ŚWIĘTA NA SZLAKU PIZZY I PASTY

Jak przeżyć kulinarnie Boże Narodzenie we Włoszech? Najlepiej podążając szlakiem pizzy i pasty! Kulinaria to przecież jeden z trzech filarów naszych podróży. Jedz, pij, zwiedzaj – co po włosku będzie brzmiało mniej więcej: mandziare, bere, esplorare!

Przez sześć dni we Włoszech (o podróży tutaj: http://7mildalej.pl/rzymskie-boze-narodzenie/) sprawdzaliśmy gdzie w Rzymie można dobrze zjeść. Giro di Roma – tak nazwaliśmy nasz kulinarny tour po rzymskich trattoriach, restauracjach i barach. Allora! Cominaciamo la nostra pista! 

ETAP I – L’ANGOLO NAPOLI

Pierwszy etap – L’angolo Napoli – knajpka, leży w centrum Rzymu na rogu via Agostino Depretis oraz via Cesare Balbo, a nie na rogu Neapolu jakby nazwa sugerowała. Znajdziecie ją pomiędzy bazyliką Santa Maria Maggiore oraz Piazza Viminale.

Sale jadalne umieszczono na dwóch poziomach. Przy wejściu znajduje się oczywiście tradycyjny opalany drewnem piec do wypieku pizzy.

W sali na piętrze obowiązkowy ekran TV dla tifosi  (pl: kibiców) – bez tego urządzenia nie można sobie wyobrazić wielu włoskich knajp.

Menu typowo włoskie, a że postawiliśmy sobie za cel oczywiście klasykę la cucina italiana, to kulinarna uczta właśnie się zaczęła… od vino della casa.

Wersja rosso podana w zamykanej na ceramiczny korek butelce było jednym z lepszych vino da tavola, na jakie trafiliśmy jakie trafiliśmy w trakcie tego pobytu. Nie przesadzałbym z opisem jego bukietu, w końcu to tylko vino da tavola, ale rzeczywiście brak kwasowości, nuta leśnych owoców były fajnym uzupełnieniem podanych potraw. Można je również zamówić na wynos (a portare via) w firmowej butelce.

Zamówienie – 3x pasta 1x pizza – czyli: lasagne. Tym razem podana w fajny sposób, zapieczona z wierzchu, rozpływająca się w środku. Spróbowałem, jedna z lepszych.

Druga pasta – spaghetti carbonara – super! Klasyka na guanciale z pecorino. Wszystko zrównoważone i – zgodnie ze sztuką – oczywiście bez śmietany. Carbonara ze śmietaną to jak sex w skarpetkach jak mawiał klasyk.

Kolejna pasta – spaghetti amatriciana – przypadła mi w udziale – tak naprawdę było to bucatini (czyli grubsze spaghetti). Matriciana to sos składający się pomidorów (każdy region ma swoją odmianę), guanciale (rodzaj boczku, a raczej podgardla wieprzowego) oraz cebuli i sera pecorino. Moje danie było wyborne, bucatini oczywiście al dente, guanciale – smak i konsystencja bez zarzutu.

No i oczywiście pizza – crudo bianco. Długodojrzewająca szynka w wersji prosciutto di parma. Jedyna pizza w trakcie pobytu mająca zawinięte na grubo brzegi – ten zapach, ten smak… A wszystko przy udziale rozpływającej się mozzarelli bufana i lekko potraktowanej oliwą z oliwek.

Pierwsze wrażenia kulinarne z Rzymu jak najbardziej pozytywne. Knajpa spełniła nasze pierwsze oczekiwania, zarówno pasty jak pizza wszystkim smakowały. Olbrzymi plus za pełną listę alergenów oraz dania wegetariańskie. Serwis – uprzejmy i profesjonalny. Czas oczekiwania – w standardzie. Potrawy przywędrowały ciepłe. Restauracja w googlach oceniona na 4/5 (280 opinii) – w pełni podzielamy opinie, a za pasty i wino dałbym nawet wyższą notę.

ETAP II – CAFFE ARGENTINA (POD SZYLDEM TRATTORIA, PIZZERIA, LUNCH CAFFE)

Na drugim etapie ponieśliśmy niestety klęskę… Adres podam tylko ku przestrodze – omijajcie to miejsce: Largo delle Stimmate 16, czyli przy północno-wschodnim krańcu Largo Torre di Argentina.

O ile na zewnątrz i wewnątrz klimatycznie, a personel krząta się z właściwym sobie włoskim ni to pośpiechem, ni to lenistwem, to już to, co wylądowało na stole było szczególnie w moim przypadku było (totale) fallimento culinario.

Tym razem zdecydowałem się na risotto. W karcie dobrze wyglądało risotto con porcini (z prawdziwkami), więc zamówienie powędrowało w kierunku tej potrawy. Niestety, poza prawdziwkami, cała reszta było kompletnym nieporozumieniem, a ogólne wrażenie fatalne. Sos był bezsmakową wodą o lekkim zabarwieniu, ryż nie był z pewnością arborio czy też carnaroli. Przede wszystkim używa się do risotto takiego rodzaju ryżu, gdyż doskonale wchłaniają smak i aromat innych składników. W tym przypadku każdy z nich żył na talerzu oddzielnym życiem. Ocena 1/5

Inne, zamówione przez nas potrawy podam tylko z reporterskiego obowiązku. Pizza campagnola – o ile ciasto jeszcze ok, to już reszta czyli tzw. „góra” – kwintesencja pośpiechu. Niedbale rzucona rukola i jeszcze gorzej komponujące się z tym kawałki pomidorów to pełny obraz tego niechlujstwa. Nie tego spodziewam się po włoskiej pizzy. Ocena 2/5

Fettucine con funghi – makaron pewnie nie przypominał tego, co jako pierwszy zrobił w 1914 roku Alfredo di Lelio, ale przynajmniej całość w miarę się komponowała. Całość możemy ocenić na 3/5.

Ostatnia pasta to penne amatriciana. Jeżeli moja matriciana z „L’angolo Napoli” to 4/5, to tej paście nie dałbym więcej niż 2,5/5.

Wino nie rozpieściło nas swoim bukietem. Czas oczekiwania na potrawy mieścił się w normie, ale na rachunek czekaliśmy już masakrycznie długo. Obsługa nie zareagowała na uwagi odnośnie potraw. Doliczony „urzędowo” napiwek – 10% – uniemożliwił mi „wynagrodzenie” kucharza za tą porażkę. W googlach mają 2,4/5 – o 0,5 za wysoko. Jeśli odwiedzicie koty w Largo Torre di Argentina poszukajcie innej miejscówki na obiad.

ETAP III – L’AQUILA NERA

Wieczorem opanowało nas lenistwo i zamiast eksploracji dalekich zakątków miasta w poszukiwaniu świętego graala la cucina romana postanowiliśmy odwiedzić jeden z przybytków przy naszej ulicy. Lokal pod nazwą L’aquila Nera przy via Principe Amadeo 51 prezentuje oczywiście typową włoską kuchnię. Sama nazwa (pl: czarny orzeł) oraz wiszące nad wejściem logo nie myliły mnie jednak. Knajpa prowadzona przez Albańczyków.

Nie byłbym sobą gdybym nie spróbował w końcu czegoś z frutti di mare.

Spaghetti vongole jest co prawda potrawą, która swoje korzenie ma w Neapolu, ale rozlała się na całą Italię. Vongole, czyli małże mogą być veraci (duże) oraz lupini (małe). Smak tej prostej potrawy zależy oczywiście od smaku małży. Było poprawnie, ale rękawów nie urwało. Małże świeże, ale czegoś mi jednak zabrakło.

Smak włoskiej zupy – zuppa fagioli – w wersji romana nie ma nic wspólnego z zupami jakie jadałem w Trydencie czy Lombardii. Generalnie taka zasada panuje we Włoszech – im bardziej na północ, tym pożywniej. Logiczne – chłodniej i wyżej, więc więcej kalorii potrzeba człowiekowi. Rzymski jej odpowiednik jest płynny i daje się wyczuć nuty pomidora oraz papryki. Bez fajerwerków, ale też nie mam skali porównawczej innych fasolowych alla romana. Generalnie – preferuję fasolową z północy tego kraju.

Jeśli chodzi o pizzę, to dwa bieguny – ciasto OK, nawet bardzo poprawne. Nie suche, a miękkie, z przypieczonym brzegiem. Miała być con prosciutto – wyszło, jak na foto, dwa plastry szynki rzucone na wierzch i pokryte miękkim serem. Niestety clou tej pizzy, czyli szynka bardziej popsuła niż wydobyła smak pizzy.

Podsumowując L’AQUILA NERA zasługuje na ocenę 3,5/5. Obsługa miła, czas oczekiwania na potrawy standardowy, mieszczący się w granicach normy. Jedzenie było ogólnie poprawne. Jeśli na jednym biegunie znalazłyby się poprawne małże, to na drugim pizza. Ceny przystępne.

IV ETAP – DA TONINO (TRATTORIA BASSETTI)

Znam miejścówkę u Tonia – takim napisem powitała nas maleńka tawerna (Conosco un posticino… da Tonino).

W trakcie wigilijnego spaceru z Watykanu, pomiędzy Ponte Wittorio Emanuele II a Piazza Navona, natknęliśmy się niewielką rodzinną trattorię. Ciasne wnętrze, tłum nie tylko przy stolikach, ale też oczekujący na stolik, z czego 90% to Włosi. Zapowiadało się nieźle. A było..?

Karta bardzo prosta – ich specjalność to pasta. Będąc więc na szlaku pizzy i pasty – 4x pasta.

Zacznę od mojej pasty – pasta cacio e pepe – tak proste, a chyba jedne z najlepszych, jakie zdarzyło mi się zjeść we Włoszech. A czasu spędziłem w tym kraju, że… ho, ho (jakby powiedział św. Mikołaj). To u Tonina, w tej maleńkiej trattorii było prawie ideałem. Dwoma składnikami – czarnym grubo zmielonym świeżym pieprzem i pecorino romano – kucharz wyciągnął takie smaki i aromaty z tego dania, że zapragnąłem powtórzyć to w domu. Dla mnie bomba – 5/5!

Jednym z dań kuchni laziale (czyli z regionu Lacjum, inaczej mówiąc – z regionu Rzymu) jest pasta gricia. W tym przypadku było to penne alla gricia. Makaron penne wynaleziono gdzieś na południe od Rzymu. Jeśli jest rowkowany, jak ten na zdjęciu, to zwą go penne rigate. Jeżeli gładki, to chyba penne lisce… (mogę się mylić). Jak przygotowuje się tradycyjne penne gricia? Guanciale – rodzaj boczku, a raczej długo dojrzewającego w soli oraz pieprzu podgardla/policzka wystarczy pokroić w niewielkie słupki i podsmażyć. Następnie ugotować (al dente) makaron (oprócz penne popularne jest spaghetti oraz bucatini), a część wody z gotującego się makaronu przelać na patelnię z boczkiem i dodać do tego makaron. Co nam daje taka operacja..? Pełną symbiozę pasty i mięsiwa. Tak też była zrobiona gricia „da Tonino”. Do tego znowu starte pecorino romano i mamy niebo w gębie, czyli il cielo nella bocca! Kolejny majstersztyk w tej maleńkiej kanjpce.

Fettuccine, a raczej fettuccelle z mięsnym ragu – szalenie aromatyczne i cudowe w smaku.

Penne pesto – spróbowałem tylko kilka kęsów, ale też niczego mu nie brakowało. Zawsze mnie zastanawia smak pesto w Polsce i smak pesto we Włoszech.

