Autobus z Piazza San Antonio w Monopoli jedzie do Alberobello ok. 50-60 minut. Za oknami przewija się typowy dla Puglii krajobraz lekkich wzniesień, na których dominują oliwne gaje. Nic dziwnego, ale to właśnie z tego właśnie regionu Włoch pochodzi duża część włoskiej oliwy i oliwek. Jadąc autobusem, w oddali można dostrzec nawet puglijskie wybrzeże Adriatyku, o którym przeczytacie w oddzielnym poście.
Alberobello to jedno z 47 włoskich miejsc wpisanych na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO, a konkretnie Città dei Trulli jego dzielnica zabudowana domkami trulli. Znaleźć się tam, to jakby przenieść się w ubiegłe stulecia. Ba… Nie tylko w ubiegłe stulecia, ale mamy wręcz tolkienowski Hobbiton! Przenosimy się więc na Rione Monti, które z il Balcone di Santa Lucia prezentuje się wspaniale!
WKRACZAMY W ALBEROBELLO – ŚWIAT HOBBITA
Domki trulli to miedzy innymi świadectwo wojny fiskalnej – sprytnego narodu z machiną biurokracji. Legend jest kilka. Jedna mówi o złym księstwie Neapolu, druga natomiast o Ferdynandzie I Sprawiedliwym, obdzielał podatkami wszystkich, tylko nie siebie… FIS? skąd my Polacy, w XXi wieku to znamy..? Niby „sprawiedliwi”, a też nas łupią.. Zaczęło się to, tak czy inaczej, w XV/XVI wieku, kiedy to nałożono wysokie podatki (katastrat?) od każdego wybudowanego domu z cegły. Ludność rolniczego regionu Apulii może nie dysponowała zbytnimi zasobami gotówki, za to głowę nosiła na miejscu. Dało się ówczesnym królewskim poborcom wmówić, że to tylko domek tymczasowy z łupka wapiennego. Taki on niewielki, prawie tam okien nie ujrzysz i drzwi niewielkie… Pewnie, gdyby już wtedy istniała Guradia di Finanza, ten numer by nie przeszedł. Na szczęście ten twór powołano dopiero w 1881 roku, więc dzisiaj możemy delektować się klimatem puglijskiego miasteczka sprzed wieków.
Mieliśmy to szczęście, że w pierwszych dniach stycznia 2020 roku pogoda była piękna, a turystów (stosunkowo) niewielu. Kierując się więc podróżniczym „szowinizmem” zwiedzaliśmy włoski Hobbiton z uśmiechem na ustach. Trafić tam puste uliczki to prawie jak wygrać w lotto! Nam się udało!
A lokalne koty – nierozłączna część krajobrazu południa, również wyglądają okazale i głodne na pewno nie chodzą 🙂
Jak już dojdziecie do końca wzgórza to ujrzycie Chiesa a Trullo Parrocchia Sant’Antonio di Padova. Mówiąc w skrócie i uciekając od bogatej włoskiej nomenklatury sakralnej kościół św. Antoniego. Też można rzecz stylizowany na trullo.
HIEROGLIFY NA DACHACH
Wiele z domków, nie tylko na wzgórzu trulli ma na dachach dziwne symbole.
W sklepach można kupić tablice z tłumaczeniem i objaśnieniem znaków. Te hieroglify mają swój początek w… ciężko mi jednoznacznie określić w czym. Część tych znaków to magiczne symbole, część ma swój początek w prymitywnych wierzeniach, ale też część to znaki chrześcijańskie. Tak więc nie znajdziecie jednej odpowiedzi.
Nurtowało mnie pytanie dlaczego nie na wszystkich domach można je znaleźć? Jedna z legend mówi, że ma to swój początek w fakcie, iż od domów tymczasowych nie było podatku. A dachy tych budynków były budowane bez użycia zaprawy; łupek był natomiast układany na zakładkę i trzymał się pod wpływem własnego ciężaru. Z łatwością przychodziło więc jego zburzenie w razie wizyty królewskiego poborcy.
TRULLI TO NIE TYLKO RIONE MONTI
Nie tylko Città dei Trulli, ale też w pozostałej części Alberobello oraz okolicy znajdziecie domki trulli. Są wśród nich takie, w których mieszkają lokalsi…
Ale znajdziecie też takie…
Nie mówiąc o trullo przerobionym na garaż (!).
Poza trullo Alberobello to też kilka pięknych miejsc, które warto odwiedzić. Niedaleko od Rione Monti znajdziecie Basilica Santuario Parrocchia Santi Medici Cosma e Damiano.
Po drodze miniecie Piazza municipio, który jest miejscem spotkań mieszkańców miasta.
ALBEROBELLO TAK CZY NIE..?
W związku z faktem, iż jesteśmy w miejscu z listy światowego dziedzictwa UNESCO, to należy spodziewać się tłumów. Styczeń 2020 był łaskawy – zwiedzających stosunkowo niewielu, dało się przejść i spokojnie podziwiać myśl „architektoniczną” z ubiegłych wieków. W cieplejszych porach roku może być tłoczniej. Miejsce przypominające świat Hobbita na pewno warte jest zobaczenia. Ale jeśli ktoś liczy, że jest to dziewicze i spokojne, to raczej jest z tych naiwnych. Rione Monti to dzisiaj komercja i turystyczny przemysł. Większą frajdę sprawiło mi wyszukiwanie domków trulli rozsianych po mieście. Też fajne, zwłaszcza te w bocznych uliczkach, zamieszkane i dostosowane do dzisiejszych czasów. Czy Alberobello to świat Hobbita..? Niech każdy sam odpowie sobie na to pytanie po powrocie.
Na koniec…
Domek trullo to prosta budowla. Niewiele okien on ma, a jeśli już ma, to całkiem niewielkie, drzwi również wpisują się w tę myśl konstruktorską. W środku na ogół jedna izba, może dwie. Łatwiej (i taniej) to zburzyć i postawić na nowo, niż wyremontować. Podobno latem djae chłód, a zimą trzyma ciepło. Co ciekawe… Od dewelopera już nie kupicie, ale rynek wtórny trzyma cenę! Ruiny, które mijaliśmy na trasie Alberobello – Monopoli zaczyna się od +/-20 tysięcy EUR!
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Z Monopoli do Alberobello zabierze Was autobus linii AUTOLINEE LENTINI. Bilet kosztuje ok. 3 EUR
W Alberobello możecie przenocować w tych domkach, zarówno na wzgórzu, jak też w mieście. Only for fans! Drogo.
Komercyjne pamiątki kupicie wszędzie, na wzgórzu wcale nie jest drożej, ale różnice w cenach w poszczególnych sklepach potrafią zaskakiwać (nawet 1EUR na magnesie).
Perełki Majorki. Największa wyspa Balearów to nie tylko plażing. Czy to w ogóle jest możliwe..? Na wyspie znanej jako wakacyjny i urlopowy cel połowy Europy..? Jak to zwykle bywa… Czasem wystarczy zejść z uczęszczanych szlaków i odkryć oczywiste piękno oraz pozbyć się tłumów okupujących każde wolne miejsce. Utarta opinia o Majorce – mekkce plażingu oraz baringu nie do końca odzwierciedla charakter tej pięknej śródziemnomorskiej wyspy.
Największa z Balearów liczy sobie ponad 3.600 km2, a wystarczy opuścić imprezowe nadmorskie kurorty i pojechać w głąb wyspy. Ciągnące się w północno-zachodniej części wyspy pasmo gór zwane Serra de Tramuntana zaskakuje pięknem. Przepiękne widoki, wąskie górskie drogi, z których wiele wiedzie nad równie przepięknym wybrzeżem. Najwyższy szczyt – Puig Major wznosi się na wysokość 1.445 m.n.p.m. Jeśli do tego dodamy fakt, że w linii prostej w leży on tylko 3 kilometry od wybrzeża, to mamy wyobrażenie piękna tej części wyspy.
W Palmie godne uwagi jest oceanarium, a więc po jego porannym odwiedzeniu (więcej: https://palmaaquarium.com) udajemy się na zwiedzanie majorkańskiego interioru.
VALDEMOSSA – NIESPEŁNIONA MIŁOŚĆ CHOPINA
Niecałe pół godziny jazdy samochodem od Palma de Mallorca wjeżdżając w Serra de Tramuntana wciśnięta w wąską dolinę leży Valdemossa.
Fenomen Valdemossy – miasteczka z jednej strony obleganego przez turystów, a z drugiej epatującego swoistym spokojem jest dla mnie zagadką. Z pewnością wizyta w Valdemossie to miła odmiana od tłumów na wybrzeżu wyspy. Ze względu na historię tego miejsca język polski jest, jak mi się wydaje drugim najczęściej słyszanym, po hiszpańskim oczywiście.
Zimą na przełomie 1839 oraz 1840 roku, Fryderyk Chopin wraz ze swoją paryską przyjaciółką – George Sand odwiedził Majorkę. Celem było podreperowanie wątłego już zdrowia. Przypłynęli na wyspę licząc przede wszystkim na kojącą piękną pogodę, ale zima tego roku była deszczowa i wietrzna. Na dodatek celnicy w Palmie „aresztowali” jego fortepian i żądali cła w wysokości prawie połowy wartości instrumentu. Jakby tego było mało, ze względu na chorobę kompozytora, zostali również wyrzuceni przez właściciela pensjonatu, w którym się zatrzymali.
Ostateczne schronienie na kilka tygodni pobytu na Majorce znaleźli w prawie opustoszałym ówcześnie klasztorze kartuzów. Ponieważ XIX-wieczni Majorkańczycy byli raczej konserwatystami, to „dziwna” para z Paryża nie przypadła im do gustu. Oboje byli poddawani społecznemu ostratyzmowi. Niewątpliwie właśnie te przeżycia spowodowały, że Chopin napisał w Valdemossie swoje 24 najpiękniejsze preludia. W Valdemossie znajduje się największa, po Warszawie, kolekcja jego twórczości. Podczas gdy ówcześni mieszkańcy miasteczka nie pałali miłością do Chopina i jego towarzyszki, dzisiaj raczej są dumni z faktu, iż gościli jednego z największych światowych kompozytorów.
Chopinowskie muzeum mieści się w celi klasztoru kartuzów będącego największym zabytkiem miasta. Graniczy z Palau del Rei Sanç, czyli pałacem króla Sancho I, który z kolei był fundatorem miasta. Dzisiaj na terenie pałacu i klasztoru w sierpniu organizowany jest festiwal szopenowski. We wnętrzach zaś mieści się muzeum poświęcone naszemu kompozytorowi.
VALDEMOSSA – POŁUDNIOWA SJESTA
Druga strona Valdemossy to przede wszystkim wszechogarniający spokój. Poczucie południowej sjesty dominuje, puste uliczki sprzyjają leniwym spacerom. I to właśnie urzekło w tym majorkańskim mieście.
Trafiliśmy na lokalne święto plonów – podobnie do naszych, swojskich dożynek. Klimat jakby podobny, ale myślę, że nawet znacznie bardzie celebrowany.
Wystarczy odejść od głównych atrakcji i znajdujemy się w środku śródziemnomorskiej sielanki.
DEIA – MIEJSCE, GDZIE POWSTAWAŁY DZIEŁA ROBERTA GRAVESA
Deià to nawet nie miasteczko, a wręcz wioska położona stokach masywu Puig de Teix. Urokliwa górska mieścinka znana jest przede wszystkim z domu Roberta Gravesa. Angielskiego pisarza urzekło piękno lokalnych gór i majorkański klimat. Zresztą pochowano go w Dei, na miejscowym cmentarzu. Tutaj stworzył swoje największe dzieła – powieści: „Ja Klaudiusz” oraz „Klaudiusz i Messalina”.
Od lat 60-tych XX wieku urokowi okolic poddało się wielu artystów. W Dei natchnienia szukali Pablo Picasso, Mike Oldfield czy nawet Mick Jagger. Wielu mieszkańców Dei jest obcokrajowcami, a swoje domy w okolicy mają Michael Douglas oraz Richard Branson.
Przede wszystkim nie dziwię się im. Kilka godzin spędzonych w tym miasteczku sprawia, że człowiek znajduje się jakby w świecie alternatywnym. Dookoła czuć klimat artystycznej bohemy. Knajpki, w których pija się kawę, wino czytając książki… Wąskie strome uliczki prowadzą do zbocza pasma gór z jednej strony, a z drugiej można nimi zejść na Cala Deya – miniaturową, kamienistą plażę.
Jest tutaj coś kojącego, uspokajającego zmysły. Nikt się nie spieszy, czy mieszkańcy, czy turyści… Wydaje się, że czas się zatrzymał, chociaż jesteśmy w pędzącym XXI wieku…
PERŁY MAJORKAŃSKIEGO WYBRZEŻA
Połączenie gór i morza potrafi dać wspaniałe efekty. Są to takie „pocztówkowe” widoki, które cieszą oglądających. Północno-zachodnie wybrzeże daje w rezultacie symbiozę gór i morza. Połączenie niewątpliwe niezapomniane, i taką właśnie Majorkę będę pamiętał.
Na drodze pomiędzy Valdemossa a Deia warto zatrzymać się przy Son Marroig. W miejscu, w którym habsburski książę Ludvig Salvator nabył w 1867 roku ziemie, dziś znajduje się muzeum. Rzec by można przede wszystkim – muzeum poświęcone pierwszemu ekologowi i hipisowi Majorki. A może nie tylko Majorki, ale też świata. Książę Ludvig kochał przyrodę i dbał o nią wyprzedzając nawet dzisiejsze czasy. Dlatego też na jego terenach nie wycięto ani jednego drzewa, nie zabito żadnego dzikiego zwierza. A całą wiedzę spisał w 6000-stronicowym dziele zatytułowanym „Wyspy Balearów”.
