty, czy też noworocznego odsypiania sylwestrowej nocy, ale też w ciągu dnia. Ożywało wieczorami, w dzień spacer zarówno uliczkami starówki, jak też nadmorską promenadą i wybrzeżem pozwalał cieszyć się ciszą przepięknymi widokami.
Monopoli ma to do siebie, że przyciąga człowieka swoją naturalnością, nie jest przesadnie skomercjalizowane. Poza sezonem jest tutaj cicho i pusto. Jest to o tyle dziwne, że w każdym przewodniku ta puglijska mieścina traktowana jako „must see”. A jednak pusta lungomare nadaje miastu leniwy klimat.
Co ciekawe, w tym południowo-włoskim miasteczku odnalazłem klimaty jakby marokańskie i hiszpańskie. Zamek (nazwa trochę na wyrost) Karola V swoją nazwę otrzymał od władcy Hiszpanii (i nie tylko) – króla Karola V Habsburga.
UROKLIWE ULICZKI…
w Monopoli, które odkrywasz i którymi się zachwycasz to kolejna atrakcja, dla której warto odwiedzić to miasto. Niby podobne, a każda inna. Biel ścian na zmianę z kolorem piaskowca przeplata się co krok. Jest wąsko, czasem tak wąsko, że ciężko się minąć. Ale też klimatycznie i nostalgicznie.
Kościół św. Teresy to jeden z monopolijskich zabytków. Wybudowany w stylu barokowym został ukończony w 1735 roku. Ma wapienną fasadę z wklęsłą i wypukłą powierzchnią, charakterystyczną dla architektury barokowej. W środku znajdziecie wiele dzieł malarskich różnych autorów i epok, cenny krucyfiks z XV wieku z kościoła San Salvatore w złoconym drewnie.
Urok centro storico to tylko jedna z zalet Monopoli. Drugą jest niewątpliwie jego wybrzeże.
OD STRONY MORZA
Urozmaicone, nadające się zarówno do kontemplowania bezkresu morza, jak też spacerów, a także błogiego wypoczynku na niewielkich plażach jakich wiele zwłaszcza na południe od centrum miasta.
Pierwszą plażę, którą napotkacie schodząc z miasta będzie Cala Porta Vecchia
Spacer wybrzeżem w Monopoli dostarczy też takich widoków – następna plaża Cala Cozze widziana od innej strony. Cozze to mule, więc nazwa plaży pewnie od tych mięczaków. Swoją drogą wyobrażacie sobie plażę nad Bałtykiem zwaną plażą omułków..?
Dalszy spacer i zbliżamy się do Cala Porto Bianco rozciągającą się pomiędzy Ristorante Lido Bianco a Grotta della Cala Santa Miseria.
Kilka minut spaceru i lądujemy na Cala Rosso. Dlaczego rosso..? Nie wiem…
Na koniec docieramy w okolice Grotta di Porto Verde oraz Cala Paradiso.
Te plaże są przepiękne, zwłaszcza po sezonie, gdzie przy optymalnej jeszcze pogodzie można spacerować rozkoszując się pięknymi widokami. Polecam!
VIGILIA DI CAPODANNO
Zamierzałem napisać jeszcze parę zdań o monopolijskim sylwestrze – zwanym we Włoszech vigilia di capodanno. Ale – co było w Monopoli, zostaje w Monopoli. Kilka fotek jednak wrzucam.
I to byłoby na tyle z najdłuższej nocy roku w Monopoli. Przed nami – (Fiesta) di capodanno!
POLIGNANO A MARE W ŚWIĄTECZNEJ ILUMINACJI
Niewiele czasu mamy, ale jedno popołudnie poświęcamy na zwiedzenie pocztówkowego Polignano a Mare. W przeciwieństwie do Monopoli miasteczko najechane jest przez hordy turystów. Z Monopoli jedzie się pociągiem nie dłużej niż 10 minut. Jednocześnie Filippo polecał świąteczne iluminacje, z których Polignano słynie w całej Italii. I rzeczywiście – trafiamy w środek rozświetlonego setkami, jeśli nie tysiącami świecących figur i kompozycji. Żeby nie trzeba było sobie tego wyobrażać, to świąteczne Polignano wygląda tak:
…i tak…
…i tak…
…tak również…
…i na wiele innych sposobów…
Nie tylko miasto, ale również sławnej Lama Monachile udzielił się świąteczny nastrój:
POLIGNANO – RAJ ZADEPTANY…
Filippo miał rację… W tym okresie Polignano a Mare prezentuje się olśniewająco. Miasteczko ma więc swoje pięć minut w roku nie tylko latem, ale też zimą. Turystów i zwiedzających – okropne ilości. A my – wśród nich 😉
Natomiast sławetna Lama Monachile Cala Porto – najbardziej fotogeniczna plaża Apulii jest o tej porze pustawa… I to był największy sukces odwiedzin Polignano. Niektórzy instagramerzy mogliby więc zazdrościć. Strzelać fotosy w samotności (…aż tak bym nie przesadzał) na Lama Monachile!