Un posticino… da Tonino, to kultowe miejsce dla mojego podniebienia. Nie wyobrażam sobie, będąc w Rzymie, nie zjawić się tam ponownie. Kolejny raz potwierdziła się zasada – proste wnętrze, ceraty na stole, rodzinny biznes z tradycją. Krótkie menu, ale całe serce włożone w każdą potrawę. Moje kubeczki wyszły totalnie zadowolone. Ceny nie zrujnują portfela, a vino della casa z dzbaneczka również ma swój smak. Czy jest coś, co można zapisać na minus..? Tak – fakt, że trattoria czynna jest tylko od 12.00 do 19.00 i to z przerwą… Ale dobro luksusowe podobno musi być limitowane.

NIESPODZIANKA W „LA CASA DI AMY”

Tymczasem po powrocie do hotelu zastaliśmy niespodziankę. W każdym pokoju na gości czekał świąteczny prezent – butelka prosecco oraz tradycyjna, włoska wigilijna babka. Che sorpresa! Jakież to miłe i niosące ze sobą długofalowe, pozytywne wspomnienia z pobytu w hotelu.

V ETAP „KRÓLEWSKI” – LA CENA DI NATALE

Kolejna z odwiedzonych knajp musiała być królewska – to była wigiljna kolacja (la cena di Natale). Problem zaczął się już wieczorem. Włosi zamykają sklepy, restauracje i zasiadają do wieczornej kolacji wigilijnej. Różnica jest między innymi taka, że robią to znacznie później niż nakazuje polska tradycja. U nich standardem jest biesiadowanie od godziny 20-tej, u nas w wielu domach nawet od 16-tej (czego nigdy nie byłem w stanie zrozumieć). Zamknięte 90% restauracji to olbrzymi problem, a w wielu tych, co są czynne menu wigiljne to wydatek od 60 EUR do 270 EUR (!) oczywiście za osobę. Wyższa cena niejednokrotnie obejmuje również bożonarodzeniowy obiad.

Wracając do hotelu i oglądając zamykające się wrota kolejnych gastronomicznych przybytków stwierdziliśmy, że nie będziemy ryzykować dalekich wypraw w poszukiwaniu wigilijnej strawy. Niestety miejsc jak na lekarstwo, a przed jednym ristorante pod mało włoską nazwą Elettra kolejka na 30 minut stania; dobrze, że wieczór ciepły. Po ominięciu znacznej części kolejki zostaliśmy zaproszeni do środka – tu pewnie pomogła moja „niekwestionowana” znajomość la lingua italiana, a tak naprawdę blond włosy i kreacje moich kobiet. Zanim usiedliśmy otrzymaliśmy szampana – nigdy jeszcze tak nie zaczynałem kolacji wigilijnej, ale nie odmówiliśmy tej „włoskiej tradycji” 🙂 Tak więc zaczynaliśmy kolację wigilijną, podczas gdy niektórzy w kraju już łykali po niej rapacholin…

Wigilia bez ryby to nie wigilia, więc talerz „morskości” był dobrym opcją. Okoń morski, czyli labraks udawał karpia, krewetka robiła za rybę faszerowaną, a kałamarnica była substytutem pierogów. Trzeba sobie radzić na obczyźnie.

Inni woleli jednak dochować nowej, wyjazdowej tradycji bożonarodzeniowej. Z wigilijnych potraw wybrali: pizza con prosciutto parma, bardzo dobra, na cienkim cieście, z rozpływającym się w ustach serem…

…oraz lasagna – tym razem zapieczona w ceramicznej miseczce – inna niż w L’Angolo Napoli, ale równie smaczna.

Jeśli wigilia, to musi być wino. Wzięliśmy butelkę syraha, czyli sziraza z lokalnych winnic z regionu Lazio – Willa Simone . Kolor – głęboki, kwasowość – średnia. W bukiecie dało się wyczuć nuty wiśni. Jak do kolacji – można polecić, ale nie porywa.

Kolacja wigilijna musi trwać, ilość potraw musi się zgadzać, więc zaczęliśmy następny jej etap – słodkości. Zacznijmy od gelato al tartufo – kulki kawowego lodu z orzechową posypką oraz nadzieniem z czarnych trufli. Na ogół nie zamawiam deserów – nie jadam słodkości, ale atmosfera świąt na obczyźnie sprawiła, że się zapomniałem i… nie żałowałem.

Tiramisu na sposób „rzymski”. Choć deser ten został wymyślony około 60 lat temu, a przyznają się do niego i Wenecja, i Florencja, i Siena, to przyznam, że taką wariację na jego temat widziałem po raz pierwszy. Nie próbowałem, więc zacytuję opinię tego, kto jadł: „doskonały”.

Na finisz było jeszcze tiramisu bez serka mascarpone, czyli mus czekoladowy – też podobno smaczny.

Nasz wyścig wyjechał z historycznego centrum Rzymu , a jego kolejna odsłona miała miejsce w Ostiense:

VI ETAP – DA NOANTRI (AL 41)

Na początku był głód. Głód wziął się z faktu, iż w Boże Narodzenie niewiele jest czynnych jadłodajni. Na dodatek nie kursowały pociągi do Ostii, więc nie mogliśmy się nałykać nawet nadmorskiej bryzy… Tak więc głód wypędził nas na via Ostiense 41. Tam znaleźliśmy Ristorante Da Noantri.

Trafiliśmy na świąteczne menu, ale a la carte – w normalnych cenach. Dodatkowo dowiedzieliśmy się, że tych dań na co dzień w karcie nie ma. Niestety pierwsze wrażenie popsuła obsługa… Zamawiając nasze dania próbowaliśmy zamówić do tego wino, a kelnerka próbowała nam wcisnąć butelkę markowego (oczywiście droższego) zamiast karafki domowego. Na dodatek odradzano nam za wszelką cenę tą tańszą opcję, próbując wcisnąć najdroższą butelkę jak była karcie win. Ostatecznie zrezygnowaliśmy z wina, a kelnerka strzeliła włoskiego focha. Nie mniej to co nam podano było rzeczywiście warte pozostania. Zresztą nie mieliśmy innego wyjścia, wszystko było zamknięte. Wnętrze było świątecznie przystrojone i sprawiało ciepłe i sympatyczne wrażenie.

Z tego co było warte zapamiętania, to: gnocchi di patate con ragu in bianco l’agnello. Ziemniaczane minikopytka w towarzystwie ragu z białej jagnięciny – szkoda, że to tylko danie świąteczne. Całość doskonale skomponowana smakowo, a gnocchi bezbłędne w swojej konsystencji. Do tego zaostrzony aromat poprzez pecorino. Poezja smaku.

Fettuccine carciofi, guanciale e pecorino – na nasz równie piękny język brzmi to następująco: karczochowe fetucine z boczkiem i serem pecorino. Kolejne kulinarne mistrzostwo, które podbiło nasze podniebienia. Niby zwykły makaron z boczkiem, ale karczoch nadał mu miękkości w smaku i nuty, którą nazywam „zieloną”.

Po wizycie w Da Noantri pozostały pozytywne wrażenia. Wyszliśmy zadowoleni, a na koniec ucięliśmy sobie krótką pogawędkę z właścicielem. Za jedzenie 4,5/5.

Ostatnie etapy naszego kulinarnego rajdu rozegrały się w Ostii.

ETAP VII – ANTICO TRAIANO

Na deptaku (via Lucio Coilio 28) znaleźliśmy lokal dobrze oceniony w google (4,3/5). Już z zewnątrz Antico Traiano wygląda zachęcająco. W środku tłum ludzi i bogata karta. Skusiliśmy się więc na ostatnią kolację tej podróży.

Zaczynamy od czegoś da bere; tym razem nietypowo – vino bianco, a skoro zaczęliśmy święta na szlaku pizzy i pasty, to tak też zakończymy. Pierwszy rzut: Tonnarelli alla gricia tartufata. Gricia, tyle, że poza tradycyjnymi składnikami: guanciale, pieprzem, pecorino dorzucono krem z trufli. Pecorino, tym razem starte na grubej tarce, powoli rozpływało się na talerzu delikatnie zaostrzając potrawę. W ten sposób w mej głowie do dzisiaj wybrzmiewa pytanie – gdzie zjadłem najlepszą pastę: w Da Tonino czy w Antico..? Jedno i drugie było genialne, doskonale skomponowane, z przenikającymi się wzajemnie smakami. Coś wspaniałego.

Fettuccine all’uovo con vero ragu alla bolognese – druga pasta równie w swym smaku pełna poezji.

Pizza toscana w całkowicie innym wydaniu – z wyglądu calzone, ale wyszła raczej klasyka na grubym cieście z wysoko zawiniętymi brzegami. Taka oto ciekawostka kulinarna.

Na koniec burger traiano – jak wygląda włoski burger – jak poniżej. Z cyklu zaskoczenia: zamiast tradycyjnej bułki – pinsa romana czyli coś, co przypomina focaccię. Ciasto miękkie i chrupiące, wyrabiane ze specjalnej mąki. Dodatkowo formaggio fuso, czyli swoisty ser topiony. Burger liczył sobie 300 g – czyli był słusznej wielkości.

Antico Traiano było doskonałą klamrą spinającą nasz nietypowy świąteczny stół anno domini 2018. Nietypowy, bo składający się głównie z pizzy i pasty. Ocena tej restauracji w google jak najbardziej zasłużona. Trzyma poziom, obsługa również miła, aczkolwiek trochę zaganiana. Czas oczekiwania na potrawy i rachunek – bez zastrzeżeń.

W ten sposób dotarliśmy do ostatniego etapu – etapu przyjaźni:

VIII ETAP (PRZYJAŹNI) – SPIAGGIA 🙂

Było na bogato, było też na luzie. Nigdzie pizza*) i prosecco nie smakują, jak na plaży! Słońce, szum morza, lekka bryza, błekit nieba. Oprócz czegoś na ząb dostarczymy organizmowi również witaminy D3 oraz jodu. A także czegoś totalnie bezcennego – spokoju i odpoczynku…, czego każdemu w święta Bożego Narodzenia życzę!

*) pizza bufala pochodziła z Ost Friendly Food. Najlepsza pizza na wynos w Ostii

PODIUM

Patrząc z perspektywy czasu i właściwego już dystansu mogę pokusić się o mój subiektywny ranking potraw. The winner is…

1st place – Tonnarelli alla gricia tartufata (team ANTICO TRAIANO)

2nd place – Pasta cacio e pepe (team POSTICINO DA TONINO)

3rd place – Gnocchi di patate co ragu in bianco l’agnello (team DA NOANTRI)

Specjalne wyróżnienie: Lasagna (team: L’ANGOLO NAPOLI)

W kategorii drużynowej:

1st place – UN POSTICINO DA TONINO (Rzym)

2nd place – ANTICO TRAIANO (Ostia)

3rd place – L’ANGOLO NAPOLI (Rzym)

Specjalne wyróżnienie: LA SPIAGGIA (plaża)

Szlak pizzy i pasty pokonaliśmy bezbłędnie, bez żadnej kontuzji. Każdy etap pokonaliśmy uczciwie. Mieliśmy olbrzymie szczęście trafiając prawie za każdym razem na doskonałą kuchnię. Da Tonino czy też w Antico kubeczki wręcz oszalały. Większość tych miejsc możemy z całą odpowiedzialnością polecić.

Kuchnia włoska to jedna z moich ulubionych. Jest oczywiście znacznie bogatsza niż tylko pizza i pasta, ale takie mieliśmy tym razem założenie. Trochę monotematyczne, jakby niektórzy rzekli. Mieliśmy też na celu poszukiwanie nowych smaków do odtworzenia we własnej kuchni. Na pewno takie znaleźliśmy, na pewno je sprawdzimy, a kulinarnym sukcesem podzielimy się na vlogu.

Poza pamięcią smaku i wspomnieniem atmosfery rzymskich trattorii zdobyliśmy jeszcze jedną cenną rzecz – doświadczenie, które zamierzamy wykorzystać w przyszłości – więcej takich świąt Bożego Narodzenia.