Dalsza podróż drogą Ma-10 w kierunku Banyalbufar również niesie ze sobą przepiękne widoki.
Za Banylabufar znajdziecie ruiny wieży strażniczej z XVI wieku – Torre de Verger (czasami zwanej też Torre de Ses Animes). Można więc wspiąć się na szczyt baszty (ostatnie piętro po drabinie) i szukać pirackich galeonów zmierzających ku wyspie. Sorry… jesteśmy już w XXI wieku, a nie XVI.
Na południowo-zachodnim krańcu Majorki znajduje się Mirador Del Cañón Islas Malgrats. Miejsce idealne przede wszystkim do podziwiania zachodów słońca. Nie tylko można, ale nawet trzeba zaliczyć taki spacer będą gdzieś w okolicach Santa Ponsa o noclegu w Santa Ponsa – czytaj tu: http://7mildalej.pl/aparthotel-na-majorce/.
INNA TWARZ MAJORKI
Wyspa niesie ze sobą atrakcje nie tylko dla miłośników plażingu i niekończącej się zabawy. Patrząc jednak na jej piękno i ciszę w miejscach, które jak się wydaje powinny być oblegane można odnieść wrażenie, że wielu przyjezdnych zadowala się tylko słońcem, plażą i drinkiem. Tak też można, ale czasem warto wyrwać się z nadmorskiego tłumu i podziwiać (prawie) w samotności przepiękny zachód słońca. Fajne było to, że wieczorny spacer z butelką wina na jakiś wspaniały punkt widokowy pozwalał rozkoszować się taką chwilą w pełni – bez obecności innych. Tych kilka miejsc, to nie wszystkie, ale na pewno są to perełki Majorki.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Odcinek Palma de Mallorca – Valdemossa to zaledwie ok. 20 kilometrów – mając na uwadze nawet drogi (wąskie, kręte) wystarcza ok. 20-30 minut.
Parkingi w Valdemossie nie są drogie, można parkować również na ulicy – ok. 1 EUR za 1h.
Ciężko zaparkować w Dei – to miasteczko jest jak japoński hotel kapsułowy – ale wszędzie można dojść per pedes.
Na objazd zachodniego wybrzeża wystarczy jeden dzień, a wygospodarować można nawet 1h na słodkie dolce far niente na jednej z uroczych małych i niejednokrotnie pustych plaż.
Stacje benzynowe znajdziecie w miastach i tylko przy głównych drogach, ale wyspa nie jest wielka – 100 km z jednego na drugie wybrzeże nie pozwoli wracać o pustym baku.
Już sama nazwa stolicy największej z wysp Balearów rodzi pytanie… Palma czy Palma de Mallorca…? Podobno to piętnaste na świecie najliczniej odwiedzane miasto przez turystów. W rankingu (2018) jest zaraz za tajlandzką Pattayą, a wyprzedza włoski Mediolan. 9,3 mln odwiedzających musi robić wrażenie, zwłaszcza, że mówimy o mieście, które liczy 200 km2 powierzchni i ponad 400 tysięcy mieszkańców. Teoretycznie powinno mnie to odrzucić od wtopienia się w ciągnący się ulicami tłum. Być jednak na Majorce i nie odwiedzić Palmy..?
Wracając do nazwy – nikt z miejscowych nie używa nazwy Palma de Mallorca. W lokalnym obiegu funkcjonuje więc nazwa Palma. Również oficjalna, obowiązująca od grudnia 2016 roku nomenklatura, mówi o stolicy Balearów jako o Palmie. Ale to tylko takie rozterki lingwistyczne.
LA SEU – NAJDŁUŻSZA BUDOWA ŚREDNIOWIECZNEJ EUROPY
Palma położona jest nad zatoką, na południowo-zachodnim wybrzeżu wyspy. Z Santa Ponsa do Palma de Mallorca autobus jedzie około 30 minut. Zwiedzanie stolicy wyspy zaczynamy od katedry – Catedral de Mallorca. Piękna i majestatyczna, zwana również La Seu gotycka budowla robi wrażenie już na zewnątrz. Położona na niewielkim wzgórzu jest również doskonale widoczna nie tylko od strony morza, ale również – jak się przekonałem – również ze pokładu samolotów.
Ciekawostką jest fakt, że jest to chyba najdłużej budowana katedra Europy – powiedzmy, że może się ścigać o… palmę pierwszeństwa w tym aspekcie z barcelońską Sagrada Familia. Budowę katedry rozpoczęto w 1229 roku, a jej poświęcenie w 1601 roku wcale nie było zwieńczeniem prac, które jeszcze ciągnęły się około 20 lat. 400 lat to niezły wynik. Pamiętajmy jeszcze, że w 1851 La Seu doświadczyła trzęsienia ziemi, co natchnęło ówczesne władze do jej face liftingu. Jakby nie patrzeć Jakub I, które zaczął jej budowę nie przypuszczał, że będzie to najdłuższa sakralna budowla Europy.
Katedra położna na niewielkim wzgórzu, doskonale widocznym z portu, stanowi klasyczny, rzekłbym, przykład gotyku śródziemnomorskiego. Wrażenie niezapomniane, acz już skomercjalizowane.
Jedną z cech charakterystycznych są olbrzymie rozety, z których największa ma średnicę ponad 13 metrów, a jej powierzchnia liczy ok. 100 m2. Trzeba przyznać, że spora… Również główna nawa świątyni licząca sobie 44 metry wysokości zalicza się do najwyższych w Europie. Wyższa znajduje się tylko w Beauvais, mieście, które znane jest wielu podróżującym z low-costowego lotniska obsługującego Paryż.
Od domniemanego czasu zakończenia budowy katedry w 1601 roku, doczekała się ona licznych modyfikacji. Jej wnętrza to zasługa również Antonio Gaudiego, który w XIX wieku dołożył swoją cegiełkę do jej wnętrza.
Pomiędzy katedrą a brzegiem morza rozciąga się Parc de la Mar – ze sztucznym jeziorem ozdobionym fontannami i pięknie podświetlonym w wieczornej scenerii. Idealne miejsce do leniwego spaceru i ochłody w upalne dni.
SPACER ULICZKAMI PALMY
Oddalając się od La Seu uliczkami Palmy natkniemy się na polski akcent – Plaça de Frederic Chopin. Niedaleko stąd do Plaça de Cort – miejsca, gdzie przede wszystkim kwitnie życie towarzyskie o wszelkich porach dnia i nocy.
Jak dla mnie jedyną wartą uwagi było tam stare drzewo oliwne. Pewnie nie pamięta czasów oliwki w Starym Barze w Montenegro, ale w pięknie nie ustępuje absolutnie.
Spacer uliczkami Palmy w sierpniowym słońcu ma tę niezaprzeczalną zaletę, że pozwala odetchnąć od otaczającego skwaru. Zabudowy starej Palmy to kamienice i wąskie uliczki, które dają trochę cienia, a położenie miasta na morskim brzegu niesie ze sobą lekką, orzeźwiającą bryzę.
Kilka minut spaceru i znajdujemy się na najważniejszym z rynków Palma de Mallorca – Plaça Major.
Plaça Major to oczywiście, jak nazwa wskazuje, główny plac w mieście. Zbudowany na prostokątnym rzucie otoczony jest kamienicami o żółtych elewacjach. Dzisiaj okupują go głównie lokalni artyści oferujący, w bardzo skomercjalizowanej opcji nakierowanej oczywiście na turystów, swoje artefakty. Poza tym trochę barów i kafejek…
Jako, że czas naglił, jeżeli takie zjawisko w śródziemnomorskim klimacie w ogóle istnieje, kierowaliśmy się ku Estació Intermodal – głównej stacji kolei, metra oraz autobusów jeżdżących po mieście i okolicach. Przed stacją oczywiście kolejna „placa”, czyli Plaça d’Espanya. Tym razem oczywiście z uhonorowaniem jednej z najważniejszych osób w historii miasta – Jakuba I Zdobywcy (Jaime I el Conquistador). To właśnie jemu zawdzięczamy odbicie Majorki z rąk Maurów, za co został koronowany na króla Majorki, a chwilę później podbił również sąsiednie wyspy: Minorkę oraz Ibizę.
Dla fanów meteo – na Plaça d’Espanya znajdziecie też zabytkowy barometr i termometr. Warto podejść na chwilę.
NA ZAKOŃCZENIE
Palma de Mallorca nie zrobiła na mnie jakiegoś oszałamiającego wrażenia – miasto o dość bogatej historii, dzisiaj czerpie zyski głównie z turystyki. Nie zwiedziliśmy wszystkich ważniejszych „sehenswürdigkeiten”, ale też niewiele tego tam znaleźć można. Ot, takie przyjemne, fajnie zlokalizowane śródziemnomorskie miasto. Jeden dzień w zupełności wystarczy. Na tak na pewno: katedra La Seu oraz Parc de la Mar. Reszta bez szału. Aczkolwiek być na Majorce i nie być w Palmie…
Berlin dla mnie był, jest i będzie miastem szczególnym. Spędziłem w nim wiele wspaniałych dni. Pozostanie dla mnie tym miastem, które urzekło mnie swoją swoją różnorodnością. Jest jakby miastem kompletnym – pod każdym względem. No… może zimą brakowało mi śródziemnomorskich klimatów, ale jednak życie – zarówno dzienne i nocne będące mocną stroną stolicy zjednoczonych Niemiec chociaż częściowo wynagradzało braki słońca. Więc tym razem krótko – Kilka chwil w Berlinie – kulinarnie i patetycznie.
O Berlinie mógłbym pisać godzinami. Każda dzielnica ma swój specyficzny klimat i urok, każda ma też swój jasny i ciemny charakter. Chcecie najlepszego kebaba w Niemczech – jedź na Mehringdamm do Mustafy. Regierungsviertel zaoferuje dotyk niemieckiej państwowości, Wannsee da Wam poczucie relaksu (i najlepszej Kartoffelsalat, jaką zdarzyło mi się zjeść). Zwolennicy zadym, zwanych Krawalle nie ominą ulic Kreuzbergu. Można wymieniać w nieskończoność. W końcu, jeśli ktoś chciałby tanio lecieć, choćby za ocean, nie ominie lotniska Tegel. Zimą natomiast doświadczycie atmosfery bożonarodzeniowych jarmarków niemniej wspaniałych i kolorowych niż te w Bawarii lub Wirtenbergii.
Można wymieniać w nieskończoność. W końcu, jeśli ktoś chciałby tanio lecieć, choćby za ocean, nie ominie lotniska Tegel. Zimą natomiast doświadczycie atmosfery bożonarodzeniowych jarmarków niemniej wspaniałych i kolorowych niż te w Bawarii lub Wirtenbergii.
Tym razem musiałem zadowolić się tylko kilkoma wolnymi chwilami. Okolice Tiergarten są mi znane doskonale, tam też zatrzymałem się na kilka chwil w Berlinie. Gdy w odległej młodości zaczytywałem się w książce Christiny F. „Dzieci z dworca Zoo”, byłem już po wizycie w dzielnicy, która stanowiła odbicie literackich wspomnień autorki. Dzisiaj, choć okolice dworca trochę ucywilizowano, to wciąż jeszcze zapach zioła jest nieodłącznym elementem lokalnego folkloru.
CURRYWURST TIERGARTEN
Wysiadasz z autobusu 109 lub X9, który przywiózł Cię z lotniska Tegel, albo wysiadasz z pociągu, który dowiózł Cię na Tiergarten Bahnhof i zastanawiasz się co dalej zrobić…? Nie ma lepszego momentu na zapoznanie się z niemiecką kuchnią i street-foodem! Zaraz przy dworcu znajdziecie Curry 36, która uraczy Was jedną z ulubionych przekąsek nie tylko Berlińczyków, czy też Niemców, ale też amatorów ulicznego jedzenia z całej Europy czyli legendarnym currywurstem.
Niemiecki street-food to właśnie historia currywursta. Pierwsze kiełbaski z curry podawała Herta Heuwer, która ewakuowała się z Prus Wschodnich do Berlina. Upiekła, a może usmażyła wieprzowe kiełbaski i przyrządziła sos ze składników podarowanych przez żołnierzy z brytyjskiej strefy okupacyjnej. Ten pierwszy, który niemiecka restauratorka przygotowała, składał się z ketchupu, curry oraz sosu Worcestershire. A działo się to podobno 4. września 1949 roku w Berlinie. Dziesięć lat później Frau Heuwer opatentowała swój wynalazek i nazwała go „chillup”, a następnie wynajęła lokal przy Kaiser-Friedrich-Straße 59, gdzie do 1974 roku prowadziła z sukcesem swoją knajpę. Obecnie tradycje currywursta przejęło między innymi CURRY 36, z którego wiedzy, umiejętności i doświadczenia skorzystałem. Odnaleźć może się każdy – klasycznie z bułką, lub po angielsku z frytkami. Można trafić na każdą niemiecką kiełbaskę – białą, wieprzową, mieszaną. Dazu(do tego) otrzymacie dowolny dodatek. Polecam koniecznie z ulubioną niemiecką kapustą!
KUCHNIA WŁOSKA CZY BERLIŃSKA…
Jedno, co dla fana Włoch, a także włoskiej kuchni było dla mnie w Berlinie wspaniałe, to włoskie restauracje. Bywałem w różnych miastach Europy, ale włoskie jedzenie w Berlinie jest jednym z najlepszych poza granicami Italii. Wiele lat temu na Tempelhofie odkryłem knajpę zwaną TRATTORIA TOSCANA – kilku dań, które tam podawano, nie wstydziłyby się najlepsze znane mi knajpy Rzymu, Mediolanu, Genui czy Neapolu.