Nawet spoglądając na zawieszony, a raczej wsparty na kamiennych przęsłach most – Ponte Borbonico (zwany też Ponte Lama Monachile) odnosi się wrażenie, że dla zwiedzających nie jest to must see.
Polignano to jedna z perełek Puglii. Perełka, ale niestety perełka, która stała się ofiarą własnego sukcesu. Jedno z tych pięknych miejsc, gdzie turystyka i komercja wzięła górę. Cóż… Żyjemy w takich czasach, że każdy ma prawo stać się posiadaczem (choć przez krótką chwilę) tego pięknego miejsca…
Co poza tym w Polignano warte jest jeszcze zobaczenia..? Piękna starówka z wąskimi uliczkami.
A ponadto groty, do które najpiękniej prezentują się od strony morza (można dopłynąć statkiem), a także pomnik Domenico Modugno – tego od: Volare… Gość podobno wyparł się swego miejsca urodzenia, ale się chyba zreflektował, skoro mieszkańcy postawili mu monument.
Przy via Pompeo Sarnelli trafiamy jeszcze na świąteczno-karnawałowy jarmark, gdzie próbujemy regionalnych specjałów. Pozdrawiamy z tego miejsca sympatycznego gospodarza z okolic Gargano, który raczył nas swoimi pysznymi wyrobami i grzanym winem 🙂 Niestety czas wracać do Monopoli – następnego dnia czeka na nas Alberobello – kraina trulli, a może Hobbiton..? (o tym miasteczku z listy UNESCO tutaj: http://7mildalej.pl/alberobello-swiat-hobbita/).
PUGLIA MIA…
pozostanie moją ukochaną Puglią. Wiem, że wrócę tutaj. Włochy poznałem w młodości dość dobrze, ale do Puglii było mi nie po drodze, mimo że niedalekie regiony zwiedziłem. Cóż… młodość kieruje się swoimi prawami 🙂 Gdybym wiedział… byłbym już wcześniej bogatszy o wspaniałe doświadczenia kulinarne, krajoznawcze i międzyludzkie. W Puglii doświadczyć można jeszcze starej, południowej włoskiej gościnności. Jeśli ktoś zwiedzał ten raj 25 lub 30 lat temu – wie o czym mówię. W Puglii – tym przez lata zapomnianym przez turystów zakątku Włoch – można doświadczyć jeszcze Italii, którą znam z lat młodości.
Subiektywnie o puglijskich miasteczkach można rzec:
Monopoli – to jest puglijska perełka! Nie ma takiego tłoku jak w Polignano czy też w Alberobello. Chciałem pobyć we włoskim (rozumianym na wszystkie strony świata) klimacie i to się właśnie udało – Monopoli było strzałem w „10”. Atmosfera, klimat, morze, kuchnia – wszystko zdecydowanie na „tak”. W sezonie pewnie niezmiennie oblegane, ale na wiosenny, czy też jesienny wypad – idealne. Kilka info o mieście na stronie www: http://www.comune.monopoli.ba.it/
Polignano a Mare – niewątpliwie piękno, Lama Monachile, groty; ja jednak wolę mniej turystyczne Monopoli. Po wizycie w Polignano pozostał nam pewien, rzekłbym niedosyt. Trochę krótko, nie wszystko więc udało się zobaczyć. Ale nie ma tego złego… może uda się następnym razem.
Alberobello – czy czuję rozczarowanie…? Wcale nie – domki trulli, ba… cała dzielnica domków trulli to miejsce co prawda skomercjalizowane, ale jednak urocze, a w samym Alberobello też je znajdziecie – zamieszkane, używane, takie prawdziwe. Jeśli nie wybierzecie się tam w szczycie sezonu, to sądzę, że będziecie ukontentowani.
Poza miejscem Puglia to przede wszystkim wspaniała kuchnia. Wszystko, co z morza, oliwa, wino – czego można chcieć więcej..? To jest, jak dla mnie, awangarda la cucina italiana. Każdy region Włoch, a zwiedziłem ich znakomitą większość, niósł ze sobą nowe, niezapomniane smaki. Tym razem smaków tych starczy na wiele wieczorów, gdy przy puglijskim primitivo będę je odtwarzał.
ALLA FINE – RINGRAZIAMENTI SPECIALI
Szczególne podziękowania dla naszych hostów (padroni di casa): Maria e Filippo – ancora una volta voglio ringraziare per vostra ospitalita, per ottimi pasticini di Maria, per tutto. Abbiamo intenzione di ritornare a Puglia. Ricorderemo piacevolmente il nostro soggiorno con voi. Alla prossima volta! Spero, che ci vediamo quest’anno.