INFORMACJE PRAKTYCZNE

  1. Jadąc na Boże Narodzenie do Włoch pamiętać należy, iż podobnie jak u nas wiele restauracji i sklepów może być w tych dniach zamkniętych. To samo dotyczy komunikacji miejskiej – znaczne ograniczenia i przerwy dadzą się we znaki.
  2. W wielu knajpach na stole może już oczekiwać chleb i woda – zawsze płatne.
  3. Radzę patrzeć w kartę, również w menu, które jest na zewnątrz restauracji – sprawdzicie czy doliczony został obowiązkowy serwis, który wynosi od 1 EUR do 2 EUR za osobę.
  4. Nie spotkaliśmy w żadnej knajpie tzw. coperto, czyli popularnej niegdyś opłacie za nakrycie; w wielu regionach Włoch uznaje się ją jako niezgodną z prawem, ale powyższe dwa punkty doskonale ją zastępują – cóż – życie nie znosi próżni…
  5. Koszt pizzy lub pasty w Rzymie w dobrej miejscówce – od 8 EUR do 12 EUR.
  6. W Ostii – „Ost Friendly Food” serwuje naprawdę bardzo dobrą bufalę na wynos (a portar via) za 7 EUR.
  7. Vino della casa do obiadu od 6-7 EUR za karafkę.

DELICJE ZE SŁOWACJI

Jeśli wrzesień to w ostatnich latach dla mnie obowiązkowa wizyta w Krynicy…, Górskiej Krynicy (wyszło prawie jak z Bonda, Jamesa Bonda). Festiwal biegowy to wspaniała impreza, na której słowo „sprawdzam” jest egzaminem z lekcji biegania całego mojego sezonu biegowego. W tym 2018 roku nie było źle – 3 biegi, 2 „życiówki”, niestety kontuzja wyeliminowała mnie z najważniejszej próby. Więc… Krynico – do zobaczenia za rok.

Jako, że nie samym bieganiem człowiek żyje, a żeby biegać trzeba się też posilać. Z tego powodu kulinarną mapę regionu po obu stronach granicy mamy w głowie. Głównie za sprawą naszych krynickich przyjaciół, z których uprzejmości oraz wiedzy korzystamy.

Mamy więc w Krynicy nasze ulubione lokale, takie, które darzymy sentymentem, ale też takie, które są dla nas odkryciem.

W tym roku odkryliśmy dwie nowe miejscówki, do których na pewno wrócimy. Obie są po słowackiej stronie gór. Z związku z tym, że odległości nie są problemem, a niektórym rządzącym pragnę podpowiedzieć, że: wyimaginowana jest tylko granica PL-SK, a to dzięki niewyimaginowanej Unii, to wpaść na lahodné jedlo jest doskonałym pomysłem.

Zaczęliśmy od przybytku zwanego „Salaš u Franka” położonego w miasteczku zwanym Stará Ľubovňa na słowackim Spiszu. Duża, utrzymana w folklorystycznym, regionalnym stylu knajpa oferuje wspaniałe dania słowackiej kuchni.

Zjeść można zarówno wewnątrz, jak też na zewnętrznym tarasie. Karta to cały przekrój słowackich dań i potraw, którymi można się zajadać bez pamięci. Jedalny listok jest naprawdę obszerny – zarówno dla mięsożerców, jak też roślinożerców.

Niestety dla mnie ten czas, to czas dbania o linię i dobre samopoczucie, ale na jedno rozpustne danie zawsze sobie pozwalam w trakcie tego tryptyku biegowego. Tym razem na stół wjechała pečená baranina s kapustovými haluškami czyli jak nietrudno się domyśleć: pieczona baranina z haluszkami z kapustą. Obłęd w ustach, kubeczki smakowe szalały. Jeśli ktoś nie przekonał się do baraniny, bo… zapach, bo smak, bo konsystencja, proponuję udać się do frankowego szałasu. Tak dobrze przyrządzonej baraniny – pozbawionej swoistego „baraniego” aromatu i jednocześnie miękkiej, ale nie rozpadającej się. Przyznam, że na tych szerokościach geograficznych jeszcze nie jadłem takiej.

Gdybym jeszcze mógł do tego wypić słowacki browar, albo… słowackie wino… Na przykład Frankovkę modrą, której kosztowaliśmy w Bratysławie (http://7mildalej.pl/kulinarne-rozkosze-bratyslawy/), to byłbym ukontentowany w 100%. Niestety festiwal biegowy, to nie festiwal kulinarny. Skończyło się więc na daniu głównym.

Moja Ukochana Kobieta otrzymała pstrąga, do którego też nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń. Lokal zasługuje na 5*****. Do tego należy powiedzieć kilka ciepłych słów o obsłudze – miła, nie nachalna, kompetentna, uśmiechnięta. Czas oczekiwania –  w przyjętej dla tego typu dań normie. Słowem gorąco polecamy.

Z Krynicy Zdrój – odległość to ok. 45 km, z Muszyny ponad 30 km. Gdyby ktoś chciał zapoznać się wirtualnie – strona: http://www.salasufranka.sk/.

Deser czekał na nas już w innym miejscu – ja i deser, zwłaszcza jak biegam – ale mój przyjaciel wiedział, że zachwyci mnie samo miejsce.

Jakieś 3-4 kilometry od „Salašu u Franka”  przy drodze na Poprad jest magiczne miejsce. Można przenieść się do Brukseli, albo do Glasgow, albo „2 w 1” zaraz za granicą i wylądować w Nestville Chocolate!

Wyobraźcie sobie stary słowacki „PGR”, który ktoś ma pomysł przerobić na wytwórnię czekolady i… whisky!. Dokładnie tak, produkują w tym miejscu słowacką whisky. Dodatkowo  robią też coś bardziej lokalnego, coś co zwą Tatra Balsam. Jest to ziołowy likier o różnych smakach i mocy. Jego topowa wersja, to Tatra Balsam Special 52, gdzie liczba informuje o mocy (52º)! Powinno się to chyba pić tylko z toastem: Nech je moc s Vami! Po polsku oczywiście: Niech moc będzie z Tobą!

Jest też, jak wspomniałem, własna whisky pod brandem NESTVILLE. Powiem tylko jedno – ja biegałem, mój przyjaciel prowadził, więc tylko nasze Panie były zadowolone z degustacji. Następnym razem zamierzam zostać tam dłużej – z noclegiem. A miejsce do badania smaku i aromatu jest urocze i klimatyczne.

Niestety – moje drugie „ja” – domowego producenta alkoholi różnych smaków i jego degustatora oraz konsumenta – w tym przypadku cierpiało. Od czego starał się mi to wynagrodzić – zamówił ciasteczka z karmelu, w karmelu, polewane karmelem. Jestem zwierzęciem z wytrawnym językiem, ale słodkim czasem nie pogardzę. Jeśli jednak wpadniecie w Nestville Chocolate na podobny pomysł, to głęboko się zastanówcie. Tureckie lokum przy słowackim karmelu smakuje „extra brut”.

Czekolady natomiast nie powstydziłby się nawet brukselski Leonidas. Tylko ceny jakby niższe..

A na zakończenie..? Zakończenia nie będzie, będzie natomiast druga wizyta – koniecznie.

 

Alinko, Pawle – dziękujemy za odkrycie przed nami kolejnych miejsc na naszej kulinarnej mapie świata.

 

LITEWSKIE PRZYSMAKI Z PALANGI

Palanga to jedyny bałtycki kurort na Litwie. Pierwsze wrażenie – komercjalizacja, zwłaszcza w centrum. Idąc wzdłuż głównego deptaku Basanaviciaus gatve można dostać oczopląsu od szyldów. Można zjeść zarówno potrawy kuchni litewskiej, jak też armeńskiej czy rosyjskiej. Jak powszechnie wiadomo, kuchnia litewska oparta jest o potrawy mączne oraz mięso.

Cepeliny, czebureki, bliny, kołduny, przyrządzane z wody lub z patelni, z różnymi rodzajami farszu,  do tego kiszka ziemniaczana oraz kugelis czyli „prawie to samo”, tyle, że w formie ziemniaczanej baby.

Z mięsiwa na talerzach króluje: kepsnys na 1000 sposobów, czyli pieczone (czasem smażone lub grillowane) mięsiwo zrobione albo sauté, albo w sosie, szaszłyki oraz karbonadas. Z litewską kuchnią mieliśmy do czynienia w Wilnie oraz Poniewieżu podczas objazdówki jaką urządziliśmy sobie w 2014 roku po nadbałtyckich krajach. Mamy raczej dobre wspomnienia.

Z czego zapamiętamy Palangę..? Pierwsze wrażenie knajpianego zagłębia jakim jest deptak w Palandze to jakby połączenie Zakopanego z Kołobrzegiem. Z jednej strony krzykliwe zrobione na modłę lokalnego folkloru restauracje, z drugiej strony budki z badziewiem spod znaku chemicznych lodów albo cukrowej waty.

Ale człowiek nie tylko kosmicznym wiatrem żyje, zjeść i napić się musi. Chyba, że jest Reymontem, którego tak owiała nadmorska bryza, że popełnił w Palandze dzieło warte w 1924 roku literackiego Nobla.


Kulinarną podróż po Palandze zaczynamy od BARAS LIETUVOS RYTAS przy Basanavičiaus gatve, 11. Co prawda nie jest poranek (nazwa baru znaczy tyle, co „litewski poranek”), tylko popołudnie, ale obszerny taras z widokiem na deptak daje nam możliwość zapoznania się z obowiązującymi trendami i kurortową modą.

Zamawiamy między innymi cepeliny (Didžkukuliai lub Cepelinai) – dwa słusznych rozmiarów kartacze podane w skromnej okrasie z boczku z kleksem słodkiej śmietany.

Śmietany nie jadam, a słodkiej to już nawet nie powącham (uczulenie na nabiał). Ten kto lubi takie dodatki, na Litwie będzie miał raj, w wielu później kosztowanych potrawach mieliśmy do czynienia właśnie ze słodką śmietaną. Nie wiem czy tam w ogóle znają kwaśną śmietanę?

Cepeliny w Baras Lietuvos Rytas powinny nazywać się Kryzysas (mięsa jak w stołówkowych porcjach z czasu PRL-u) Tragedias (nawet nie stały obok tych z Wilna czy naszego Podlasia). Również drugie zamówienie – coś z kuchni tzw. europejskiej (uniwersalnej) – spaghetti z łososiem nie zmieniło naszej oceny. Równie bezsmakowe jak cepelinai. Człowiek tyle razy miał okazję skosztować apetycznych dań, że kiedyś musi nadejść rozczarowanie – stało się to właśnie w Palandze. Jeszcze jedno – czas oczekiwania na posiłek – nieakceptowalny. Gdybym miał ocenić danie – 2/5. Miał być smak, a pozostał niesmak.

Pomni smaku litewskiej kuchni, będąc po wspaniałym spektaklu w delfinarium wypadałoby usiąść i coś zjeść. Równie wspaniałego. Zwłaszcza, że spacer po Mierzei Kurońskiej jeszcze bardziej zaostrzył głód. Wybór padł na NERIJĘ w Smiltynė (a więc tam, gdzie z Kłajpedy przypływają promy na mierzeję).

Restauracja z długą tradycją, aczkolwiek wnętrzem, które jest mieszanką pozostałości różnych epok – i tych starszych, i tych młodszych. Powitała nas Pani kelnerka (padavėja) rodem z poprzedniej, niedawno minionej epoki, porozumiewająca się w języku litewskim oraz rosyjskim, aczkolwiek z uprzejmością już czasów współczesnych.