Przy Meinekestrasse niedaleko Ku’dammu odkryłem RISTORANTE ARLECCHINO. Tym razem na stół wjechała między innymi pasta, konkretnie tagliatelle z wołowiną i kurkami. A wszystko w sosie grzybowo-pomidorowym. Coś wspaniałego. Jedna z lepszych past jakich przyszło mi spróbować poza Italią.
Niemniej naszą uwagę przykuł jeszcze sposób przyrządzania serowego spaghetti z truflami. Wielki blok parmigiano reggiano (lub grana padano) wydrąża się w środku a następnie zalewa wysokoprocentowym alkoholem i podpala, a następnie intensywnie miesza zeskrobując ser z wewnętrznych ścianek bloku dodając pastę z trufli.
W kolejnym etapie dodaje się spaghetti i nadal intensywnie miesza.
Pozostaje więc już tylko nałożyć tak przyrządzoną pastę na talerze!
Zapach i aromat niósł się po całej knajpie, więc nie omieszkam następnym razem, jeśli będę miał sposobność, zamówić tego najprostszego z dań. Prostota w kuchni potrafi pozytywnie zaskoczyć.
LEGENDA BERLIŃSKIEGO KEBABA
Tam gdzie Tempelhof spotyka się z Kreuzbergiem, z południa na północ prowadzi ulica zwana Mehringdamm. Pod numerem 32 znajdziecie jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą w tej części Europy kebabownię. MUSTAFA’S GEMÜSE KEBAP. Niestety kolejka przed budką na Mehringdamm 32 sprawia, że tym razem jestem zmuszony zrezygnować z legendy street-foodu. MUSTAFA oferuje dwa rodzaje kebaba: z kurczaka oraz vege. Jeśli chodzi o wersję mięsną, to zaserwują Wam w bułce, albo durum. A co w środku..? Standardowo: cebulka, pomidor, sałata, ogórek, ale również kartfofel. Natomiast niestandardowo – am Ende – biały ser solankowy – wygląda jak feta, ale w smaku bardziej przypomina sery bałkańskie.
Kolejkę przed Mustafą należało liczyć w kwadransach – co najmniej 3-4. To co można zrobić, to pojechać sześć stacji U-bahną w kierunku Mariendorfu i wysiąść przy Westphalweg. Przy samym wyjściu ze stacji metra jest niewielki turecki imbiss-bar BASILEUS PIZZA & BIRGüL DöNER. I jest to jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza z kebabowni Tempelhofu i Mariendorfu.
Proste wnętrze, kilka stolików, jednoręki bandyta, TV – sprzęty i akcesoria typowe dla tureckiego baru, jakich wiele. Tym niemniej, od swojej pierwszej wizyty w Basileus, jest to niezmiennie jedno z moich ulubionych miejsc na street-foodowej mapie Berlina.
Podawany tam kebab jest jednym z najlepszych w Berlinie. Ten na cieście – durum jest doskonale przyrządzony. Mięso – świeże i dobrej jakości, podobnie warzywa. Wielkość również odpowiednia, tak, że można zaspokoić głoda 😉
BERLIN – TROCHĘ NAJNOWSZEJ HISTORII…
Słowa te piszę w 9. listopada – dzień dla Berlina i jego mieszkańców nie tylko symboliczny, ale również ważny. Tego dnia, w roku 1989, upadł mur berliński (Berliner Mauer). Nic nie stało na przeszkodzie, aby przejść za „żelazną kurtynę”. Zimnowojenny podział miasta przeszedł do historii. Historia muru i jego zburzenia to również historia podziału i zjednoczenia Niemiec.
Jeśli zacząć zwiedzanie tego fragmentu miasta, to należy udać się metrem (U6) na Kochstarsse. Tam, przy Friedrichstarsse, odnajdziecie Checkpoint Charlie. Miejsce znane z historii, gdyż mieściło się tam jedno z przejść granicznych pomiędzy Berlinem wschodnim i zachodnim. Przejście było dostępne tylko dla tzw. nie-Niemców. Amerykanie opuścili ostatecznie ten punkt kontrolny dopiero w 1991 roku. Dzisiaj punkt graniczny stanowi atrakcję turystyczną, a wokół kwitnie typowy dla takiego miejsca przemysł gadżetowy.
Powyższe zdjęcie ma też już swoją wartość historyczną. Niedawno, w październiku 2019 roku, władze miasta zakazały przedstawień z „żołnierzami amerykańskimi”. Każdy mógł sobie zrobić zdjęcie, każdy mógł otrzymać pieczątkę w paszporcie z amerykańskiej (i nie tylko) strefy okupacyjnej.
Mur Berliński miał około 156 kilometrów długości, do dzisiaj pozostało niewiele jego fragmentów. Najdłuższy znajdziecie przy stacji metra U8 przy Bernauer Strasse, najmniejszy natomiast przy Liesenstrasse. Ten najbardziej znany znajduje się natomiast przy Niederkirchnerstrasse – w pobliżu Checkpoint Charlie.
Nieopodal znajduje się okryty ponurą sławą budynek, w których mieściła się siedziba Gestapo oraz SS. Odnaleźć tam można dzisiaj wystawę Topografia Terroru.
BERLIN PATETYCZNIE…
20-minutowa piesza wycieczka doprowadzi do jednych z najbardziej znanych budowli Berlina: Bramy Branderburskiej, Reichstagu oraz Pomnika Holokaustu.
Pomnik holokaustu zwany też pomnikiem pomordowanych Żydów w Europie (Denkmal für die ermordeten Juden Europas lub Holocaust-Mahnmal) stanowi 2711 betonowych bloków ustawionych geometrycznie na obszarze 1,9 ha nieopodal Bramy Brandenburskiej. Najwyższe stele mają ponad 4 metry wysokości, a pomiędzy nimi labirynt przejść o szerokości około 1 metra. Pomnik to dzisiaj również największe niemieckie muzeum holokaustu.
Bramę Brandenburską (Branderburger Tor) zna prawie każdy. Pomimo, że znana jest głównie z czasów wojennych, to w 1791 roku, była przede wszystkim symbolem pokoju z okazji zakończenia wojny siedmioletniej pomiędzy Francją a Prusami. Dzisiaj stanowi symbol zjednoczenia Niemiec.
Pamiętam z lat 80-tych XX wieku, że nie było wtedy żadnych szans na przejście pomiędzy jej kolumnadą. Brama znajdowała się na ziemi niczyjej, na terenie muru berlińskiego, pomiędzy jego wschodnią i zachodnią granicą. Po 30 latach od upadku muru tak się oto prezentuje od strony dawnego Berlina Wschodniego…
a tak od strony Berlina Zachodniego…
Reichstag znajdziecie go pomiędzy (nie takim już nowym) Haupbahnhofem, a Bramą Brandenburską. Wybudowany w latach 1884-1894 w noerenesansowej formie jest od roku 1998/99 siedzibą niemieckiego Bundestagu. Udostępniony do zwiedzania przyciąga turystów głównie swoją górującą nad budynkiem szklaną kopułą. Czasy gdy można było tam po prostu wejść głównym wejściem niestety minęły. Czy bezpowrotnie.? Przyszłość pokaże… Dzisiaj należy się zarejestrować i przejść odpowiednią procedurę, a jeszcze 12 czy 15 lat temu było prościej oraz przyjemniej.
Wracając na Ku’damm nie sposób nie zauważyć charakterystycznej dla dzielnicy Charlotenburg budowli kościoła Kaiser-Wilhelm-Gedächtniskirche. ten ewangelicki kościół został zbombardowany przez aliantów w listopadzie 1943 roku („dziwne”, bo według goebelsowskiej propagandy nie było w tym czasie żadnych nalotów na Niemcy). W wyniku publicznej dysputy zdecydowano, że zniszczona główna wieża pozostanie jako symbol antywojenny.
KILKA SŁÓW O BERLINIE
Kilka chwil w Berlinie to stanowczo zbyt krótki czas na to aby zwiedzić miasto, ale wystarczający aby poczuć atmosferę miasta i powrócić do niego. Zwiedzałem to miasto w czasach, gdy jeździłem do Niemiec biznesowo, i w czasach, gdy mieszkałem w tym mieście. Dla mnie Berlin ma wartość nie tylko sentymentalną, ale również odkrywczą. Berlin uczył mnie otwarcia na świat, na różnorodność, na innych ludzi. To miasto, to nie tylko niemiecki Ordnung, to miasto to również wspaniałe życie nocne, ale o tym oraz innych stronach stolicy Niemiec, może w (niejednym) następnym odcinku… sorry – poście,
Majówka w Czechach…? Może weekend w Harrachovie… To nie tylko dobra opcja dla mieszkańców Wrocławia. Dojazd jest całkiem przyjazny, nawet z Warszawy odległość prawie 500 km nie powinna być problemem. W lipcowy 2014 roku pakujemy się, siadamy w auto i za niecałe 5 godzin wysiadamy po czeskiej stronie Sudetów. Cel: Harrachov!
Harrachov to pierwsza miejscowość zaraz za przejściem granicznym w Jakuszycach, zaledwie 4 kilometry od granicy. W XVII wieku zostaje założona tu wieś o nazwie Dörfl. Niedługo później wieś trafia w ręce szlacheckiego rodu pochodzącego z Dolnej Austrii i zmienia nazwę na Harrachsdorf. Nazwę swą bierze oczywiście od nazwiska rodu Harrachów. Harrachowie pisali historię nie tylko austriacką, ale również czeską, słowacką, a także węgierską. Nie tylko odległą historię, ale również tę najnowszą. Péter Harrach pełnił rolę ministra rządu węgierskiego w latach 1998-2002, a także kilkukrotnie wiceprzewodniczącego węgierskiego parlamentu.
Harrachov, to niewielka miejscowość. Jeśli już tam dotrzecie, to można zostawić samochód na hotelowym parkingu, a na zwiedzanie miasta i okolic udać się na własnych nogach.
Poza okolicznymi szlakami górskimi jest kilka miejsc, w które z pewnością warto dotrzeć. Spróbujemy je wypunktować, a zaczniemy od pierwszego odwiedzonego:
1. ČERT’AK
Čerťák to nie tylko górujące nad miasteczkiem wzniesienie, na które wiedzie malowniczy szlak, ale przede wszystkim kompleks skoczni narciarskich. 1.020 m.n.p.m. to niewiele, a warto wejść, chociażby dla pięknej panoramy miasta i okolicznych gór.
Punkt konstrukcyjny skoczni na Čert’aku mieścił się na 185 metrze, co predysponowało ją do zaliczenia do tzw. skoczni mamucich. Jej rozmiar, czyli tzw. hill-size ulokowano natomiast na 205 metrze. Ciekawostką jest fakt, że była to skocznia naturalna, której tory zjazdowe umieszczono na zboczu góry, a nie była wynikiem wyrafinowanej myśli konstrukcyjnej.
Nie tylko lata świetności tej, wybudowanej w 1980 roku, skoczni mamy już za sobą, ale również jakiekolwiek zawody czy treningi nie są już tam organizowane. Po około 35-tu latach rozgrywania zawodów pucharu oraz mistrzostw świata nadszedł dzień 15. marca 2014 roku. Ostatnie rozegrane zawody – Mistrzostwa Świata w Lotach Narciarskich wygrał Severin Freund, a 5. miejsce padło łupem Kamila Stocha.
Z kibicowskiego punktu widzenia przypomnę tylko kilka interesujących faktów:
Na skoczni dwa razy triumfował Adam Małysz (13-14.01.2001 roku), a 8.01.2011 roku zdobył trzecie miejsce.
Rekordzistą skoczni jest Matti Hautamäki – 214,5 m (9.03.2002); rekord wyrównał Thomas Morgenstern w 2008 roku.
18. lutego 1983 roku czeski skoczek Pawel Ploc ustanowił rekord Świata skacząc na odległość 181 metrów; dzisiaj w Harrachovie były skoczek prowadzi pensjonat i restaurację pod nazwą PAVEL PLOC PENSION RESTAURANT.
13. lutego 2013 roku Jurij Tepeš skoczył 220 metrów, ale niestety skoku nie ustał.
Niestety od roku 2014 mamut na Čerťáku niszczeje. Skocznia, z tego co pamiętam, znajdowała się co prawda w kalendarzu FIS, ale za każdym razem odwoływano planowane zawody. W 2017 roku powstał komitet reaktywacji obiektu pod nazwą „na mamuta”. Miejmy nadzieję, że uda im się przywrócić skocznię do życia.
2. MUMLAVSKE VODOPADY
Mumlava to niewielka górska rzeka o długości około 12 kilometrów, która przepływa przez Harrachov i stanowi dopływ Izery. W odległości około 2 kilometrów od centrum miasta w kierunku wschodnim znajdują się Mumlavské vodopády.
Rzeka, w dolinie zwaną Mumlavský důl tworzy liczne kaskady, z których największa ma 10 metrów wysokości. Zresztą cała trasa jest malowniczo położona wzdłuż rzeki i widoki są przepiękne.
W knajpce, znanej jako „Srub U Lišáka”, a którą znajdziecie nieopodal vodopadów zjadłem chyba najlepsze w Czechach knedle z jagodami… Nie prawdopodobnie, a z pewnością istna poezja smaku. Z czeskim piwem smakują wybornie.
Zresztą… wszystkie knedle (z piwem) smakowały tam wspaniale!
3. HORNICKE MUZEUM
Nieopodal południowej ścieżki wiodącej do Mumalvskich vodopadów znajdziecie lokalne muzeum górnictwa. Niestety było nieczynne – wcześnie jest zamykane. Już w 1947 roku podjęto prace wydobywcze, ale złoża były eksploatowane przede wszystkim w latach 1957-1992. W kopalni wydobywano rudy kwarcu, barytu, fluorytu oraz baleny. Z ponad 21 kilometrów chodników wydobywczych do zwiedzania udostępniono trasę o długości ponad 1 kilometra.
4. BOBOVA DRAHA
Gdy już zmęczą nas okoliczne trasy i zapragniemy powrotu do miasta, to możemy skierować swoje kroki nad drugą z rzek zwaną Kamenice. Tam znajduje się Bobova draha czyli tor saneczkowy, na którym można poszaleć w również w letnie dni.
Tor – da Wam z pewnością ponad 1000 metrów frajdy z jazdy. 38 metrów różnicy przy średnim nachyleniu 6%, a przede wszystkim 17 zakrętów w doskonały sposób łączy adrenalinę z radością. Miejsce z pewnością warte odwiedzenia.
5. MINIBROWAR I HUTA SZKŁA „NOVOSAD A SYN”
Kiedy wrócimy już z górskich spacerów albo wyszalejemy się na „bobovce” możemy zaspokoić nasze zmysły w jeszcze jednym fantastycznym miejscu. Przy wjeździe do Harrachova znajduje się założona jeszcze przed rokiem 1712 rokiem huta szkła.
Jednym z najciekawszych miejsc w hucie jest bezsprzecznie szlifiernia szkła funkcjonująca do dzisiaj w oparciu o metody sprzed 300 lat. Urządzenia i maszyny nadal napędzane są turbiną wodną. W hucie znajduje się minibrowar, w którym godne uwagi są dwa artefakty:
ciemne piwo – Čerťák oraz…
lager František
obydwa, jak mówią Czesi, „dvanáct-ki”. Doskonałe, a może sobie również vzít pryč (na wynos) w czteropaku. Niestety nie zachowały mi się żadne foty z wizyty w hucie, ale szkło, które nabyliśmy w hucie, w przeciwieństwie do piwa, od wielu już lat jest namiętnie używane.
WRAŻENIA Z HARRACHOVA
Ta niewielka mieścina położona na wysokości 700 m.n.p.m. – pierwsza w Czechach po przekroczeniu granicy w Jakuszycach jest z pewnością dobrą miejscówką nawet na krótki weekendowy wypad nie tylko dla mieszkańców Dolnego Śląska, ale wydaje się, że również dla tych mieszkających dalej.
Co mnie urzekło poza sezonem narciarskim..? Z pewnością brak tłumów oraz… ceny. Harrachov na weekend to dobra opcja, jeśli ktoś zapragnąłby się wyciszyć i pooddychać górskim powietrzem. Nie ma może tam zbyt wielu atrakcji, ale weekend z pewnością da się spędzić zarówno relaksacyjnie, jak też aktywnie. Jeśli ktoś lubi czeską kuchnię i tradycyjne czeskie piwo, to również się nie zawiedzie.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Dojście do Mumlavskich Vodopadów – najlepiej – szlakiem niebieskim z centrum Harrachova w kierunku schroniska Labská bouda lub żółtym szlakiem . W pobliżu znajduje się schronisko Mumlavská bouda a także restauracja „Srub U Lišáka”. Droga ta jest częściowo asfaltowa wzdłuż północnego brzegu Mumlavy – w przeciwieństwie do leśnej ścieżki po południowej stronie rzeki.
Więcej o letnim torze saneczkowym przeczytacie przede wszystkim tutaj: http://www.bobovka.cz
Nie powinno być problemów z zakwaterowaniem nawet „last minute” – hoteli i pensjonatów jest wystarczająca ilość (jak na letnią porę) i znajdzie się coś na każdą kieszeń.
Zimową porą Harrachov zamienia się w narciarski kurort. Nie byłem, nie wypowiadam się, ale bywalcy mówią, że tym bardziej warto odwiedzić to miasteczko.
W Weronie zaczęła się nasza czerwcowa, włoska przygoda, w Weronie też zakończyła. Wracając znad Lago di Garda nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Verona musi poczekać na inną okazję, bo kilka godzin to czas zbyt krótki, aby zapoznać się z tym pięknym miastem. Jednakże najsławniejszy balkon świata zdążyliśmy zobaczyć.
VILLAFRANCA AIRORT
Lotnisko Villafranca (VRN) nosi imię Valerio Catullo. Patrząc z punktu widzenia Werony jako miasta poezji i miłości patron nie mógł być inny jak ten pochodzący z Verony rzymski poeta znany szerzej jako Katullus. Port lotniczy znajduje się na południowy wschód od miasta. Pas startowy dzieli z bazą włoskich sił powietrznych.
Lotnisko obsługuje prawie 3,5 miliona pasażerów rocznie. Posiada jedną drogę startową o długości ponad 3.000 metrów. Zarówno przyloty, jak też odloty znajdują się w jednym długim parterowym budynku. Zaletą jest szybkość poruszania się, wyjścia do miasta, natomiast minusem ciasnota na odlotach. Brak jest rękawów, dlatego też boarding odbywa się za pośrednictwem lotniskowych autobusów. Samochodem dojazd z centrum miasta zajmuje nie więcej niż 15-20 minut. Do miasta można dotrzeć autobusami linii nr 199 (na stację kolejową) oraz nr 164 (na Piazza Bra). Orientacyjny czas dojazdu – ok. 30 minut. Na lotnisko dotarliśmy liniami AIR DOLOMITI; o wrażeniach z lotu tymi liniami czytaj tutaj: http://7mildalej.pl/air-dolomiti-recenzja-z-lotu/
Do Werony docieramy niecałe 4 godziny przed odlotem do Frankfurtu. Czasu nie będziemy więc mieć zbyt wiele, a jeszcze trzeba oddać auto w lotniskowej wypożyczalni. Ustalamy krótki plan – balkon, ścisłe centrum, koloseum i standardowo: zapoznanie się z lokalną kuchnią.Parkujemy na parkingu przy Tribunale di Verona. Miejscówka dobra, jak wszystkie zresztą, które są poza Porta Nuova czy też Porta Palio. To praktycznie już centrum miasta.
CASA DI JULIETTA
W niedzielne, czerwcowe popołudnie miasto wygląda prawie na wymarłe. Podczas spaceru z Tribunale di Verona do Domu Julli spotykamy co najwyżej kilku spacerowiczów. Dla tubylców to godzina obiadowa, ale gdzie się podziali turyści tak tłumnie odwiedzający to romantyczne i piękne miasto?
Będąc w Weronie i nie zobaczyć najsłynniejszego balkonu świata…? Fikcyjny balkon, fikcyjnej panny rozsławiony przez Williama Shakespeare’a, który nigdy nie odwiedził Werony. Średniowieczna historia tragicznej miłości Julii Capuleti oraz Romeo Montecchi sprawiła, że Werona pojawiła się na mapie najbardziej romantycznych miast świata. Wykorzystali to Włosi w latach międzywojennych, kiedy to w domniemanym domu rodziny Capuletich dobudowano balkon, który stał się miejscem pielgrzymek zakochanych i nie tylko.
Jeśli ulice miasta były puste, to XIII-wieczna kamienica uznana przez wyznawców kultu Romea i Julii była oblegana bardziej niż sklep z pralkami za czasów słusznie minionych.
Wyjaśniły się więc pustki na ulicach miasta. Wszyscy chyba turyści byli przede wszystkim tłoczyli się w bramie kamienicy przy via Capello 23. Istna wieża Babel. W wejściu do kamienicy całe ściany zapisane są oraz oblepione są karteczkami z miłosnymi wyznaniami i pragnieniami zakochanych z całego świata.
Co ciekawe, miłość to największa siła świata, więc mamy na tych ścianach wyznania również międzygatunkowe, a w szczególności do ukochanych… klubów piłkarskich!
Na dziedzińcu kamienicy stoi też posąg Julii Capuleti. Podobno potarcie jej piersi ma przynosić szczęście w miłości. Stąd też jest to najbardziej wypolerowana część jej pomnika. Miliony rąk głaskały te piersi w nadziei, że będzie to zbawienne dla ich miłości i uchroni ich to przed tragicznym losem patronki. Zakrawa to prawie na religię 🙂
PIAZZA DELLE ERBE
Dużo mniejszym powodzeniem cieszy się natomiast domniemany dom partnera Julii – Romea. Mieści się on przy via Arche Scaligere 2. Niestety nie da się zagiąć czasoprzestrzeni i do odlotu pozostały niewiele ponad trzy godziny. Casa di Romeo musi poczekać.
Swoje kroki kierujemy ku spotkaniu z lokalną kuchnią, bez tego żadem wyjazd nie byłby pełen. Wrażenia z kuchnia di Verona pozostały na kubeczkach smakowych na długo. W związku z tym, że bigoli oraz tagliolini były wyśmienite, to kulinarna strona Werony będzie miło wspominana. Z pastami werońskimi zapoznaliśmy się w LOCANDINA CAPELLO: http://7mildalej.pl/kulinarna-wedrowka-dookola-gardy/ nieopodal Piazza delle Erbe.
Piazza delle Erbe to najstarszy plac miasta, powstał w miejscu starożytnego forum romanum. Ślady po rzymskim rynku można znaleźć już na via Capello.
Plac wyłożony jest marmurowymi płytami.
Na środku znajduje się Fontanna Madonna Verona – najstarszy, gdyż pochodzący z 1368 roku, zabytek placu. Zwieńczenie północnej pierzei placu to z kolei 84-metrowa Torre dei Lambretti.
Jedną z najpiękniejszych rzeczy na Piazza delle Erbe są freskowane fasady budynków. Wiele wieków temu Werona była zwana „pomalowanym” miastem. Część tych malowideł pozostała na ścianach. I właśnie te freski były dla mnie najpiękniejszą stroną tego placu.
PIAZZA BRA
Piazza Brà to największy plac Werony. Zorganizowany na planie trapezu z zadrzewionym skwerem w jego centrum, przy którym usytuowanym pomnikiem króla Wiktora Emanuela II. Jedną z jego pierzei zamyka starożytny amfiteatr – Arena di Verona, zwieńczenie kolejnej stanowi Comune di Verona, czyli miejski ratusz. Od strony południowej dostrzec można mury miejskie zaprojektowane przez Viscontiego w XIV wieku.
ARENA DI VERONA
Amfiteatr w Weronie to jedna z największych tego typu budowli we Włoszech. Zbudowany w I wieku naszej ery funkcjonuje do dnia dzisiejszego. Arena di Verona jest również trzecim pod względem wielkości, po rzymskim koloseum i amfiteatrze w Kapui niedaleko Neapolu. Natomiast jest jedynym, który do dnia dzisiejszego jest wykorzystywany użytkowo. Jeden z najsławniejszych festiwali operowych świata, organizowanych od 1913 roku, ma miejsce między innymi w werońskim amfiteatrze.
Początkowo walki gladiatorów mogło oglądać w nim 30.000 widzów, dzisiaj eventy oraz koncerty jest w stanie obserwować nie więcej niż 15.000. Trzeba wspomnieć, że dwie kondygnacje zachowały się w stanie pierwotnym. Reszta uległa poprzez wieku zniszczeniu. Ale tylko te dwie kondygnacje to 44 rzędy siedzeń na widowni.
Gdyby nie trzęsienie ziemi w XII wieku moglibyśmy podziwiać również trzecią kondygnację amfiteatru.
PODSUMOWANIE
Verona – 4 godziny do odlotu… a miasto przecież piękne. I znowu pozostanie niedosyt. Nie ma szczęścia u mnie. Wiele lat temu również byłem w nim tylko przejazdem. Może kiedyś, w przyszłości poświęcę chociaż weekend na uporządkowanie swoich wspomnień i uda się choć weekend spędzić zatracając się w uporządkowanym labiryncie uliczek średniowiecznego centrum jednego z piękniejszych miast włoskiej północy.
Werona nie jest też miastem, które może Cię pochłonąć na wiele wizyt. Starówka jest dość mocno kompaktowa, na jej zwiedzanie jeden dzień w zupełności wystarczy. Drugi dzień można przeznaczyć na Castelvecchio i jedno z muzeów, lub dokładniejsze zapoznanie się z Areną. Weekend to czas optymalny, aby wczuć się w klimat miasta i skosztowanie lokalnej kuchni oraz „leżakowanych” plonów okolicznych wzgórz porośniętych winoroślą. A pamiętać trzeba, że pobliskie okolice to znana apelacja Valpolicella, która słynie z włoskich czerwonych win!
Bardziej niż zatłoczona kamienica przy via Capello zachwyciły mnie romantyczne uliczki miasta literackiej miłości. Spacerując po ich bruku można poczuć się mieszczaninem średniowiecznej Werony.
Właśnie ten dyskretny urok średniowiecznych kamieniczek i uliczek starego centrum miasta stanowi o uroku Werony. Zagłębiając się w tereny wewnątrz miejskich murów poprzez jedną z licznych bram, jak chociażby poniższa Porta Cittadella, można na spacerze nimi spędzić długie godziny.