Tym razem postanowiłem spróbować chwalonych na Litwie szaszłyków. Nareszcie  trafiłem – porcja słusznej wielkości, bogata w warzywa. Do mięsa dodatkowo był delikatny sos a’la pesto. Mięso dobrze zgrillowane, ale miękkie w środku – takie jak lubię; całość utrzymana w harmonijnym smaku. Miały być kartofle (bulvės), ale już kolejny raz jako ziemniaka otrzymaliśmy frytki – co prawda robione na miejscu, ale jednak frytki.

Jako, że jesteśmy nad morzem, to należy też sprawdzić smak litewskiej ryby. W karcie był sandacz (starkis) – ryba niekoniecznie morska. Mając na uwadze fakt, że na południe od Kłajpedy Niemen uchodzi piękną, wieloramienną deltą do Zalewu Kurońskiego (zasobną w wiele gatunków ryb), to uznaliśmy, że będzie to najbardziej litewska z litewskich ryb.

Swoją drogą delta Niemna to prawdziwy raj dla wędkarzy oraz ornitologów. To właśnie przy ujściu tej rzeki założono jedną z pierwszych w Europie (1929 rok) stację obrączkowania ptaków. Te piękne tereny znajdują się na szczęście pod ochroną i oby jak najdłużej taki dziki zakątek Europy zachował swój pierwotny charakter.

Płat sandacza sauté był zgrillowany, delikatnie, acz wyraziście przyprawiony. Smaczny, choć może zbyt mało soczysty. Ryba na pewno była świeża, bez tzw. „zapachu”. Sandacza w Neriji można polecić.

Wracając ze spaceru do dawnej rezydencji Tyszkiewiczów w Palandze – dzisiaj Muzeum Bursztynu – natrafiliśmy na restoran PO LIEPOM („pod lipą”) przy Vytauto gatve, 37.

Niewielka, prosta, bezpretensjonalna restauracja z litewską kuchnią. Dawniej musiał być to niewielki bar, który stopniowo ulegał rozbudowie – dzisiaj znaczna jego część znajduje się w części zewnętrznej przypominającej „patio”.

Polecieliśmy na „wegetariańsko inaczej”, czyli mięsnie. Kepsnys z serem (kepsnys su sūriu) – wieprzowina pod doskonałą pierzynką z litewskiego sera. Pod delikatną skorupką rozpływał się lekko ostry ser o białej barwie. Pychota! Wieprzowina też dobrze przyprawiona. Zdecydowanie najsmaczniejszy posiłek na jaki trafiłem.

Podobnie kepsnys su bekonu (czyli z boczkiem). W tym przypadku jednak ser nie był tak dominujący jak w pierwszym przypadku

PO LIEPOM okazała się knajpką nie tylko z dobrym jedzeniem, ale też miłą obsługą (chociaż mówiącą tylko po litewsku oraz rosyjsku). Zaskoczeniem in plus były również ceny – najniższe z tych kulinarnych przybytków, w których gościliśmy.

Wypada również wspomnieć o wielbicielach fast-foodów. Jest takie miejsce w Palandze, przy Basanavičiaus gatve, nazywa się VAN DOG. W dzień powrotu, gdy już brakowało czasu, a samolot już grzał silniki lotnisku, zdecydowaliśmy się na szybkie, uliczne jedzenie.

W 95 na 100 przypadków unikam takiego jedzenia, chociaż najlepszy kebab na Cyprze pochodził z przydrożnej budki, a currywursta w Berlinie czy wienerwürstla pod katedrą św. Szczepana w Wiedniu nie odmówiłem. Litewskiego hot-doga też więc zaliczyłem.

Z prawdziwą kiełbaską chyba nie najgorszej jakości, bogatego w warzywa – to najważniejsze oraz smacznej bułce.

 

Alkohol

Litwa to głównie spirytualia oraz piwo (alus). Tego pierwszego tym razem nie próbowałem, chociaż kownieńskiego Stumbrasa trochę w życiu wypiłem, litewskiego piwa tym razem natomiast spróbowałem. W BARAS RYTAS dostałem VOLFFAS ENGELMAN RINKTINIS z kija. Barwa – złocista, klarowna. Piana niestety krótko utrzymująca się, z gatunku tych o drobnym ziarnie. Bez nadmiernej kwasowości, dają się wyczuć nuty słodowo-zbożowe. Jak dla mnie – przeciętny lager, może z małym plusem ponad koncernowe napoje piwne.

Natomiast coś co mi zasmakowało to była nalewka znana pod nazwą DEVYNIEROS czyli „999”. Ziołowy eliksir o właściwościach leczniczych, dostępny również w wersji aptecznej.

 

PODSUMOWANIE

Tym razem podróż kulinarna nie zaskoczyła nas w jakiś wyjątkowy sposób. Było poprawnie, ale było też rozczarowanie. Tzw. nieba w gębie nie doświadczyliśmy. Dwie z restauracji, w których byliśmy możemy naprawdę polecić: NERIJA w Smyltine oraz PO LIEPOM w Palandze. Unikajcie za to BARAS RYTAS na deptaku.

Odkryciem był natomiast alkohol – najsławniejszy litewski likier sławetne „999”, czyli (TREJOS) DEVYNIEROS (przywieźliśmy do domu – zakupiony w free-duty shop na lotnisku).

Olbrzymi minusem jest fakt, że Litwa to kraj, gdzie spożywa się głównie wódkę i piwo. Mają pierwsze miejsce na świecie w spożyciu alkoholu – piją go statystycznie rzecz biorąc w ilościach hurtowych – ponad 16 litrów na osobę rocznie czystego spirytusu! Rosjanie w tyle, Łotysze w tyle, Ukraińcy w tyle. Władze próbują z tym walczyć – od 01.01.2018 roku wprowadzono ustawę ograniczającą sprzedaż alkoholu. Dostaniecie go w sklepach tylko w godzinach 10-20, a w niedzielę 10-15. Dodatkowo są dni z zakazem sprzedaży alkoholu (np. pierwszego września). I o tym pamiętajcie wybierając się na Litwę. Podniesiono o ponad 110% akcyzę na wino i piwo, na spirytualia o ponad 20%.

Nas jako turystów dotknął ten zakaz, ale zostaliśmy poratowani przez właścicieli apartamentu, w którym mieszkaliśmy: http://7mildalej.pl/fajny-nocleg-w-palandze-vila-pri-rouzes/) Rezultaty takiej walki z „alkoholem” – raczej mierne. Przemądrzałym politykom przypominam, że najwięcej alkoholu w USA wypito w czasach prohibcji w latach 1919-1933!

Dla mnie problem polega głównie na tym, że nie ma tam kultury picia wina. Własnych win nie produkują (sorry, taki mają klimat), a w sklepach dobre wina zaczynają od 7t-8 EUR. To, co jest dostępne, jest importem z Hiszpanii, Włoch, Niemiec, rzadziej z Francji czy też Portugalii.

Z ciekawostek – nad naszym morzem na każdym kroku można znaleźć smażalnię ryb, w Palandze co kilka kroków natkniecie się natomiast na… wędzarnię ryb. Smaczne to i zdrowsze niż z wielodniowego tłuszczu, a przy tym ceny zdecydowanie niższe niż w Polsce. Za niecałe 40 dkg wędzonego okonia (ešerys) zapłaciłem 3,30 EUR.

Jeśli ktoś chce z kolei zrobić zakupy spożywcze, to w Palandze najlepiej uczyni to w supermarketach MAXIMA (jest kilka; najbliżej centrum – przy Vytauto gatve).

Generalnie zauważyliśmy wzrost cen w restauracjach czy też sklepach w stosunku do roku 2014 (wtedy jeszcze walutą był LT). Generalnie ceny przedstawiają się następująco:

  • piwo w restauracjach: 2,20-3,50 EUR
  • lampka wina (100 ml): od 2,40 za słodkie „domowe” (czytaj: sikacz z kartonu)
  • lampka wina wytrawnego (sausas) też 100 ml: od 3,50 EUR
  • 50 ml DEVYNIERIOS w restauracji od 2,20 EUR
  • butelka 0,5 DEVYNIEROS w duty-free shop: 10,70 EUR; w sklepach od: 8,90 EUR
  • dania rybne w restauracjach: 11-13 EUR
  • dania mięsne w restauracjach (kepsnys, karbonadas): 8-11 EUR
  • cepeliny w restauracjach (za 2 szt.) od 5,00 EUR

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CO ZJEŚĆ W KIJOWIE?

Tym razem nie traktowaliśmy wyjazdu jako kulinarnych poszukiwań i natchnienia w zabużańskiej kuchni. Ponadto z kuchnią ukraińską mieliśmy już do czynienia. Wylot w okresie świąt wielkanocnych miał dać nam wytchnienie od kuchennych prac i świątecznego obżarstwa. Z dwojga złego, wolę domowy Raisefieber od Osternfieber. Chcieliśmy wypocząć i spędzić Wielkanoc na pełnym luzie; bez napinki (o podróży czytaj: http://7mildalej.pl/wielkanoc-w-kijowie/).

Trafiliśmy na fantastyczny hotel z fantastyczną kuchnią – od tej strony BAKKARA ART HOTEL można spokojnie polecić. Z uwagi na święta część posiłków (śniadania i część kolacji) ograniczyła się do hotelowej kuchni. Wszystko, co jedliśmy wyszło od szefa kuchni znającego się na rzeczy. Poza tradycyjną kuchnią ukraińską, zaskoczyły mnie krewetki z wędzonym łososiem, które zamówiłem na jedną z kolacji – świeże krewetki w Kijowie..? Jak najbardziej możliwe.

Hotelowe śniadanie wielkanocne nie było może zgodne z naszą tradycją, ale jego różnorodnością oraz obfitością nie powstydziłby się niejeden z lepszych zachodnich hoteli.

Śniadanie zaczęliśmy jednak zgodnie wielkanocną polską tradycją – ab ovo 🙂

Na mieście spróbowaliśmy jedzenia w stylu „pop” – pizzeria w centrum handlowym na Majdanie – makaron i pizza bez szału. Powiedziałbym nawet, że skromnie – i na talerzu, i w smaku.

W podziemiach placu na Majdanie są zlokalizowane: stacja metra oraz centrum handlowe. Znajdziecie tam również jeden narodowych, ukraińskich sieciowych street-foodów – PUZATA CHATA. Człowiek naczytał się w przewodnikach oraz internecie na temat jedzenia w tym kulinarnym przybytku i… totalne rozczarowanie. Prosty, surowy wystrój – dla pełnego obrazu – typowy „bar mleczny” z ukraińskim jedzeniem. Wybierasz, jedziesz z tacą jak w Ikei, ważą, mierzą i kasują.

Znajdziesz tam i lekkie dania i zupy i mięsa i sałatki. Problem polega na tym, że to jedzenie nie ma smaku. Jeśli traktować to jako substytut fast-fooda – OK, lepsze to niż hot-dog na Orlenie. Jeśli jednak miałbym się tam stołować codziennie, znudziłoby się mi to już po pierwszym razie. To jedzenie nie za wiele wspólnego ma ze smakiem, ale czego oczekiwać za kilka (przeliczeniowych) PLN… Zgodnie z moją kulinarną zasadą zwiedzania świata mogę powiedzieć: byłem, zjadłem, …zapomniałem. Na „+” duży wybór potraw oraz cena; na „-” smak (udało im się idealnie skorelować z ceną).

To co nie podeszło w PUZATEJ CHACIE, to w KATIUSZY podążało już za smakowymi oczekiwaniami. Odwiedziliśmy VARENICZNAJĄ KATIUSZĘ przy ulicy Iwana Mazepy. Kolejna ukraińska sieciówka, ale tym razem zarówno z pomysłem na wnętrze, jak i z pomysłem na jedzenie.  Chwilę czekaliśmy – w środku był komplet, ale warto było.