Od przyjazdu mieliśmy 4 godziny do odlotu. Ponad 3 godziny wystarczyły tylko na pobieżne zapoznanie się ze średniowiecznym centrum miasta. Miasto tak nas pochłonęło, że na lotnisku zameldowaliśmy się niewiele ponad 30 minut przed odlotem. Tym razem zdążyliśmy…
INFORMACJE PRAKTYCZNE
z całą pewnością jako tani i praktyczny parking mogę polecić parcheggio Tribunale di Verona – wjazd od Via dello Zappatore
koszt – ok. 1 EUR za 1h – tyle nas kosztowało parkowanie w niedzielę
w ścisłym centrum również są parkingi, ale głównie podziemne; koszty jednak już znacznie wyższe
wejściówka na balkon Julii przy via Capello kosztuje 6 EUR, ale zaopatrując się w VERONA CARD (koszt = 18 EUR) jest chyba darmowy
VERONA CARD upoważnia do szeregu zniżek, a nawet darmowych wejściówek – warto się w nią zaopatrzyć przyjeżdżając do miasta na minimum 2-3 dni
wejściówka na Arenę di Verona kosztuje 10 EUR
w niedzielę stacje benzynowe we włoskich miastach są standardowo zamknięte; można próbować tankować na automatycznych, ale nie wszędzie chciały zaakceptować nasze karty – wniosek jest jeden – jak widzisz otwartą stację tankuj do pełna 🙂
Największe jezioro Włoch, przednóżek Alp to miejsce gdzie łączą się nie tylko trzy włoskie regiony, ale też przenikają przez siebie różne krajobrazy, tradycje i klimat. Północne stoki i brzegi jeziora odwiedziłem pierwszy raz wiele lat temu i od razu zostały w mojej pamięci. Od razu oczywiście jako ulubione. Północ jeziora to Trydent, czyli Trento-Alto Adige– jeden z pięciu regionów autonomicznych Włoch. Wszędzie na bogato, ale nie jest to tylko zasługa turystyki. Trentino ma własny budżet, który w dużej mierze pozostaje na miejscu i nie zasila budżetu centralnego – taki urok tej autonomii… Te tereny to także silne wpływy austriackie, które do dnia dzisiejszego widoczne są na każdym kroku. Równouprawnienie języka, dwujęzyczne nazwy to tylko fragment burzliwej historii regionu, który Włochom został nadany 100 lat temu. Zresztą tradycje kulinarne też są jakby alpejskie z germańskimi naleciałościami.
BRENZONE SUL GARDA (CASTELLETTO)
Podróż na północny brzeg jeziora zaczynamy na lotnisku w Weronie. Drugie, bardziej popularne lotnisko, z którego można dotrzeć nad Gardę to Bergamo. Można też spróbować opcji z weneckiego lotniska. Verona-Villafranca (VRN) leży jednak najbliżej Gardy – podróż samochodem do Riva del Garda zajmuje nie więcej niż godzinę trydencką autostradą. Zawsze można też wpaść na kilka godzin do Werony: http://7mildalej.pl/verona-4-godziny-do-odlotu/. Nad Gardę wybieram jednak malowniczą drogę wzdłuż jeziora i dojeżdżamy do Lazise. To jeszcze południowo-wschodnie tereny Wenecji Euganejskiej należące do Włochów od wieków. Wzdłuż wschodniego brzegu (zachodniego również) jeziora prowadzi piękna trasa. Będziemy nią wracać do Verony. Krajobraz zmienia się z typowo nizinnego, góry rosną w oczach z każdym pokonanym kilometrem.
W ten sposób docieramy do Brenzone (Castelletto). Jak na czwartkowe popołudnie, jest cicho i spokojnie, powiedziałbym, że wręcz sennie. Leniwa atmosfera udziela się również nam, więc szukamy nadbrzeżnej tawerny, gdzie będziemy rozkoszować się la cucina italiana! Brenzone to niewielka ale urocza miejscowość. Podobno nawet w tzw. sezonie można zaznać na lokalnych żwirowych plażach spokoju.
Knajpkę też znajdujemy, a kolejne doświadczenie z włoską kuchnią zamienia się cudowną ucztę dla kubeczków smakowych. Tawerna DA UMBERTO serwuje nam fantastyczną lasagne według własnego, kultywowanego od 1963 roku przepisu. O tym, co najlepsze dla podniebienia nad Gardą przeczytacie tutaj: http://7mildalej.pl/kulinarna-wedrowka-dookola-gardy/.
Krótki spacer uliczkami miasteczka pozwala powoli wczuć się w klimat miasteczek nad Gardą. To tylko prolog obrazujący piękno tego zakątka północnych Włoch.
RIVA DEL GARDA
Kolejny raz w życiu docieram do jednego z moich ulubionych włoskich miasteczek, w których spędziłem wiele pięknych chwil – takim miejscem jest między innymi Riva del Garda.
Riva w ostatnich latach stała się mocno rozrywkową miejscówką. Już w latach 90-tych XX wieku zaczynały wieczorami królować dyskotekowe rytmy, ale były to nieśmiałe „imprezy” początki. Aktualnie wieczorami knajpki z karaoke, trattorie oraz dyskoteki, parki wypełnia tłum imprezowiczów w każdym wieku.
Tym niemniej nie urąga to pięknu tego włosko-austriackiego miasteczka. Przepiękne położenie na północnym brzegu jeziora jest magnesem przyciągającym turystów. Riva ma do zaoferowania znacznie więcej. Śródziemnomorski klimat wciśnięty w alpejskie stoki – tak właśnie można chyba krótko opisać miasto. I oddaje to doskonale charakter tego pięknego miejsca.
STARA RIVA
Miasto jest podzielone jakby na dwie części – ta starsza, o bardziej zabytkowym charakterze leży o podnóża zachodnich stoków gór oddzielających jezioro od Piemontu. Tutaj właśnie znajdziecie ślady minionych wieków.
Riva ma historię sięgającą czasów rzymskich, później wielokrotnie jej tereny były miejscem rywalizacji Włochów, Austriaków, a nawet Francuzów. Ostatecznie na mocy traktatów po I wojnie światowej miasto wróciło do włoskiej macierzy. Kolorowe kamieniczki w układzie bardziej przypominającym austriacki porządek niż południowy styl stanowią centrum starej Rivy.
Jednym z głównym punktów odwiedzin jest Piazza IIINovembre z campanile zwaną Torre Aponale. Na wieżę można wejść, a widok ze szczytu jest wart tego kilkuminutowego wysiłku.
Nieopodal Piazza III Novembre na brzegu Lago di Garda jest swoisty pomnik. Monument poświęcony jest… zaginionym na morzu! Monumento ai Caduti del Mare upamiętnia poległych i zaginionych na morzu. Z ciekawostek należy wspomnieć, że na tym alpejskim „morzu” działała jeszcze w XIX oraz XX wieku flota wojenna wspierająca wojska lądowe w nadbrzeżnych walkach.
A nocą..? Nocą Riva del Garda zaczyna żyć swoim drugim życiem! Podobnie jak dr Jekyll & mr Hide.
Riva del Garda jest cudna, wciśnięta w dolinę pomiędzy szczytami stanowiącymi przednóżek Alp i położona na brzegu największego włoskiego jeziora zapada we wspomnienia. Ktoś kiedyś napisał, że to… „fragment raju”. Pewnie miał rację. Aczkolwiek dla mnie Riva trochę straciła ze swojego pierwotnego uroku komercjalizując się aż nadto. To już jest niestety trend światowy. Globalizacja, otwarcie granic, łatwość podróżowania skraca odległość. Każdy jednak znajdzie tutaj coś dla siebie. A tereny wokół jeziora i miasta potrafią być jeszcze dziewicze i nadają się na kontemplację piękna przyrody.
MONTE BRIONE
Wjeżdżając strada statale (SS240) do Riva del Garda od strony Torbole przejeżdża się tunelem pod wzniesieniem zwanym Monte Brione. Szczyt Monte Brione to 376-metrowa góra w kształcie rogala wyrastająca z doliny rzeki Sarca spływającej z gór Trydentu. Wycofujący się lodowiec pozostawił po sobie taką unikalną formę geologiczną, którą możemy dzisiaj podziwiać. Stosunkowo łagodne stoki od strony Rivy kontrastują z 250-metrowymi urwiskami widzianymi z Torbole.
Monte Brione to również niemy świadek burzliwej i wojennej historii tych terenów. W przeszłości góra, z uwagi na swoje położenie była silnie ufortyfikowana. Szczególnie pierwsza wojna światowa była dla tych obszarów mało łaskawa. Na froncie włosko-cesarskim w Dolomitach i Trydencie przez trzy lata przebiegała linia frontu. W walkach zginęło ponad 150 tysięcy żołnierzy, którzy swoje życie postradali nie tylko w walkach, ale też w wyniku ciężkich warunków. Zimno, mróz, lawiny również zbierały swoje śmiertelne żniwo.
O wojennym znaczeniu Monte Brione przypominać będą tylko pozostałości umocnień takich jak Fort Garda czy Batteria di mezzo.
Dzisiaj na szlakach wiodących wzdłuż góry zastaniecie ciszę i spokój, a także piękno przyrody. Wartością dodaną będą oczywiście wspaniałe widoki i krajobrazy, które można podziwiać ze stoków wzniesienia. Widoki na północną część jeziora, jak również okoliczne miejscowości i góry Trentino są po prostu przepiękne! Niezależnie od tego, czy dzień będzie zbliżał się ku zachodowi słońca…
…czy dopiero się rozpoczyna…
Przepiękny widok roztacza się z Monte Brione zarówno na Riva del Garda, jak też sąsiednie Torbole.
Hotel, w który się zatrzymaliśmy zlokalizowany był na zachodnim stoku Monte Brione, co pozwalało rozkoszować się wspaniałymi krajobrazami Gardy. Jedyną niedogodnością był fakt, że aby z niego się ruszyć, należało zejść, a w drodze powrotnej wdrapać się z powrotem do hotelu. Hotel wart jest polecenia: http://7mildalej.pl/panoramic-hotel-benacus-moj-nocleg-nad-garda/
CASCATA VARONE
Kilka kilometrów od Riva del Garda, w wiosce Varone znajduje się magiczne miejsce z przepięknymi wodospadami. Od ponad dwudziestu tysięcy lat woda drąży skały i spada z wysokości 90 metrów dając wspaniały koncert dla oka i ucha. A to zaledwie cztery kilometry od Rivy. Warto wpaść na chwilę, zwłaszcza, że zwiedzanie nie pochłonie zbyt dużo czasu, a wspomnienia pozostaną.
Zaczyna się dość niewinnie jak na szumnie zapowiadane przeżycia. Po przekroczeniu bram Parco Grotta Cascata Varone witają nas więc dwa małe wodospady, które są nieśmiałą zapowiedzią większych atrakcji.
Prawdziwe piękno tego miejsca kryje się w dwóch grotach, do których można się dostać schodami (ponad 110 stopni) zwiedzając po drodze niewielki ogród botaniczny. Może nie zachwyca swą wielkością, ale już pięknem z pewnością tak.
Śródziemnomorska flora miesza się tutaj z alpejską, co nadaje miejscu jeszcze więcej uroku.
Tysiące lat żłobienia przez wodę skał wytworzyły piękne formy, które tworzą piękne widowisko. Czy właśnie w tym miejscu Owidiusz wypowiedział swoją znaną sentencję:
Kropla drąży skałę nie siłą, lecz ciągłym spadaniem.
Nie nam to dzisiaj rozstrzygać, ale spektakl jest najwyższej jakości. Wodospady w Varone udostępniono do zwiedzania w 1874 roku. Dwie groty, a tak naprawdę wąskie wąwozy wyprofilowane przez hektolitry spadającej wody podlegają ciągłej erozji. Podobno ze skał ubywa około 2 mm rocznie, które woda „zabiera” ze sobą.
Przejście kilkunastometrowym tunelem w celu dostania się do serca groty zamienia wszystkich w „miss mokrego podkoszulka”. Kilka minut spędzonych u stóp wodospadu sprawia, że człowiek wygląda jak po kąpieli. Grota wypełniona jest spienioną wodą, natomiast powiedzenie, że „woda jest mokra” nabiera nowego wymiaru.
Jak w każdej grocie czy jaskini panują wewnątrz warunki odmienne od tych zewnętrznych. Temperatura spada odwrotnie proporcjonalnie do wzrostu wilgotności. Da się przeżyć nawet w t-shircie, ale wskazany byłby bardziej profesjonalny strój. Chociażby z takiego powodu, że tak wspaniałej gry dźwięku, światła i wody nieczęsto możemy doświadczyć.
LAGO DI TENNO
Będąc w Varone nie sposób nie jechać na Lago di Tenno. Odległość niewielka, a 20 minut jazdy samochodem po krętych i malowniczych trydenckich serpentynach może być z pewnością przyjemnością samą w sobie. Czasem wystarczy zatrzymać się na poboczu, i podziwiać wspaniałe trydenckie landszafty.
W razie gdyby ktoś chciał odpocząć od zgiełku Rivy, to polecam istną oazę spokoju. Jezioro Tenno jest niewielkim, aczkolwiek pięknym miejscem na ładowanie akumulatorów. Już położenie tego niewielkiego jeziora pomiędzy alpejskimi szczytami zdecydowanie sprawia, że czujemy się jak zaczarowanym ogrodzie.
Alpejska zieleń, łagodnie opadające brzegi oraz niezapomniany kolor wody stanowią w głównej mierze o pięknie tego miejsca. W tym miejscu nie znajdziecie natomiast śródziemnomorskich krajobrazów. Ale będzie to przede wszystkim piękno alpejskich zakątków – jeszcze bez hord turystów. Jest jeszcze jedna zaleta tego prawie niezadeptanego miejsca – czystość wód, ilość ryb!
Czasem można też trafić na inne okazy miejscowej fauny – waran z Tenno. Niewątpliwie ten nie jest tak okazały jak z Comodo, ale zawsze to jakiś kuzyn tego smoka 🙂
Spacer wokół jeziora – jest sentiero, czyli szlak nie powinien zająć więcej niż 1,5 godziny wliczając w to przerwy na błogie gapienie się w piękno tego miejsca. Ciekawy jest kolor wód jeziora. W zależności od kąta padania promieni słonecznych i zachmurzenia przybiera tak różne barwy i odcienie, że nawet nie wiem czy znalazłbym w słowniku te wszystkie kolory. Cóż więcej na temat tego pięknego „lago azzurro” jak mówią miejscowi można powiedzieć… Niech zdjęcia zostaną z Wami…
LAGO DI LEDRO
Jedno z mniejszych jezior znajdujących się o przysłowiowy rzut beretem od królowej trydenckich jezior oferuje przede wszystkim spokój. Nie ma tłumów jak nad Gardą. Samo jezioro też jest jakby spokojniejsze. Dla ambitnych miłośników deski i żagla powiedziałbym nawet zbyt spokojne, chociaż amatorów żagli można było dostrzec.