Co do wystroju – wnętrze utrzymane w stylu lat siedemdziesiątych; ciepłe barwy; książki; meble jakby każdy z innego pokoju w M-3. Całość tworzy jednak przytulny klimat. Kuchni również nie można niczego odmówić. Karta obejmuje pełen zakres ukraińskiej kuchni – dodatkowo – dla ułatwienia jest obrazkowa. Myślę, że nie tylko dla ułatwienia zamówień, ale też dla podkręcenia apetytu. Spójrzcie tylko:

Skupiliśmy się na mącznych rarytasach wschodniej kuchni – „varenikach” (pierogach) oraz „pelmeni” (pielmieni). Czas oczekiwania – w sam raz – nie za długi, ale też nie zbyt szybki (aby nie było wrażenia, że odgrzewają mrożonki). Wszystkie zamówione porcje były ciepłe, stylowo podane na małych patelniach, które doskonale trzymały ciepło. Każdy z czterech biesiadników odszedł od stołu nie tylko syty, ale też ukontentowany posiłkiem.

Ceny – szkoda gadać, a raczej pisać – ponad 600 UAH za ucztę dla 4 osób popitą dla apetytu (i dla smaku) Becherovką… bez komentarza.


Co można powiedzieć o kijowskim jedzeniu..?

Oczywiście opinia jest subiektywna – na podstawie krótkiego pobytu i odwiedzeniu kilku knajpek.

Na duży plus – świeżość produktów i potraw – zarówno w hotelu, jak też na mieście. Zarówno w hotelu, jak też w Katiuszy mogę prawie ze 100% pewnością stwierdzić, że nie było tam żadnych polepszaczy smaku czy konserwantów.

Charakterystyczna rzecz, która rzuciła mi się w oczy (a może w usta) – wybór sałatek. Jest ich zawsze sporo, w różnych kompozycjach i są bardzo smaczne. Jednym z warzyw, które np. w Polsce nie rozpowszechniły się „sałatkowo” jest rzepa, a szkoda, bo daje fajną nutę świeżości na talerzu.

Opinia co do PUZATEJ CHATY – jak w tekście – nie moja bajka.

Poza naszym hotelem oraz KATIUSZĄ obsługa – rzadko to tak oceniam – ale beznadziejna. Brak uśmiechu (nawet „No.5”), wszystko podane jakby z niechęcią. Jeszcze trochę czasu musi chyba upłynąć, aby zrozumieli na czym polega obsługa klienta. I to było chyba największe rozczarowanie, Spodziewaliśmy się powszechnej wschodniosłowiańskiej gościnności, a wyszło jak w PRL-u.

Co jeszcze charakterystyczne dla kulinarnej mapy Kijowa, to mnogość gruzińskich knajpek. Jeśli ktoś lubi chinkali, chaczapuri czy inne kaukaskie smakołyki,na pewno znajdzie coś dla siebie. Są to na ogół restauracje prowadzone przez Gruzinów, więc na odżachuri nie trzeba lecieć do Tbilisi (ale warto).

Na koniec alkohole.

W restauracjach królują oczywiście mocne trunki – wódka jest często spotykana na stole, a może to tylko wielkanocne złudzenie? Taki to już czas (świąteczny), że „czysta” króluje na stołach za wschodnią granicą.

Poza wódką – piwo. Ale jak to mówią: rękawów nie urywa. Ukraińskim piwom jeszcze daleko do jakości. Ostatnio zaczynają jednak warzyć złoty napój w rzemieślniczych browarach. Podobno Lwów w tym przoduje, więc trzeba będzie odwiedzić Lwów.

Wino – mój ulubiony napój – degustowaliśmy ukraińskie wina, ale one też nie zachwycają – wytłumaczenie proste – brak tradycji winiarskich, bo przecież klimat do ich produkcji jest – wybrzeże Morza Czarnego, przygraniczne tereny z Mołdawią. Potencjał więc jest.

 

CYPRYJSKA KUCHNIA

ö

Cypryjska kuchnia… Czy coś takiego w ogóle istnieje? Pytanie to stawiałem sobie mając już książkową wiedzę o wyspie. Jeśli mieszkają tam dwa narody o różnej kulturze, ale przecież koegzystujące ze sobą nie tylko na wyspie, ale też w obrębie Morza Egejskiego, położone w tym samym klimacie, to chyba nie powinno być niespodzianek. A jedna i druga kuchnia należą do jednych z moich najbardziej ulubionych.

O tym, że na Cyprze biesiadowanie to sport narodowy po obu stronach granicy, która w tym przypadku jest tylko cienką zieloną linią nie trzeba nikogo przekonywać, kto odwiedził wyspę. Restauracje, knajpki oraz tawerny, małe i duże zajęte są do późnych godzin przez rodziny, przyjaciół. Bawią się, jedzą, piją zwłaszcza po zachodzie słońca, gdy wieczór przyniesie trochę chłodu po upalnym dniu.


Jako, że większość czasu spędziliśmy w Kuzey Kibris (północny Cypr), to skupimy się na smakołykach z tej części wyspy, aczkolwiek południe jest bardzo podobne.

Kulinarną przygodę z Cyprem (o wakacjach na Cyprze czytaj: http://7mildalej.pl/wakacje-na-cyprze/) zaczęliśmy od przekąski po dotarciu do Kyrenii. W pobliżu promenady odnaleźliśmy restaurację Simit Dünyasi (20 Temmuz Kordonboyu Caddesi), gdzie zamawiamy lokalną odmianę kebaba z baraniny, podawanego w… tortilli – zaskoczenie – a gdzie pita..? Do tego obowiązkowo wjechały frytki oraz zielone ostre papryczki chili wraz z sałatką ze świeżych warzyw.

Oprócz tego zamawiamy, coś, co trzeba obowiązkowo spróbować: lachmacun, czyli tureckiej pizzy. Cienkie ciasto, a na nim warzywa i plasterki siekanego mięsa. Czym ta pizza różni się od popularnej w całym świecie włoskiej pizzy? Po pierwsze ciasto, po drugie – klasycznie zawsze skrapiają ją sokiem z cytryny. Tureccy puryści kulinarni twierdzą, że są jej dwie odmiany: antep (z czosnkiem) i urfa (z cebulą), w praktyce bywają mieszane. Wracając do ciasta – w wielu rejonach do ciasta dodaje się mleko i cukier, co w przypadku pizza italiana byłoby już profanacją. Za co cenię lachmacun? Ano za to, że zawsze jest to cieniutkie ciasto, jakie w pizzach uwielbiam.

W Lapcie zwiedziliśmy chyba większość nadmorskich knajpek wpadając na przekąskę, obiad, lub kolację.

FLY INN w Lapcie oferuje nam mięsko – w tym przypadku marynowany i opiekany kurczak. I co charakterystyczne dla kuchni cypryjskiej – frytki z pitą. W cypryjskich restauracjach często obok mięsa podawane są co najmniej dwa rodzaje „wypełniaczy” – frytki sąsiadują z ryżem albo pitą. Te frytki – najczęściej otrzymywaliśmy z ziemniaków, to zdaje się być pozostałość po długim, brytyjskim panowaniu.

Obok hotelu, w którym mieszkaliśmy (Manolya Resort Hotel) znajduje się knajpka zwana BLUE SONG (fevzi çakmak cd lapta), którą można spokojnie polecić, jako że byliśmy w niej dwu lub trzykrotnie. Coś co smakowało to były köfte z opiekanym serem halloumi – cypryjskim specjałem. Ten półtwardy ser wytwarza się z mleka owczego, a czasem z domieszką krowiego i koziego. Pod widelcem elastyczny, w zębach „świszczący”. Osobiście do gustu przypadła mi jego wersja grillowana. Niebo w gębie. Podobno statystyczny Cypryjczyk zjada statystycznie prawie 9 kg tego sera. Nie sądzę, żebym go dogonił, ale na naszym stole zaczął po cypryjskich wakacjach gościć częściej.

W drodze powrotnej z Gór Troodos zatrzymaliśmy się w Güzelyurt – nazwa miasta znaczy piękne miejsce. Spieszyło się nam, więc skorzystaliśmy z tureckiej street-foodowej sieciówki jaką jest CMR Çig köfte. Bar z prostym, klasycznym tureckim jedzeniem w którym zasiadali sami lokalsi, a z właścicielami ucięliśmy miłą pogawędkę.

Zamówiłem Biftek Tantuni, w opcji dürüm, a więc w placku lavas. Tantuni to cienko pokrojona wołowina obsmażana na wielkiej patelni z wgłębieniem na środku, na której oprócz smażenia, dodatkowo lekko dusi się ją w sosie i wodzie. Następnie zawijana w lavas wraz ze świeżymi warzywami.

Przyznaję, że tantuni jadłem po raz pierwszy i smakowało wybornie. Czasami nawet street-food zaspokoi nie tylko głód, ale też wyższe doznania kulinarne. Ceny takiego ulicznego jedzenia są niezbyt wygórowane, a niejednokrotnie jego smak jest lepszy niż w niejednej restauracji. Próbowaliśmy też kebaba – tutaj zwanego Mega Dürüm – również bez zarzutu.

Jednakże clou cypryjskiej kuchni to meze. Meze to nie tylko zestaw dań na obiad lub kolację. Meze to filozofia biesiadowania, zaczyna się jak przystawka, rozbudowana przystawka, a kończy się cięższym uderzeniem. Są różne opcje – najmniejsze liczy 15, największe jakie spotkaliśmy 25 potraw (takie też wjechało na nasz stół). Zasadniczo meze dzieli się na mięsne oraz rybne. Można zamówić też mieszane meze – i takiego skosztowaliśmy – zamiast ryb było mięso, ale z owocami morza. A restauracją, w której zapoznaliśmy po raz pierwszy z tą cypryjską tradycją była SILVERROCKS RESTAURANT w Lapcie.

Zaczęło się od prologu – hummusu oraz innych past, i warzyw podawanych w marynatach i/lub sosach albo dipach, oliwek, itp. Następnie wjeżdżają sery – oczywiście z halloumi na czele oraz sałatki. Później otrzymaliśmy krewetki, małże, ośmiorniczki, na koniec mięso – köfte, souvlaki, itp. Finisz – cypryjskie słodkości, które przybierają formę baklawy oraz innych jeszcze bardziej słodkich wynalazków. Wszystkim tym potrawom towarzyszy chleb i/lub pita.

Nie wyobrażam sobie natomiast meze bez wina. Przecież ta piękna, rozciągnięta w czasie uczta powinna zyskać dopełnienie w postaci najbardziej biesiadnego alkoholu, jakim jest wino. Nie da się zamówić jednego zestawu meze, najlepiej minimum dwa i oczywiście skosztować go gronie rodziny lub przyjaciół.

Dla tych, którzy żyją nie tylko tradycją i lokalną kuchnią, mogę polecić w Lapcie restaurację, która oferuje tzw. europejską kuchnię, gdzie można zjeść dobrego wołowego burgera oraz spaghetti. Restauracja THE HUT, mimo, że reklamuje się również jako turecka, to według mnie jest najlepszą europejską kuchnią na zachód od Kyrenii.


Kuchnia cypryjska to oczywiście swoista mieszanka kuchni greckiej i tureckiej. Nie może być zresztą inaczej – z biegiem czasu musi nastąpić wzajemne przesiąkanie smakami, przyprawami, potrawami dwóch koegzystujących narodów.

  • Co jest charakterystyczne dla Cypru – oczywiście przewaga mięsa nad rybami. Mogłoby to zaskakiwać, ale o ile z owocami morza (jak ja nie lubię tego słowa) nie ma problemu, to ryb w morzach otaczających Cypr raczej zbyt wiele nie ma, więc ryba jest droga i rzadziej spotykana. Również tradycja – szczególnie turecka opiera się na mięsie. Tak też było w aspekcie historycznym – łatwiej było przygotować mięso dla wojowników, czy też pasterzy, niż rybę. Jedno co można powiedzieć o mięsach. Przyrządza się je  w najzdrowszy sposób – grilując (nie liczę gotowania, ale to jest dobre na oddziale gastroenterologicznym, a nie restauracji). Najpopularniejsze to:
  • köfte na tysiąc sposobów, czyli mielone mięso z przyprawami, rozrabiane z bulgurem lub bez;
  • tantuni – drobno krojona wołowina obsmażana i duszona na wielkiej specjalnie do tego celu wykonanej patelni;
  • kebab – oczywiście baranina, jagnięcina lub rzadziej wołowina;
  • souvlaki – mięso w formie szaszłyków
  • kleftiko – pieczona (we własnym sosie) jagnięcina

Co jeszcze warto spróbować z cypryjskiej kuchni?