Samo jezioro położone w przepięknej dolinie o tej samej nazwie (Valle di Ledro) ma swój urok. Położone na wysokości 655 m.n.p.m. rozciąga się na długości około 3 km. Z tego względu można by rzec, że jest wręcz kameralne. Hotele i campingi nie są tak liczne, jak nad Gardą. Brzegi jeziora są łagodniejsze, a na miłośników nadbrzeżnego dolce far niente czekają tylko cztery plaże.
Przede wszystkim jezioro objęto rezerwatem biosfery UNESCO, a wzięło się to z faktu, iż nad brzegiem jeziora odkryto osadę z epoki brązu zwaną Palafitte del Lagi di Ledro. Museum przypominające skansen zlokalizowane jest przy drodze znad Gardy w miejscowości Molina di Ledro.
WRAŻENIA
Garda jest piękna i każdy znajdzie tam coś dla siebie. Wszystko zależy tylko od tego czego oczekujemy. Przepiękne ścieżki spacerowe, skały wspinaczkowe czy trasy rowerowe – zwłaszcza te z gatunku MTB. Wspaniała kuchnia, a wieczorem wino i śpiew. Jest też miejsce na ciszę i kontemplację piękna przyrody. Riva del Garda to tez miasto wielu kultur. Spacerując po starej Rivie mieliśmy okazję natknąć się na takie oto obrazki:
Przede wszystkim udało się skosztować wspaniałej trydenckiej kuchni i przede wszystkim odpocząć. Wrócę tu pewnie kolejny raz. Następnym razem będzie to trekking oraz via ferrata – skałek do wspinaczki mają całe mnóstwo. I wejście na Monte Baldo – nie kolejką, tylko ai piedi.
Za każdym razem jak człowiek wyjeżdża kolejny raz w te same okolice odkrywa coś nowego. Przede wszystkim kolejny pobyt w Rivie to odkrycie uroków Lago di Tenno. Jak mawiał klasyk – niby człowiek wiedział, a jednak nie zwiedzał… Wspaniałe miejsce do ładowania akumulatorów, odpoczynek po miejskim szumie lub ciężkim dniu.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
wejściówka na Torre Aponale – 2 EUR
plaże w Riva del Garda są głównie żwirowe – wskazane obuwie do kąpieli
Nicea to miasto, które urzeka swoim pięknem, klimatem i atmosferą. Jednocześnie tak mi bliskie, gdyż od mojej ukochanej włoskiej Ligurii oddalone zaledwie o powiew śródziemnomorskiej bryzy. Nieformalna stolica Lazurowego Wybrzeża przyciąga nie tylko zwiedzających z zasobnym portfelem, ale też każdego, kto chce odkryć piękno nadmorskiej części Prowansji. Wspaniałe wybrzeże, przepyszna kuchnia, kosmopolityczna atmosfera miasta miała być dla mnie miejscem świętowania urodzin.
Do Nicei przylecieliśmy wieczornym lotem z Brukseli po całym dniu spędzonym w stolicy Belgii i UE (czytaj: http://7mildalej.pl/spacerem-przez-bruksele-10-godzin-w-stolicy-belgii/). Stan wyjątkowy, który obowiązuje we Francji dotknął nas na lotnisku NCE – zaliczyliśmy obowiązkową kolejkę do kontroli paszportowej. Po około 20 minutach odbieramy bagaże z claimu i szukamy transportu do miasta.
Tramwaj niestety już nie kursuje, ale wielu pax-ów na niego wciąż czeka, widocznie to „tramwaj zwany pożądaniem… Kilka kroków dalej odnajdujemy przystanek autobusowy i pakujemy się to linii nr 98 jeżdżącej do miasta. 15 minut później wysiadamy na osławionej Promenadzie Anglików w dzielnicy Gambetta; z przystanku mamy 3 minuty do hotelu.
Po brukselskim chłodzie Nicea wita nas pięknym i ciepłym wieczorem.
Po drodze znajdujemy sklep z winem, taka nowa świecka tradycja, zawsze wpadamy do hotelu z butelką lokalnego wina. Okolice hotelu super – są knajpki, sklepiki, cisza – wszystko w pakiecie. Szybki check-in w Hotel La Villa Nice Promenade (o wrażeniach z hotelu możecie poczytać tutaj: http://7mildalej.pl/przytulny-i-klimatyczny-hotel-w-nicei/).
Poranna promenada jest jeszcze piękniejsza niż nocą.
Dzisiejszy dzień poświęcamy na spacer uliczkami Nicei i podróż do Monte Carlo. Z hotelu do dworca kolejowego mamy około 15 minut spaceru i można podziwiać architekturę i kamienice Nicei.
W końcu docieramy do głównego dworca miasta – Gare de Nice Ville. Stąd za parę minut ruszymy na podój Monte Carlo.
MONTE CARLO
Podróż pociągiem z Nicei do Monako zajmuje nie więcej niż 20 minut. Połączenia są średnio co pół godziny, więc warto udać się do drugiego najmniejszego państwa świata (po Watykanie) aby skosztować atmosfery luksusu i przepychu. Na dwóch kilometrach kwadratowych żyje ponad 37 tysięcy osób, a obywatelstwo monakijskie jest jednym z najbardziej pożądanych na świecie. Spoglądając z perspektywy wieków, nikt by nie przypuszczał, że XIII-wieczne wydarzenia, które doprowadziły do uniezależnienia się Monako od władających tymi terenami rodów genueńskich dadzą początek jednemu z najbogatszych państw świata…
Ród Grimaldich, który do dnia dzisiejszego włada tym księstwem, wszedł w posiadanie monakijskich wzgórz w niezbyt chwalebny sposób. W 1297 roku jeden z mnichów – Franciszek Grimaldi – zwany Malizia (z włoskiego: złośliwość) podstępem zdobył znajdującą się tutaj twierdzę. Później wymordował całą ówczesną jej załogę. Ponad 7 wieków później książę Albert II już w całkiem pokojowy sposób – sukcesji – objął rządy tego najmniejszego europejskiego księstwa.
Przez pół życia, odkąd wiele lat temu odwiedziłem ten skrawek lądu wciśnięty na na wzgórza pomiędzy Genuą a Niceą, zastanawiam się nad jego fenomenem. Od 90 lat jego ulice zamieniają się w tor F1, w porcie cumują najdroższe jachty. Przez wiele lat kasę księstwa zasilały wpływy z jednorękich bandytów i popularnej gry na „r” gdzie do obstawienia jest jedna z 37 liczb.
W XX wieku, gdy wydawało się, że Monako będzie uzależnione kasy, którą zostawiają goście w kasynach, a Francja wchłonie tereny Monako, rządy objął książę Rainier III. Dzięki służbie w armii francuskiej, wprowadzeniu konstytucji, przyznaniu praw wyborczych kobietom (w 1962 roku!) ocalił niepodległość i niezależność księstwa. Małżeństwo z Grace Kelly „ściągnęło” Amerykanów”, a jednocześnie boom na nieruchomości spowodował rozkwit państwa monakijskiego.
MONAKO DESZCZOWO
Tymczasem Monako powitało nas… deszczem. W Nicei słońce i klar na niebie, w Monte Carlo ciepło, parno i deszcz, a to tylko 20 kilometrów. Tak czasem bywa na liguryjskim i prowansalskim wybrzeżu, że kilka kilometrów decyduje o pogodzie.
Przy wyjściu ze stacji wita nas kościół – rzymsko-katolicka parafia Sainte Devote Chapel. Ulokowany między urwiskami sprawia wrażenie jakby znalazł się nie w tym miejscu i nie w tym czasie.
MONAKO SPORTOWO
Monako i Formuła 1 to dwa nierozerwalne światy. Ślady jej historii znajdziemy praktycznie na każdej ulicy.
Co roku na ulicach tego państwa-miasta ścigają się najlepsi kierowcy i tak się dzieje od kilkudziesięciu lat. Wyścigi uliczne w Monako znane były już przed II wojną światową. Pierwszy zorganizowano w 1929 roku Wygrał Wiilliam Grover-Wiliams na Bugatti. Zawody inaugurujące sezon F1 w 1950 roku wygrał nie kto inny, jak J.M. Fangio na Alfie Romeo. Rekordzistą pozostaje nieżyjący już niestety Ayrton Senna – wygrał GP Monako 6x, z czego 5x z rzędu. Ostatni wyścig – jubileuszowy – w 2019 roku padł łupem Lewisa Hamiltona z Mercedesa.
Wyścig jest uważany za jeden z najcięższych – 78 okrążeń toru o długości 3,34 km wiedzie głównie ulicami dzielnicy Monte Carlo. Jest to również jeden z najniebezpieczniejszych torów F1 i ma też swoją mroczną historię – w 1967 roku zginął Lorenzo Bandini.
Trybuny rozkładane są prawie dwa miesiące wcześniej, a 2 dni przed wyścigiem jest szansa na darmowe obejrzenie sesji treningowych. Cały, zresztą weekend to jedno wielkie święto motoryzacji i miłośników F1.
Gdyby ktoś pragnął wybrać się na GP Monako budżetowo, to spieszę z informacją, że szanse na obejrzenie wyścigu są niestety niewielkie… Pomimo, że jest to wyścig uliczny, to wygrodzenia (wysokie i mało przeźroczyste) są wszędzie. Piękne widoki natomiast z okien pobliskich hoteli, cena za nocleg w tym czasie nie jest już taka piękna. Rośnie 2-3x w stosunku do tej z weekendu poprzedzającego wyścig. Jest też opcja obejrzenia wyścigu z okien któregoś z położonych przy jego trasie apartamentu… Można kupić – ceny najtańszych zaczynają się od 1,5 mln euro!
MONAKO BAROWO…
W związku z tym, że niestety pogoda w Monako nie była zbyt sprzyjająca to odwiedziliśmy knajpkę przy sławetnym zakręcie nr 12 w oczekiwaniu na poprawę pogody. Widok z okien kafejki – powalający. Jeśli kobieta może wyglądać jak milion dolarów, to niektóre z tych jachtów wyglądają na dziesiątki milionów USD.
Monakijskie ceny nie odstraszyły nas od złożenia chociażby skromnego zamówienia. Zresztą jak się powiedziało „A” (wchodząc do knajpy), to trzeba powiedzieć „B” czyli coś zamówić. Wybór padł na lokalne sałatki oraz butelkę liguryjskiego prosecco. O tym kulinarnym doświadczeniu oraz przysmakach „lazurowej” kuchni możecie przeczytać tutaj: http://7mildalej.pl/lazurowe-smaki/.
Pogoda była jednak mało gościnna tego popołudnia i wygoniła nas z Monte Carlo do Nicei. Nie pierwszy raz w Monako, pewnie i nie ostatni, więc żegnamy ten skrawek światowego luksusu. Swoją drogą można stać się jednym z najbogatszych państw przy zerowym podatku dochodowym…? Można!
Nie wiem czy ktoś to sprawdzał, ale Monako ma chyba przewodzi chyba stawce państw o najdłuższych liniach kolejowych położonych pod ziemią w stosunku do linii kolejowych łącznie, czy też na km2 🙂
STARY PORT (VIEUX PORT)
Wracamy do Nicei, ale tym razem nie wysiadamy na stacji Nice-Riquier. Stąd będziemy mieć bliżej do starego portu oraz na wzgórze zamkowe. Stary Port, to właściwie Port Lympia nazwany od starej doliny o tej samej nazwie. Port powstał, w 1748 roku, na zlecenie króla Sardynii Karola Emanuela III. W najgłębszym basenie cumują dzisiaj tu głównie jachty oraz miejscowi rybacy.
Port od strony zachodniej zamknięty jest przez wzgórze zamkowe, od północy Place de l’Île de Beauté wraz z kosciołem Notre-Dame du Port, od wschodu liczne kafejki, siedziba Yacht Clubu nicejskiego oraz terminal promowy, z którego kursują liczne promy na Korsykę oraz Sardynię. Atrakcją portu jest podziemny parking, który jest nie tylko podziemny, ale też podwodny, a jego sufit przykryty jest szklanymi taflami
WZGÓRZE ZAMKOWE
Wychodząc ze starego portu obchodzimy wzgórze zamkowe (Colline du Château), które stanowi najlepszy punkt widokowy Nicei. To również interesujący kawałek historii tego jakże pięknego prowansalskiego miasta. Od strony portu w skale wykuto pomnik zwany Monument aux Morts – wszystkim, którzy zginęli walcząc za Francję w obu wojnach światowych XX wieku.
Na 92-metrowe, dominujące nad miastem, wzgórze prowadzą schody, ale też można skorzystać z windy – wejście od Rue des Ponchettes przy Tour Bellanda. Jazda windą dla niektórych sama w sobie może być już atrakcją – wlecze się, skrzypi i telepie na wszystkie strony.
Wzgórze zamkowe to miejsce, gdzie już w starożytności osiedlili się Grecy zakładając osadę zwaną Nikaia. Zamek na wzgórzu powstał w XI wieku, ale w 1706 roku na polecenie króla Ludwika XIV został zburzony. W tym miejscu powstał w latach późniejszych park oraz cmentarz.
Z Colline du Château rozciąga się przepiękny widok na miasto, a także wybrzeże sięgające lotniska (NCE). W związku z długą i bogatą historią wzgórza aktualnie prowadzone są tam liczne prace archeologiczne.
Codziennie o godzinie 12.00 ze wzgórza zamkowego słychać wystrzał armatni. W Nicei ta tradycja ma swoją dość zaskakującą genezę. W drugiej połowie XIX wieku mieszkający tutaj Brytyjczyk Sir Thomas Coventry-More miał notoryczny problem z żoną, która spóźniała się na obiad (obiad rzecz „święta”). Ekstrawagancki Anglik wpadł na pomysł, aby każdego dnia o 12.00 żonę przywoływał wystrzał z armaty. Armaty już nie ma, ale tradycja pozostała i odpalane są o tej godzinie fajerwerki przypominające do złudzenia armatni wystrzał.
Wzgórze słynie również ze sztucznego wodospadu; poniżej jego mniejszy brat
PROMENADA ANGLIKÓW (PROMENADE DES ANGLAIS)
To miasto to chyba najbardziej angielskie z francuskich miast, chciałoby się powiedzieć. Śladów anglosaskich co niemiara… W XVIII wieku zjeżdżali tutaj, aby korzystać z pięknej pogody (w przeciwieństwie do angielskiej) i właściwości klimatu, liczni arystokraci angielscy. Aby ułatwić spacery wzdłuż pięknego wybrzeża wybudowano, w XIXwieku, promenadę. Sfinansowali ją również Anglicy i tak już pozostało. Dzisiaj Anglików na bulwarze jakby mniej, a dominuje język francuski, choć słychać również… rosyjski i włoski. Mam tyko nadzieję, że nazwa pozostanie, pomimo, że nie jest naród przez Francuzów najbardziej umiłowany…
Promenada Anglików rozciąga się na długości 7 kilometrów od Ogrodu Alberta I (Jardin Albert I) do okolic portu lotniczego NCE. Na promenadzie można odpocząć na krzesełku lub ławeczce w kolorze niebieskim – innych nie ma. Taką mają tam tradycję – wszystkie krzesełka i ławeczki są tylko w kolorze niebieskim.
14. lipca 2016 roku miała miejsce jedna z największych tragedii ostatnich lat w Europie. Islamski zamachowiec w trakcie obchodzonego we Francji Dnia Bastylii wjechał na bulwar ciężarówką w świętujących i bawiących się tam ludzi. Zanim został zastrzelony przez policję, zdążył zabić 86 osób. Wystarczyło 5 minut pomiędzy 22.30 a 22.35 i niecałe 2 kilometry, aby rozjechać tylu niewinnych ludzi… Dzisiaj na promenadzie niedaleko ogrodu Alberta I znajduje się tablica upamiętniająca ofiary tego okropnego mordu. Po tej tragedii władze zabezpieczyły licznymi barierkami, słupkami oraz linami ten ulubiony teren spacerowy Nicejczyków oraz turystów.
PLAC MASSENA I OGRÓD ALBERTA I
Podobne zabezpieczenia zainstalowano między innymi na Placu Massena.
Place Masséna to serce miasta. Położony na skraju Vieille Ville oraz Jean-Medecin – dwóch najbardziej popularnych dzielnic miasta przyciąga rzesze odwiedzających. Nad placem góruje siedem postaci na wysokich słupach. Plac Massena to stosunkowo młody „twór”. Jeszcze w XIX wieku płynęła tędy rzeka Paillon, którą przykryto zapobiegając w ten sposób wylewom rzeki i zyskując piękny teren. Przykryte koryto rzeki nosi nazwę Promenady du Paillon.
Z placem Massena graniczy Jardin Albert 1er czyli Ogród Alberta 1-go. Ten zielony kawałek stanowi łącznik pomiędzy Promenadą Anglików oraz Placem Massena. Park został założony w 1914 roku, a dzisiaj na jego terenie znajduje się kilka atrakcji takich jak:
VIEILLE VILLE
Stara Nicea to obszar miasta pomiędzy placem Massena a wzgórzem zamkowym. Kamieniczki, uliczki, sklepiki knajpki, bazarki – to wszystko stanowi o nieco leniwej atmosferze i nadmorskim klimacie starej Nicei.
Szczególnym miejscem jest Cours Saleya – targ z kwiatami, warzywami, lokalnym jedzeniem i wszystkim, czego tylko oczy lub podniebienie zapragnie.
Znalazłem też taki monotematyczny sklep:
Niestety, krótka przygoda z nadmorską stolicą Prowansji dobiegła końca… Z żalem żegnamy się z Niceą mając nadzieję na powrót.
WRAŻENIA Z POBYTU W NICEI
Nicea pozostawiła w moich wspomnieniach same pozytywne wrażenia. Przepiękne miasto, gdzie słońce świeci 300 dni w roku. Do tego dochodzi niewymuszona gościnność Nicejczyków, wspaniała nadmorska kuchnia francuska. Atmosfera miasta „poza sezonem” (był kwiecień) sprawiła, że nie było dzikich tłumów, które zabierają radość ze zwiedzania. Zabrakło niestety czasu na eksplorację okolic, a prowansalskie wybrzeże to liczne perełki, do których zamierzam wrócić. Zamiast słowa końcowego niech przemówi obraz, pod którym podpisuję się z całym przekonaniem:
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Na trasie lotnisko (NCE) – miasto kursują 2 linie autobusowe: 97 oraz 98; obie dowiozą Was do Promenady Anglików; w dzień kursuje też tramwaj linii T2, a bilet lotniskowy to 6 EUR.
Bardziej opłaca się kupić (nawet u kierowcy) karnet 10-przejazdowy lub bilet 24h.
Bilety na F1 Monako kosztują od 70-80 EUR za miejsca stojące do 500-600 EUR za miejsca na zwykłej trybunie. Ilość jednak mocno ograniczona, więc należy rezerwować odpowiednio wcześnie.
Sklepy z pamiątkami F1 znajdziecie między innymi przy Rue Grimaldi.
Pociąg z Nicei do Monako jedzie ponad 20 minut i kosztuje (RT) 8 EUR.
Winda na wzgórze zamkowe jest bezpłatna i kursuje od 9.00 do 18.30 każdego dnia
Bruksela – mekka piwa, czekolady, frytek i… smerfów. O tym będzie jednak w oddzielnym poście. Co można więc robić mając kilka godzin w stolicy zjednoczonej Europy..? Lot WAW – NCE miał tę niezaprzeczalną zaletę, że miał stopa w BRU. Było coś dla ducha i oka, a także coś dla ciała – czytaj: podniebienia.
Do Brukseli przylecieliśmy porannym lotem Brusselsem. Kwiecień 2019 roku przywitał nas w tym mieście przepięknym słońcem, ale też chłodem wiejącym z nad północnego Atlantyku. Cóż.., taki mamy klimat… jak mawiała jedna z naszych europosłanek.
Lądujemy na Zaventem, największym belgijskim lotnisku, położonym ok. 12 km na północny wschód od centrum Brukseli.
Szybko i bezproblemowo odnajdujemy drogę do lotniskowej stacji kolejowej i po 20-minutowej podróży pociągiem wysiadamy na Brussel-Centraal. Zanim przejdziemy do naszego, ukrytego celu wizyty w Brukseli, kilka słów o spacerze po centrum Brukseli.
Pierwsze kroki kierujemy w kierunku niewielkiego parku Mont des Arts oraz Place d’Albertine, gdzie znajdziecie między innymi Statue du Roi Albert 1er. Albert I, panujący w latach 1909-1934, był jednym z najbardziej uwielbianych władców Królestwa Belgii. Belgowie docenili jego postawę szczególnie w czasach I wojny światowej, kiedy to przeciwstawił się Niemcom i osobiście dowodził armią belgijską w kilku bitwach.
Wędrując wzdłuż Rue de Hopital oraz Vieille Halle aux Blés odnajdujemy na plac, na którym mieści się pomnik Jaques Brela – najsłynniejszego belgijskiego barda i piosenkarza. Obok pomnika, w jednej z uroczych kamieniczek znajduje się muzeum poświęcone Brelowi.
MANNEKEN PIS
Zaledwie 200 metrów od pomnika upamiętniającego Jacquesa Brela, u zbiegu ulic du Chene i de l’Etuve znajdziecie jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli miasta – niewielką figurkę sikającego chłopca zwanego Manneken Pis. Zawsze zastanawiałem się nad fenomenem tego miejsca i tej figurki…
Niezliczone tłumy pielgrzymują do tego miejsca, jakby było święte. Tymczasem takie figurki, ze znacznie bogatszą przeszłością znaleźć można w innych miastach Europy. Ale cóż, Manneken Pis jest tylko jeden… w Brukseli. Statua, a raczej statuetka stoi w tym miejscu od XV wieku. Pierwotnie wykonana z kamienia, później, od XVII wieku z brązu ma swoje korzenie w legendzie. Która jednak z dwóch legend jest prawdziwa..? Tego nie wie nikt. Jedna z nich głosi, że, chłopiec był synem jednego z królów belgijskich. Podczas polowania królewicz miał zaginąć. Przeszukano wszystkie lasy, jednak dziecka nie odnaleziono. Dopiero po kilku dniach, lokalny leśniczy usłyszał szemrzący strumyczek, a tam ujrzał nagiego, sikającego chłopca będącego zaginionym dzieckiem. Druga legenda mówi, że w XIV wieku Bruksela została zaatakowana. Najeźdźcy podłożyli materiały wybuchowe w murach miasta. Jednak chłopiec (Juliaanske) odkrył miejsce, gdzie zaraz miał nastąpić wybuch. Wtedy oddał mocz na palący się lont, czym uratował miasto.
Figurka była wielokrotnie ” uprowadzana”, czyli kradziona. Ostatni raz, w roku 1965, kiedy to po roku odnaleziono ją w jednym z brukselskich kanałów. Od tego czasu, „oryginał” przechowywany jest w muzeum, a w pierwotnym miejscu posadowiła się kolejna jego kopia.
JEANNEKE PIS
Jeśli jest sikający chłopiec, to dla poprawności politycznej powinna być również sikająca dziewczynka. Takową, zwaną Jeanneke Pis znajdziecie przy Impasse de la Fidelte, czyli z drugiej strony Grand Place.
Figurka powstała w 1987 roku, gdy belgijskie feministki zażądały damskiej wersji Mannekena, a może to tylko legenda…?
Przecznicę od Halles Saint-Gery – Agory jest ostatnia z sikającej świętej trójcy – tym razem – psa, zwana Zinneke Pis. Odwiedziny sikającego pieska zostawiam next time.
GRAND-PLACE
Bruksela ma szczęście posiadać jeden z najpiękniejszych rynków miejskich w Europie. Grand-Place, wpisany na listę światowego dziedzictwa w 1998 roku, powstał około XII wieku, a wytyczony został w połowie XIV wieku. Plac został zniszczony w 1695 roku przez wojska francuskie.
Dzisiejsze piękno tego pięciokątnego placu wyraża się głównie w bogato zdobionych kamienicach, które stanowią jakby odzwierciedlenie Belgii z jej historią i bogactwem. Każda z nich, kiedyś będąc siedzibą różnych cechów, ma swoją nazwę i charakterystyczne zdobienia. Z placu promieniście wychodzi siedem ulic, którymi można udać się na dalsze zwiedzanie miasta, a każda z nich zaprowadzi nas do kolejnych atrakcji Brukseli.
Na głównym placu Brukseli, po południowej stronie ratusza, znajduje się muzeum piwa – wstęp 5 EUR i można sprawdzić jak warzono słynne belgijskie piwa. Niestety bez możliwości degustacji.
W 1401 roku rozpoczęła się budowa najwspanialszej budowli na Grand-Place – gotyckiego ratusza, którą ukończono w połowie XV wieku. Po tym, jak w 1695 roku ratusz zniszczyły francuskie wojska, Belgowie odbudowali go w stylu gotyku brabanckiego. Ratusz stanowił niejednokrotnie inspirację dla wielu architektów. Jeśli miałbym znaleźć pewne podobieństwa w innych miastach, to jako pierwszy przychodzi mi na myśl Neues Rathaus w Monachium…
Jego strzelista wieża, wysoka na 96 metrów góruje nad całym Grand-Place. Wybudowano ją w latach 1449-1454. Na wieży znajduje się posąg patrona Brukseli – Archanioła Michała. Z jej budową wiąże się też jedna z brukselskich legend. Budowniczy ratusza i wieży rzucił się z niej gdyż wyszły niesymetryczności. Nie rozumiem tego, efekt zachwyca swym pięknem do dziś.
OKOLICE GRAND-PLACE
Atmosfera i architektura flamandzkich uliczek zawsze mnie urzekała, a Bruksela takowe mi przypomina. Niejednokrotnie odrestaurowano je z poszanowaniem dla ich historii.
Wiele ulic zamieniono w deptaki z ograniczonym ruchem. Wszystko przyjazne dla mieszkańców i spacerowiczów. Dbałość o zgodność współczesnych trendów z historią jest dominująca dla magistratu.
Zdążyliśmy też odwiedzić jedną z pierwszych galerii handlowych świata – Galeries Royales Saint-Hubert. Galerię wykonano w stylu renesansowym, a całość przykryto szklanym dachem.
Galerię otwierał król Leopold I, a działo się to w roku 1847. Natomiast w 1896 roku na jej terenie odbyła się pierwsza projekcja kinowa braci Lumiere.
KILKA SŁÓW NA KONIEC
Brukseli w 10 godzin oczywiście nie da się zwiedzić. Skupiliśmy się na okolicach Grand-Place pomijając całkowicie Atomium, dzielnicę Europejską czy też inne, a równie ciekawe tereny miasta. Tłumy towarzyszyły nam na Grand-Place, przy figurkach Mannekena czy Jeaneke. Poza tym nie było tak źle. Zaskoczenie raczej pozytywne, ale to zależy co kto lubi. Zabrakło też czasu na muzea, a na kilka z nich naprawdę warto poświęcić chwilę czasu. Już czekał na nas samolot do Nicei: http://7mildalej.pl/weekendowa-nicea/.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Lotnisko BRU (Zaventem) jest bardzo dobrze oznakowane; do wyjścia trafia się szybko; autobusy do centrum odjeżdżają z poziomu „0”, pociągi natomiast z „-1”.