  • halloumi – grillowany, opiekany, obsmażany – z mięta lub bez; ostatecznie może być na surowo – najlepiej z młotkowanym pieprzem
  • dolmades – czyli gołąbki w liściach winogron

 

SMAKI MONTENEGRO

Czarnogórska kuchnia to bogata mozaika ciężkich, górskich potraw opartych na mięsach z rusztu, ryb i owoców morza z Primorja oraz warzyw i owoców podawanych zarówno w formie sałatek, jak też sauté. Każdy, kto odwiedził różne regiony i kraje Półwyspu Bałkańskiego dostrzeże w serwowanych daniach podobieństwa sąsiedzkich kuchni. Da się przecież zjeść sałatkę szopską zarówno w Bułgarii, jak też w Serbii, Chorwacji, Macedonii czy Czarnogórze. Plejskavica czy cevapcici też będzie pomimo niewielkich regionalnych różnic obecne na stołach całego półwyspu.

Nasza krótka (niestety) podróż po Monetnegro (czytaj: http://7mildalej.pl/czarnogora-balkanska-perelka/) miała dać nam możliwość poznania różnych snmaków czarnogórskiej kuchni – taki był kulinarny plan odwiedzin tak ślicznego zakątka Europy jakim jest Czarnogóra.

Pierwsze kroki, a raczej kilometry naszej podróży wiodły nas z doliny Podgoricy do Żabljaka położonego wysoko w Durmitorze. Jż same jego położenie na wysokości ok. 1.460 m.n.p.m. oraz pobliskie  szczyty wyższe od naszych tatrzańskich Rysów dają okazję do skosztowania górskiej kuchni.

Jest wieczór, więc po prawie całodniowej podróży czas na kolację – pierwszą czarnogórską strawę zamawiamy w hotelowej restauracji ZLATNI BOR. „Miejscówka” okazuje się jedną z lepszych lokalnych restauracji.

Wnętrze, oddające regionalny klimat oraz historię terenów – wśród eksponatów, aczkolwiek aczkolwiek niekoniecznie kulinarnych znajdzie się i wykopany niemiecki hełm i pistolet partyzantów walczących pod dowództwem Josipa Broz Tito i parę innych równie „przydatnych” w kuchni gadżetów 🙂

No, ale w knajpie nie zamierzamy uruchamiać radia sprzed ponad 60 lat, tylko mamy zamiar podrażnić nasze kubeczki miejscowymi specjałami (mówiąc górnolotnie) lub po prostu zjeść i napić się (mówiąc przyziemnie).

Z karty wybór pada na dwa dania: CEVAPĆI oraz TELETINA SA PEĆURKAMA

Cevapći w tym wydaniu, to 10 sztuk mielonych paluszków z mieszanego mielonego przyrządzanego na typowy bałkański sposób – miękkie w środku mięso, z wierzchu lekko chrupiące. Ogólne wrażenie – OK – poprawne, świeże.

Teletina sa pećurkama – czyli cielęcina z pieczarkami w sosie śmietanowym – smaczna, dobrze wysmażona, miękka – smak cielęciny inny niż w Polsce. Zaserwowane danie również poprawne i świeże.

Sałatka szopska – typowe bałkańskie danie – przyrządzane z pomidora i ogórka oraz sera; w Zlatnim Borze dostaliśmy wersję podstawową, czyli pomidor, ogórek, ser; bywa też z dodatkiem cebuli (taką też jedliśmy). Ser tarty obowiązkowo na drobnej tarce. Standardem jest ser solankowy typu szopskiego wyrabiany z mleka owczego, ale bywa też z dodatkiem mleka koziego lub krowiego.

Ogólne wrażenia..? Kuchnia w ZLATNIM BORZE jest smaczna, ceny przystępne, żeby nie powiedzieć, że niskie, obsługa bardzo miła. Fajerwerków nie było, ale kuchenna poprawność, świeżość – tego doświadczyliśmy. Aha… Porcije su velike!

Drugiego dnia udaliśmy się na rafting – w bazie przygoda z Tarą zaczęła się obowiązkowo od rakiji – była w pakiecie raftingowym 🙂 Po powrocie do bazy czekał na nas obiad (również w pakiecie raftingowym) – do wyboru: wieprzowina, jagnięcina lub „rybina” – skorzystaliśmy z tej ostatniej opcji i dostaliśmy pastrmka, czyli pstrąga, ale nie jednego na dwie osoby, tylko dwa pstrągi na jedną osobę – na bogato! Do tego prostą (czytaj: bałkańską) sałatkę, czyli pomidor + ogórek z moim ulubionym krawljim sirom.

Pstrąg – świeżutki, bez hodowlanego zapachu – może po raftingowym wysiłku powinno się pójść w kierunku mięsiwa, ale nie żałowaliśmy tej opcji – pycha!

Wieczorem po spacerze nad Crne Jezero był mundialowy mecz FRA-BEL, więc postanowiliśmy kolację spożyć przed ekranem barowego TV. Zastanawiałem się tylko – zamówić żabie udka czy frytki po brukselsku..? Ostatecznie jako zagorzali frankofile (od czasu wyjazdu do Paryża) znaleźliśmy w jelovniku (karcie) pasulj (czyli fasolkę) prawie po bretońsku 🙂

Fasolka – miała być w wersji skromnej, a tymczasem nie była to mała miseczka, ale duży talerz + mały talerz z dodatkowymi kiełbaskami. W związku z tym, że do fasolki doskonale komponuje się czerwone wino, a należało też uczcić prowadzenie FRA, zamówiliśmy czerwone wino, może nie bordeaux, ale miejscowego vranaca. Porcja znów okazała się słuszna, a smak wyśmienity.

Ciekawe co czeka na nasze podniebienia na czarnogórskim wybrzeżu (Primorje)..?

Wycieczka do Starego Baru – Stari Grad – przy murach twierdzy jest klimatyczna uliczka, przy której odnajdujemy przybytek, który zwie się KONOBA KULA.

Konoba Kula, to nie tylko restauracja, ale też guesthouse, miejsce gdzie kupicie lokalną oliwę z oliwek, czy po prostu pogawędzicie z kelnerem przy kawie. Jest już może trochę skomercjalizowane, ale takie już mamy czasy… Wnętrze zachęcało do zjedzenia, ale z uwagi na pogodę wybraliśmy miejsce na tarasie.

Pogoda sprawiła, że zaczęliśmy od popularnego na wybrzeżu napoju zwanego: bijeli špricer . To nic innego jak znany w Chorwacji „gemiszt, na Węgrzech „frycz”, Włosi piją proseco – generalnie białe wino z wodą sodową i ewentualnie lodem. Nie było w karcie szprycera, ale nasz ulubiony kelner – Radko zadbał, abyśmy mogli jego proporcje sami skomponować 🙂

Dzień był taki, że zwyciężyła w nas opcja w stylu vege – wiem, było tam jajko i minimalny udział mięsa – bulion był zrobiony na cielęcinie – więc wegetariańscy puryści i tak pozostaną przy swoim zdaniu, ale dla nas warzywa to vege!

Cóż się znalazło w naszym popołudniowym jelovniku… – Starobarski pjat – po naszemu po prostu półmisek warzyw na ciepło, do tego begova ćorba i šopska salata. W karcie stało, że jest to predjedlo, czyli przystawka. Jeśli kilogram warzyw jest apetizerem, to wolałem zrezygnować z dania głównego. 🙂

No więc, skład tego był mniej, a może więcej następujący:

  • bakłażan w panierce
  • bakłażan w sosie śmietanowym
  • opiekany marynowany bakłażan
  • bakłażan w pomidorach
  • cukinia w panierce
  • jajko zapiekane z odrobiną mięsa (też nie vege)
  • japrak – malutkie gołąbki w liściach winogron z ryżem i odrobiną mięska (też nie vege)
  • okra z marynaty
  • pieczony pomidor z czarnymi oliwkami

Jak to wszystko smakowało? Większość była genialna, dobrze przyprawiona, warzywa w wyrazistej marynacie – super to mało powiedziane. Czy można przejeść się warzywami – po wizycie w Konoba Kula – powiem, że TAK.

Begova ćorba – to zupa z okry sporządzona na bazie bulionu cielęcego. A cóż to takiego ta okra? Przyznaję, że dane mi było pierwszy raz spróbować tego smakołyku – znana w Polsce również pod nazwą piżmianu  – rodzaju krzewu o owocach trochę podobnych do zielonej fasolki; w smaku przypomina połączenie fasolki, szparagów, cukinii. Doskonale sprawdza się jako zagęstnik do zup, ma wiele wartości odżywczych i jednocześnie niską kaloryczność. Może służyć jako źródło antyoksydantów, kwasu foliowego.

No więc spróbowaliśmy tej okry na dwa sposoby – w zupie i w marynacie – Polecamy! Wiele wyjaśnił i podpowiedział nam też nasz ulubiony kelner – Radko – Hvala ti Radko, sve bylo ukusne! (Dzięki Ci Radko, wszystko było pyszne). Reasumując uczta w Konoba Kula się udała.

Kolejna restauracja, do której dotarliśmy w czasie pobytu w Barze zwała się KONOBA SUNCE. Miała tę zaletę, że była blisko naszego hotelu, a w googlach opinie były pozytywne.

Jak wypadł nasz test? Jak to mawiał klasyk: „są plusy ujemne”. Być nad morzem w Czarnogórze i nie zjeść owoców morza byłoby grzechem, więc zamówiliśmy kreweteki z rusztu, czyli gambori na źaru. Niestety było to pierwsze kulinarne rozczarowanie. Poza świeżością nie reprezentowały sobą niczego, co warte byłoby wspomnienia – smak morza i tyle! Podobnie było z często spotykanym tu zestawem: kartofel + szpinak – bez soli, bez pieprzu – mdło i bezpłciowo.

Skoro już była jedna wpadka, to mieliśmy nadzieję, że nieszczęścia nie chodzą parami i klasyka czarnogórskiej kuchni czyli podgorićki popeci. Może ta rolada z wieprzowiny z szynką oraz serem w jajecznej panierce okaże się lepszym wyborem. Czasami, na szczęście, nieszczęście (czyli: krewetki) jest sierotą. Mięso było smaczne, soczyste z posmakiem zawiniętej długodojrzewającej szynki panierka bardziej jajeczna niż mączna, aczkolwiek mąka też w tym była. Słowem tym razem „plus okazał się dodatni”.

Jak widać w tej samej restauracji można trafić na dwa odmienne światy kulinarne.

Na koniec pobytu trafiliśmy jednak na coś, co chyba będzie dla mnie świętym graalem w kategorii ryba w kuchni i w związku z tym: THE (COOKING) OSCAR GOES TO: ZORAN!

Jadąc z Primorja na lotnisko należy przejechać groblą przez Skadarskie Jezero. Jedno z najpiękniejszych w Europie, największe na Bałakanach, będące głównym elementem parku narodowego o tej samej nazwie. Bezpośrednio przy drodze znajdziecie chyba trzy knajpki, z czego jedną totalnie niepozorną, aczkolwiek z polsko- i rosyjskojęzycznymi napisami: ZORAN RYBAK.

Na pierwszy rzut oka ciężko nazwać to knajpką, wygląda to bardziej na opuszczone pole kampingowe. No więc idziemy przez ten kamping, parę schodów w dół i tym razem znajdujemy się na głębokiej (w czasie) prowincji. Kilka stołów w części „vip”:

kilka stołów na „patio”:

W wiszącym na ścianie „wypasionym” jelovniku – kilka ryb żyjących w rozciągającym się poniżej jeziorze, zupa rybna, co do picia…

Ale Zoran to legenda – na predjedlo bierzemy 2x zupę rybną podaną w „srebrnej” zastawie wypożyczonej z paryskiego Wersalu (sorry, miało być: „srebrzystej”).

Zupa – gorąca, na zewnątrz też gorąco: +36ºC, ale je się ją bez potu na czole; ugotowana na rybnych „resztkach”, lekko gęsta, ale nie „stojąca” doskonale komponująca się z dodanymi ziołami. Dla mnie !bomba!, aczkolwiek zaprawiona octem dla podkreślenia rybneg smaku. Zupa u Zorana – 4,5/5 – zawsze można się przyczepić 😉

Główne danie to jednak już kompletny odlot!!! Tak właśnie wygląda ten święty graal, o którym powyżej pisałem.

Karp czyli šaran, nie ma nic wspólnego z hodowlanym karpiem – jest to pełnołuski, czyli jak nasze rzadko już spotykane sazany, dziki mieszkaniec jeziora szkoderskiego. Na stół wjechał taki oto mierzący ponad 50 cm okaz, złowiony przed naszym przyjazdem, skrobany i patroszony na świeżo. Przyrządza się go jak poniżej – u nas by to nie przeszło, jest magiczne słowo na „s”- sanepid.

Głęboki tłuszcz, ale świeży (nie rodzimy Olej Bałtycki z 10-tego smażenia). Wcześniej ryba natarta gruboziarnistą solą, i obsmażana jak widać na załączonym obrazku. Jest jeszcze do tego specjalna a’la marynata z trawą, jak mówi Zoran, czyli po prostu mieszanką 7-8 ziół i na koniec jeszcze dochodzi do tego natarcie czosnkiem.

Smaku tego karpia nie da się podrobić w żaden sposób – nie da rady. Niebo w gębie, creme de la creme – nie wiem jakich użyć słów – bez słów – tego trzeba po prostu spróbować.

Jak mam zrobić karpia na wigilię..? Co ja teraz zrobię..? Pojadę na karpia do Zorana!!!

Na koniec Zoran trochę mnie pocieszył – powiedział starą rybacką prawdę. „Smak ryby to nie tylko jej przyrządzanie, ale przede wszystkim, sama ryba”. A szkoderski karp sam w sobie jest kulinarną pysznością!

Kuchnia czarnogórska nie istnieje bez rakiji i wina.

Rakija jest wszędzie obecna, mówi się, że leczy nastrój, niestrawność, ból głowy, pobudza lepiej od kawy, rozgrzewa – istne perpetum mobile o mocy „40V”. Sprawdziliśmy – coś w tym jest! Rakija jest dostępna w sklepach (jak ta poniżej), ale przede wszystkim jest pędzona w domach. Sprzedają ją w przydrożnych kramikach – jest po prostu wszędzie. Jak nie przepadam za smakowymi wódkami, tak czarnogórska rakija wyjątkowo dobrze mi służyła. Oczywiście w rozsądnych ilościach, najlepiej pić ją małymi łyczkami w niewielkiej ilości.

            

W Montenegro mówią, że wino to nie alkohol – wino pija się wszędzie i zawsze, do obiadu, do kolacji, jako szprycera dla schłodzenia organizmu w upały. W sklepach znajdziecie wina europejskie, ale Czarnogóra nie ma się czego wstydzić – mają dwa własne szczepy:

  • czerwony – Vranac,
  • biały – Krstac.

W sklepach i knajpach często bywają wina z winiarni Plantaze – można je spokojnie polecić. Biały krstac jest wyrazistym, ale nie kwaskowatym winem o lekko słomkowej barwie, z wyczuwalnym aromatem cytrusów z kwiatową nutą.

Czerwony vranac – już jego nazwa oznaczająca karego konia mówi, że mamy do czynienia z pełnym, średniociężkim winem o intensywnym kolorze. Smak – głównie czarne i czerwone owoce – jeżyny, jagody, wiśnie. Bez nadmiernej kwasowości.

Jak dla mnie – super – myślę, że nie są gorsze od swoich włoskich czy francuskich odpowiedników. W swoim przedziale cenowym uznałbym je za jedne z topu. Przywieźliśmy zresztą do domu po jednej butelce Vranaca i Krstaca (ale z fere duty shop na TGD).

O czarnogórskim szprycerze – bijeli špricer już pisałem wyżej przy okazji wizyty w Konoba Kula. Polecam do zrobienia w domu – wystarczy kupić butelkę przyzwoitego, najlepiej o cytrusowo-kwiatowej nucie białego wina. Następnie dodajecie do tego kostkę lodu i wodę sodową. Proporcje według gustu. W upalny dzień – nie ma niczego lepszego, praktykujemy od lat w naszym ogrodzie. Czarnogórskim szprycery bardzo nam smakowały chyba z uwagi na krstača – idealnie komponującego się z wodą mineralną.


INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Wszędzie, w każdej restauracji doświadczyliśmy świeżości potraw i w wielu przypadkach braku konserwantów – znamy swoje żołądki.
  2. Porcje są na ogół duże – mięsa to często 300 g (!) – w zależności od apetytu i stopnia w skali głodu. Można zamawiać porcję na dwie osoby.
  3. Za słuszne nie tylko wielkością mięsne posiłki w restauracjach zapłacicie generalnie od ok. 6 EUR do 12 EUR za osobę; butelka wina to wydatek w knajpie ok. 8-12 EUR.
  4. W cenie głównych dań często oferowane są już frytki.
  5. W sklepach butelkę przyzwoitego wina kupicie już od 4,50 EUR.
  6. Na wypasioną kolację dla dwojga z butelką wina wystarczy 25-30 EUR.
  7. Wszędzie gdzie jedliśmy – jedzenie było świeże, nie napakowane konserwantami i to jest chyba jeszcze najważniejsza przewaga czarnogórskiej kuchni.
  8. Obsługa w knajpach bardzo miła, nigdzie nie spotkaliśmy z przysłowiowym czarnogórskim, leniwym kelnerem, który sam prosi aby podać mu piwo 😉
  9. Gdybym nie leciał z hand-bagiem, co bym przywiózł? Na pewno: wino, rakiję z domowego pędzenia, sery: zarówno owczy, jak też biały krowi, domowe soki z leśnych owoców.

 

 

PARYŻ TROCHĘ OD KUCHNI…

Kuchnia francuska od lat wyznacza trendy kulinarne. Jej bogactwo – począwszy od skorupiaków, ślimaków, owoców morza, żabich udek do zupy cebulowej, coq au vin ratatouille, crepsów czy crème brûlée na deser. Wina i sery – jej bogactwo stanowiło i stanowi kierunek innych kuchni europejskich. Istnieje coś takiego jak lista Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego Ludzkości – i tam jako jedna z pierwszych, obok kuchni śródziemnomorskich została wpisana francuska sztuka kulinarna. Nie kto inny, jak André Michelin wymyślił przewodnik (w 1900 roku) dla podróżujących kierowców gdzie zatankować przespać się czy zjeść – dzisiaj gwiazdki Michelina kojarzone są na ogół z restauracjami – wszystko wróciło więc do kuchni… Kuchnia francuska jest lekka, słodko-wytrawna, wykwintna, ale też fantazyjna. Kuchnia francuska z prostych, wiejskich dań potrafiła uczynić obowiązujący kanon.

Jeśli szukać na świecie świętego graala kulinariów, to jak sądzę należałoby odwiedzić właśnie Francję. Ile z tego jest prawdy…? Mieliśmy okazję sprawdzić w trakcie naszego jesiennego wyjazdu (http://7mildalej.pl/jesienny-paryz-subiektywnie/).


Od czego zaczynamy kulinarną część naszej podróży po Paryżu..? Łamiemy tradycję – cydr z bio-jabłek + piwo z wyższej półki w stylu belgijskim zamiast wina – skoro Francja, to wino będziemy pić codzienne, a francuski cydr ma piękną i długą historię, więc również należy go skosztować. Poza tym byłem ciekawy porównania z cydrem mojej własnej domowej produkcji. Francuskie cydry mają swoją historię sięgającą głębokiego średniowiecza, a ich upowszechnienie, a raczej upowszechnienie ich spożycia datuje się na XIV wiek.

Ten zakupiony w małym sklepiku z alkoholami nieopodal hotelu – CLOS DES CITOTS, produkowany w małym gospodarstwie o tej samej nazwie na północy Francji, niedaleko Rouen – był w mojej ocenie zbyt słodki, chociaż jego zgazowanie mieściło się w normie. Nie był również zalkoholizowany, co jest bolączką wielu polskich cydrów – na ogół zgazowana słodycz zalatujaca alkoholem. Dla mnie ideał cydru, to lekki wytrawny smak i niewielka liczba drobnych bąbelków dwutlenku węgla. Cydr pewnie przyjechał do Paryża ciężarówką, chociaż cydry z północnej Francji były do stolicy Francji spławiane Sekwaną właśnie już w XIV wieku. Moda na cydry ożyła we Francji w latach 60-tych XIX wieku, gdy plantacje win zaatakowała mszyca, która zniszczyła olbrzymie połacie upraw.

Stwierdziłem, że mojego cydru z jabłek czy gruszek wstydzić się nie muszę – mogę jechać do Francji i założyć wytwórnię cydru 😉

Jeśli chodzi o piwo – MOULIN D’ASCQ – przyjechało, a jakże – zgodnie ze swoim historycznym pochodzeniem z małego browaru rzemieślniczego założonego w 1999 roku nieopodal belgijskiej granicy. Jeśli francuskie piwo – to tylko z belgijskiego pogranicza. Typowe piwo górnej fermentacji – 6,2% – z mieszanki słodów ciemnych i jasnych o lekko korzennej nucie. Piana obfita, gęsta. Średnio-ciężkie. Nie myślałem, że posmakuje mi francuskie piwo, a jednak – duży „+”.

Jeszcze tego samego wieczoru postanawiamy na wieczorny spacer udać się pod wieżę Eiffla – tam oczekuje na nas mała przekąska – paryski fast-food – crêpes czyli naleśniki.

Crêperie spotkacie na każdym kroku – jedne jak fast-foodowe budki (vide: pod wieżą Eiffla), inne jak małe bistra albo duże knajpy. Cechą wspólną jest cienkie ciasto wylewane na gorącą płytę. Składniki typowe: mleko (bywa też naleśnikowe ciasto robione na piwie albo wodzie mineralnej), mąka, cukier puder, jajko. Zawsze przygotowywane na świeżo, a nadzienie to już tylko i wyłącznie inwencja kucharza lub konsumenta: dżem, marmolada, krem, cokolwiek, co da się w środku umieścić. Na słodko i wytrawnie. Małe i duże. Z lodami, z szynką, z jajkiem I odwieczne pytanie – jak są w Paryżu złożone..? W trójkąt czy w rulon..? A może jeszcze w inny fantazyjny sposób..? Choć statystycznie wygrywa „trójkąt”, to wszystkie odpowiedzi są prawidłowe! Ceny zaczynają się od 3 EUR – w zależności od miejsca, rodzaju, wielkości porcji (przeciętnie za 4-6 EUR).