Podróż pociągiem do stacji Brussel-Centraal trwa niecałe 20 minut; bilet na pociąg RT (tam i z powrotem kosztował w 04.2019, ze zniżką weekendową – 15,20 EUR.
Raz na dwa lata Grand-Place zamienia się w wielki kwiatowy dywan – najbliższe takie wydarzenie to czerwiec 2020 roku – wystarczający czas aby kupić bilety i przygotować się do odwiedzenia Brukseli!
Śródmieście Brukseli najlepiej zwiedza się per pedes – spacer obejmujący centralną część miasta zajmie więcej niż pół dnia; odległości nie są wielkie. Czas można więc poświęcić na odkrywanie kulinarnej strony miasta, ale o tym już w oddzielnym poście.
Kilka wolnych chwil znalezionych w lipcu 2013 roku skierowało naszą podróż w kierunku utęsknionych gór. Pierwszy wybór padł na Tatry. A podstawowe pytanie było gdzie w Tatry..? Jako, że przekomercjalizowane, drogie oraz zatłoczone Zakopane nie jest moim ulubionym miejscem wypadowym w góry, to wybór był prosty – zaatakujemy Tatry od strony południowej. Wybór padł na Stary Smokovec.
VILLA DR. SZONTAGH – MOJA MIEJSCÓWKA W SMOKOWCU
Byliśmy w piątkę, szukaliśmy noclegu ze śniadaniami i najlepiej w postaci co najmniej dwupokojowego apartamentu. Wymagania z górnej półki, a miało być jeszcze ekonomicznie. Może niekoniecznie materac na podłodze w schronisku, ale jakiś tam standard musiał być zachowany…
Dzięki uprzejmości naszego przyjaciela prowadzącego interesy z właścicielami hotelu otrzymaliśmy jedyny taki pokój spełniający nasze wygórowane żądania w hotelu Villa Dr. Szontagh. Później okazało się, że nasz apartament jest użytkowany przez właścicieli lub ich przyjaciół, lub specjalnych gości. Poczuliśmy się wyróżnieni.
Hotel posiada piękną i bogatą historię. Pierwotnie był rezydencją rodziny Szontagh, której członkowie byli pionierami rozwoju miejscowości w XIX wieku. Bajkowo położony, spełnia bardziej funkcje rodzinnego pensjonatu niż typowego hotelu. Tym niemniej standard odpowiedni dla kilku gwiazdek trzyma. Śniadania są pyszne, a obsługa szalenie miła. Dostępna restauracja ze słowacką kuchnią również zaspokoi wszelkie kulinarne gusta.
Zieleń, góry, spokój i cisza – wszystko czego człowiek oczekuje od widoku z hotelowego balkonu letnią porą można właśnie otrzymać w Villi Dr. Szontagh.
Ten hotel to historia Smokovca i rodziny Szontagh. Już po przekroczeniu progu znajdujesz się w innym świecie, a historii i czasów minionych dotykasz w tym domu w każdej chwili. Każdy pokój czy apartament to oddzielny wystrój, daleki od komercji i powtarzalnych standardów. Każda ściana, drzwi, każdy mebel ma swoją długą historię. Piękno tego budynku tkwi właśnie w jego historii i wspaniałej atmosferze oraz gościnności właścicieli.
Gdybym miał zatrzymać się w Starym Smokovcu – Villa Dr. Szontagh byłaby moim pierwszym wyborem. W skali 0-5 ocena = 4,5 chyba najlepiej oddaje wrażenia z pobytu.
STARY SMOKOVEC – PEREŁKA PO SŁOWACKIEJ STRONIE TATR
Początki historii tej miejscowości sięgają końca XVIII wieku. Największy jego jednak rozkwit, jako uzdrowiska datuje się na XIX wiek. Wtedy to właśnie węgierski lekarz, botanik i taternik Miklos Szontagh prowadził w Smokovcu zakłady przyrodolecznicze, a także założył sąsiednią miescowość – Novy Smokovec. Trzeba też przypomnieć, że Stary Smokovec, to najwyżej położone tatrzańskie uzdrowisko – ok. 1000 m.n.p.m.
Smokovce są tak naprawdę cztery: Stary, Nowy, Dolny i Górny. Stary Smokovec jest najstarszym z tatrzańskich uzdrowisk. Dzisiaj, miasto jest idylliczną, nieco staroświecką osadą pełną zieleni, starych willi. Znaczna ich część pochodzi jeszcze z XIX wieku, lub początku XX wieku, jak na przykład Grand Hotel z 1904 roku.
Trzeba jednak dodać, że częściowo stary charakter miejscowości został zniszczony przez nowoczesną zabudowę pochodzącą głównie z lat siedemdziesiątych XX wieku. Jednakże, jeśli ktoś chce odpocząć od zgiełku Zakopanego, to jest to idealna alternatywa. Cisza, spokój, piękne widoki na tatrzańskie szczyty. Do tego wspaniała kuchnia, wyśmienite piwo. Jak dla mnie to czeskie i słowackie piwa z małych browarów są najlepsze na świecie! Dobrze oznakowane szlaki turystyczne prowadzą w Wysokie Tatry. Zimą liczne wyciągi i trasy zjazdowe – to wszystko + cena (która czyni cuda, a nie odchudza portfela) sprawia, że wszystkie cztery Smokovce mogą być fajną alternatywą dla Zakopanego.
Na najbliższy szczyt zwany Hrebienok (1.285 m.n.p.m.) dojechać można również naziemną kolejką linową. Słowacy dumni są faktu, iż korzystała z niej królowa angielska Elżbieta II podczas swojego pobytu w Tatrach.
TATRZAŃSKIE SZLAKI – FOTORELACJA
Jeśli chodzi o górskie wędrówki i trekking, to szlaków jest mnóstwo, dobrze oznakowane, o różnym stopniu trudności. Widoki tatrzańskie gwarantowane i równie piękne jak po polskiej stronie. Jako, że góry mają w sobie tyle piękna, że słów nie starczy na oddanie wszystkich ich wspaniałości, to… niech foto będzie z wami!
SŁOWACKI LIS TATRZAŃSKI 🙂
Najczęstszym gościem na górskich szlakach były lisy. Podchodzą blisko ludzi, a najczęściej można ich spotkać w okolicach górskich schronisk. Tam urządzają polowania na kanapki i kradną plecaki (prawie jak magoty na Upper Rock w Gibraltarze). Jeden z takich egzemplarzy i jego atak poniżej.
Faza pierwsza – przygotowanie.
W II fazie obserwujemy – wspinanie się.
III etap – przed atakiem szczytowym.
Fazy IV nie zarejestrowałem – wbiegł na górę, ukradł kanapki z plecaka siedzących obok nas Słowaków i… tyle go widziano. Znaczy się – do następnego ataku.
VEL’KA KALAMITA czyli…
Wielka Katastrofa jak Słowacy nazwali olbrzymi huragan z 19. listopada 2004 roku. Huraganowy wiatr, który nawiedził okolice Starego Smokovca wiał z prędkością ponad 120 km/h, a w porywach osiągał prędkość 160 km/h. Około 15 tysięcy hektarów okolicznych lasów na południowych stokach Tatr uległo całkowitemu zniszczeniu i powaleniu. Samo usuwanie skutków huraganu trwało ponad 2 lata, a skutki jego były widoczne również w 2013 roku. Szacuje się, że odrodzenie zniszczonych połaci świerkowego lasu potrwa nawet do 100 lat.
STRBSKE PLESO (SZCZYRBSKIE JEZIORO)
Szczyrbskie Jezioro czyli Štrbské Pleso leży około 15 kilometrów na zachód od Starego Smokovca. Znane było między innymi ze skoczni narciarskich (K-120 oraz K-90), na których odbyły się mistrzostwa świata w skokach narciarskich w 1970 roku. Do 1990 roku odbywały się również konkursy pucharu świata w skokach oraz pucharu świata w kombinacji norweskiej.
Ta podtatrzańska miejscowość swój rozkwit przeżywała, podobnie jak Smokovec, w XIX wieku; w 1885 roku nadano jej status uzdrowiska. Wokół górskiego jeziora o tej samej nazwie prowadzi malowniczy szlak turystyczny, którym mieliśmy przyjemność wędrować.
POPRAD – MIASTO NA JEDNO POPOŁUDNIE
Największe miasto w okolicy, stolica powiatu, leży ponad 330 metrów poniżej Starego Smokovca, a to tylko 12 kilometrów. Warto tam spędzić chociaż jedno popołudnie. Miasto nie jest wielkie, a jego część, którą warto odwiedzić zamyka się w granicach Starego Miasta.
Starówka nie obfituje w oszałamiającą ilość zabytków, ale na kilka z nich warto poświęcić trochę czasu. Dwa najważniejsze zabytki to budowle sakralne: wczesnogotycki kościół św. Idziego oraz neoromański ewangelicki kościół św. Trójcy.
Miasto ma również polską historię. W 1412 roku znalazło się wraz ze Spiszem w granicach Rzeczpospolitej. Król Władysław Jagiełło udzielił królowi węgierskiemu – Zygmuntowi Luksemburskiemu pożyczki, której zastawem były właśnie ziemie spiskie wraz z Popradem. Węgrzy pożyczki nie oddali, więc w ramach windykacji skorzystano z hipoteki 🙂 Tak pozostało do czasów rozbiorów w XVIII wieku. Miasto przeżywało w tym czasie jedne z najlepszych swoich czasów. Drugim impulsem do rozwoju miasta była budowa kolei z Ostrawy do Koszyc.
Zwiedzanie miasta zajmie Wam nie więcej niż pół dnia – śródmieście nie jest rozległe, a powolny spacer deptakiem jest przyjemnością.
Nowa architektura próbuje dość nieudolnie naśladować historyczną zabudowę.
Przy rozwidleniu dróg na Liptowski Mikulasz (D1) oraz Wysokie Tatry (534) znajduje się jedyne tatrzańskie lotnisko Poprad – Letisko Poprad-Tatry – (TAT). Niestety aktualnie brak połączeń lotniczych z Polską.
JASKINIA WAŻECKA
Przy drodze D1 w kierunku Liptowskiego Mikulasza na skraju wsi Ważec znajduje się jedna z okolicznych jaskiń – krasowa Važecká Jaskyňa. Niezbyt rozległa, ale warta odwiedzin.
Długość korytarzy wynosi ponad 530 metrów, a te udostępnione do zwiedzania mają około 250 metrów. Swoją nazwę jaskinia zawdzięcza odnalezionym w jej komorach licznym kościom niedźwiedzi jaskiniowych. Odkrył ją, w 1922 roku, student Ondrej Huska, a w 1934 roku udostępniono jej trasy turystom. Pomimo niewielkich rozmiarów ma dosyć bogate formy: stalaktyty, draperie naciekowe, itd., itd. Ciekawostką jest fakt, że część trasy pokonuje się w całkowitej ciemności.
COŚ DLA CIAŁA
Ze słowackich aquaparków nasz wybór padł na ten położony we wsi Bešeňová (Beszeniowa). Nie jest tak znany i tak rozległy jak popradzka Tatralandia. Mniej tłumów, niższe ceny, niewiele skromniejsze atrakcje mogą być również zaletą tego kompleksu.
SŁOWACKIE TATRY – JESTEM NA TAK!
Zawsze lubiłem jeździć do naszych południowych sąsiadów, czy to do Czech, czy na Słowację. Odpowiada mi ich kuchnia, piwa uznaje za jedne z najlepszych na świecie. Słowację znam nie tylko od południowej strony Tatr, ale też okolic Bratysławy, Spiszu, Bardejowa. Więcej o słowackich podróżach możecie poczytać w tych postach: http://7mildalej.pl/bratyslawa-weekend-w-zimowej-aurze/, natomiast o słowackich pysznościach tutaj: http://7mildalej.pl/delicje-ze-slowacji/
Południowe stoki Tatr okazały się dobrym wyborem na powrót w góry. Nigdy nie przepadałem za atmosferą, a raczej jej brakiem takowej w Zakopanem. Tutaj mam – te same szczyty i krajobrazy, ale w znacznie przyjemniejszej oprawie. Jest jakby ciszej, spokojniej, a przy okazji taniej. Szlaki nie są tak zapchane i gwarne. Stary Smokovec to wręcz senna mieścina, ale piwo, beherovka i kuchnia słowacka są vyborne!
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Dojazd do Starego Smokovca – samochodem najlepiej skręcić z „zakopianki” na Łysą Polanę, stamtąd kierować się na Tatrzańską Łomnicę i dalej drogą 537 na Stary Smokowiec.
Z Popradu natomiast dojazd jest jeszcze prostszy – droga 534 prowadzi bezpośrednio w Vysoke Tatry i do Smokovca. Z Popradu kursuje też transport publiczny
Parę lat temu PLL LOT latał na trasie WAW – TAT; niestety loty do Popradu zawieszono, a szkoda…
Dla wielbiciel gastroturystyki poleciłbym dwie knajpy: Kolibę Stary Smokovec oraz Kolibę Kamzik.
W Smokovcu musicie spróbować z pewnością dziczyzny – wyśmienita! Najlepsze utopence znajdziecie natomiast w barze na stacji kolejowej!
Na szlaku z Hrebienoka najlepsze jedlo znajdziecie znajdziecie w Bilikovej Chacie – polecam!
Kolejka na Hrebienok kursuje do godziny 19.00 – warto o tym pamiętać planując wjazd lub zjazd
Zwiedzanie Jaskini Ważeckiej zajmuje niewiele prawie 30 minut. Panuje stała temperatura – ca. 7 stopni Celsjusza. Koszt biletów to 3-5 EUR.