Jako ciekawostkę – przenosząc się na chwilę z Paryża do Warszawy – przytoczę fakt, że w latach 90-tych XX wieku na ulicy S. Dubois była siedziba nieistniejącego już banku BISE – banku z kapitałem francuskim, gdzie Francuzi „uczyli” Polaków nowego podejścia do bankowości. I chyba z tego właśnie tytułu mieściła się tam pierwsza creperia, jaką dane było mi odwiedzić, a była to naleśnikarnia z gorącym rozgrzanym blatem, gdzie grubość ciasta uzyskiwano za pomocą szpatułki z wałeczkiem – cienkie ciasto na wzór francuski!

Wracając spod wieży Eiffla wpadamy na wieczornego drinka do Beer Station w pobliżu Łuku Triumfalnego (przy Avenue Mac-Mahon).

Z lokalsami oglądamy mecz i stawiamy pierwsze kroki, a raczej słowa w języku francuskim. Knajpkę możemy polecić na piwo czy drinka – miła obsługa, czynna do późnej nocy. Jak każda szanująca się knajpa ma też swojego kota, z którym dogadujemy się ponad językami.

Na wieży Eiffla jest restauracja oraz bar z przekąskami – zestaw i ceny – jak niżej – czyli kawa + do wyboru kanapka/bagietka/tost – 13-14 EUR. To, że cena rośnie z wysokością, to jest typowe dla wszystkich światowych wież – zawsze jak wjeżdżam i coś jem, to mam wrażenie, że to jedzenie dostarczyli szerpowie po miesięcznej wspinaczce.

Zupa cebulowa (soupe a l’oigon) lub po prostu l’oigon, czyli coś, co gości u nas na stole od wielu lat. Przygotowujemy ją na sposób francuski, z winem, grzanką i serem. Naszej pierwszej l’oigon na francuskiej ziemi spróbowaliśmy w małej knajpce na Montparnasse. Wybór, a raczej głód skierował nas do „Zéro Zéro Sèvres” przy 46 Rue de Sèvres. W końcu 13-14 godzina to czas francuskiego „le dejeuner” (obiadu).

Zupa cebulowa została wymyślona przez francuskich kupców i sprzedawców, którzy rozgrzewali się nią w chłodne poranki na bazarach i targach. Przez lata zawędrowała z paryskich bazarów na stoły w restauracjach i domach Europy.

Zamówiliśmy zupkę oraz karafkę białego wina, w pakiecie otrzymaliśmy zestaw jak wyżej. Obsługa w knajpce – bardzo miła, czas oczekiwania w normie. Sama zupa – totalnie nas zadowoliła, jej smak podkreślony był oczywiście wytrawnym, białym winem w ilości, którą ewidentnie dało się wyczuć; całości jej smaku dopełniał ser – doskonale zapieczony, ale jednak puszysty w środku. W Polsce zawsze mamy problem. Szukamy odpowiedniego sera, choć już we francuskich sieciach bywają takie, które tej zupie nadają pierwotny smak. Dla nas – bomba!

Sobotnią kolację przy świecach organizujemy w Le Franc-Tireur (34 Rue d’Armaillé) nieopodal hotelu. Mamy ochotę na francuskie ptactwo – zamawiamy kaczkę z pieczonymi ziemniakami oraz

opiekanego kurczaka na ziemniaczano-maślanym purée,

butelkę czerwonego Les Darons z Langwedocji – rocznik 2015 od ich sommeliera

Zacznę od wina, zapadło w pamięć i kubeczki smakowe. Genialne, zrobione na blendowanych szczepach: – 75% grenache, 20% syrah, 5% carignan. Pełny, głęboki, ciemny kolor – 13,5% alkoholu. Lekko jedwabiste, nuta smakowa idąca w borówki, jeżyny, wiśnie. Odpowiednia kwasowość, namiastka bardzo dobrej apelacji.

Jeśli chodzi o kaczkę, nóżka dobrze wypieczona, z wierzchu chrupka, wewnątrz miękka,  aksamitna, przyprawiona na nutę ziołową. Kurczak nie przypominał w smaku absolutnie polskich kurczaków, nawet wiejskich. Mięso zwarte, bardziej przypominał indyka lub jakieś dzikie ptactwo. Ziemniaczane purée miękkie o maślanym smaku.

Knajpkę możemy polecić – obsługa miła, woda + grzanki w cenie. Dwie miłe kelnerki miały jednak problem z językiem angielskim, więc byliśmy zdani na nasz francusko-podobny 😉 Wyszliśmy zadowoleni.

Jeśli chodzi o uliczne street-foodowe jedzenie, to na Pigalle, Montmartre znajdziecie zagłębie kebabowe – ceny kompletnie przystępne:

Za kebaba w picie zapłacicie od 4 do 7 EUR.

Paryż to nie tylko restauracje, brasserie, ale też wyspecjalizowane sklepiki, np. z serami

Jak dla mnie miłośnika tego żółtego, białego, pleśniowego szaleństwa – istny raj lub mięsiwa:

dla tych co wolą słodkie zamiast wytrawnego też się coś znajdzie:

Nie spróbowaliśmy wielu francuskich przysmaków, ale 4 dni to nie jest czas, gdzie można ogarnąć bogactwo francuskiej kuchni. Ślimaki, żabie udka, owoce morza. To już próbowaliśmy we francuskich restauracjach w Polsce. To co zjedliśmy w Paryżu było bardzo smaczne. Zupa cebulowa – trafiliśmy na doskonałą jej wersję. Wszędzie jedzenie było świeże i nie było napakowane konserwantami – wiem, co mówię. Kuchnia jest rzeczywiście lekka.

W zeszłym roku miałem olbrzymią przyjemność być zaproszonym przez jeden z banków na warsztaty kulinarne prowadzone przez kucharzy praktykujących we Francji, gdzie nauczyłem się przyrządzania między innymi coq au vin (kurczak w winie) czy croque (francuskich tostów) – wypróbowane na gościach i domownikach – nie omieszkam za jakiś pochwalić się moimi osiągnięciami z francuskiej kuchni na vlogu;)

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Nigdy nie żywimy się budżetowo za granicą – próbujemy lokalnego street-foodu, ale też szukamy specjałów narodowych i regionalnych kuchni w restauracjach. Podobnie było w Paryżu i do tego namawiamy każdego; życie jest zbyt krótkie, a na świecie tyle pyszności.
  2. Ceny street-foodu są na każdą kieszeń: 4 EUR za crepsa, 4-5 EUR za kebab (dobry, marokański).
  3. Butelkę niezłego wina można zamówić od 12 EUR, za 16-18 EUR. Jest znacznie lepsze niż jego cenowy odpowiednik w warszawskich knajpach.
  4. Cena lokalnego piwa w restauracjach – od 3,90 EUR za 0,5L.
  5. Za 2x cebulowa + karafka wina – 30 EUR (w brasserie na Montparnasse); a za naszą sobotnią kolację z bardzo dobrym winem zapłaciliśmy 55 EUR.
  6. Tańsze knajpki i bary – przykład karty na Montmartre poniżej – nie zrujnują nawet studenckiego portfela:
  7. Ceny w sklepach – można w mieście szukać mini Carrefourów – ceny żywności lekko wyższe niż w Polsce – trzeba doliczyć ok. 15-25%; nadające się do spożycia wino da się kupić od 4,50 EUR:
    1. woda mineralna (perlage) 1L – 1,12 EUR (mały sklepik)
    2. woda mineralna 1L – 0,60 EUR (carrefour)
    3. bagietka duża – 0,55 EUR (carrefour)
    4. piwo Desperados 0,65L – 2,90 EUR
    5. serek raclette (kawałek) – 3,30 EUR
    6. duża kanapka/bagietka na ciepło (barek na lotnisku BVA) – 5,20-5,50 EUR.
  8. Kawa w kafejkach – stosunkowo tania – od ok. 2,00 EUR.

 

 

KULINARNE ROZKOSZE BRATYSŁAWY

Bratysława, styczeń 2018, zimowy weekend: http://7mildalej.pl/bratyslawa-weekend-w-zimowej-aurze/. Wspomnienie kuchni słowackiej ze Smokowca, Bardejowa, Popradu pozwala przypuszczać, że pod względem kulinarnym weekend będzie udany.

Pierwsze zetknięcie następuje z nowoczesną kuchnią naszych południowych sąsiadów. SAVAGE GARDEN w drodze do hotelu miło nas zaskakuje: łosoś z pęczotto szpinakowym oraz ravioli na purée dyniowym zaspokajają nasze kulinarne gusta, ale nie przyjechaliśmy tutaj dla kuchni fusion.

Tego samego dnia próbujemy jeszcze słowackiej klasyki – strapačky s kapustou umilają nam czas w muzycznej knajpie przy Laurinskiej.

Na Panskiej zagościła na stole między innymi cesnaková polievka, którą już później spróbowałem zrobić w domu i wyszła  „vyborna”.

Testowaliśmy na sobie i gościach – jak uzupełnię moją stroną o kulinarnego vloga – podzielę się przepisem.

Zámocký Pivovar (Zámocká 13)

Z zewnątrz nic nie zachęca do wejścia – budynek rodem z wczesnego Husaka (według naszej chronologii – późny Gomułka).

Ale posiadanie własnego minibrowaru pozwala przypuszczać, że jeśli nie znajdziemy niczego do piwa, to przynajmniej pivko bude výborne.

W środku sala nawiązuje do niemieckiej bierhalle – proste drewniane stoły na sześć i więcej osób przypominają, że biesiaduje się tutaj w większym towarzystwie.

Cudzinców nie ma, sami swoi; barman mówi, że jedlo też się znajdzie. Stand zámocké pivka prezentuje się dobrze. Decyzja może być tylko jedna – zostajemy.

Zaczynamy! Na początek: 1x svetlé pivo, 1x polotmavé pivo + sklo s becherovkou (na lepsze trawienie).

Po powolnej degustacji wyrobów lokalnego browaru – no właśnie – w Czechach, Niemczech, Słowacji – piwa się nie pije, piwem się delektuje. Własna produkcja tego pivovara zostałą zapisana w mej pamięci. Jeśli będę w Bratysławie na pewno odwiedzę jeszcze raz Castle Brewery. Jako zwolennik piw ciemnych, pszenicznych, witbierów, koźlaków muszę powiedzieć, że ich polotmavé (14º) jest doskonałe; zresztą to ich półciemne w naszych kategoriach uznane byłoby za piwo ciemne. Ciemny, pełny kolor, do tego piana – absolutnie nie gruboziarnista, tylko aksamitna, utrzymująca się długi czas. Niewiele wyczułem tam karmelu, który w tego typu piwach musi zaistnieć, aczkolwiek zawsze drażni moje kubeczki smakowe. Dolna fermentacja, dobrze wyważone, słodowe. Rekomendacja – TAK – „4,7/5”.

Desat’ka to piwo w wersji light, jak powiedział barman, więc zamawiamy ich 12º svetle, czyli jasnego leżaka (lagera) – też trzeba mu oddać miejsce w szeregu. Na „+”.

Po jedzeniu zamówiłem jeszcze z ich minibrowaru pivko tmave czyli 13º cierne;

Po degustacji pivka przystępujemy do zamówienia jedla. Jesteśmy prawie w barze, to zamawiamy prawie barowe jedzenie. Na stół wjeżdża:

  1. Sviečková (ale nie na smotane, tylko na purée marchewkowo-pietruszkowym),
  2. Vyprážaný syr w akompaniamecie hranolków i majonezowego sosu.

Sviečková

Sviečková miała być tylko na sosie warzywnym, ale po co tam bita śmietana. Chodziło mi o to, że skoro już mam alergię na nabiał, a znalazłem to bez śmietany, to  myślałem, że trafiłem 6-tkę w lotto. A tu niestety smetana. Jak to mówią, jak nie spróbujesz, to nie wiesz co stracisz. Śmietana wróciła tam skąd przyszła, a reszta z żurawinką została napoczęta.

Jest to nic innego jak wołowa polędwica (wyjątkowo udziec wołowy) w sosie śmietanowo-warzywnym (używa się tylko warzyw tzw. korzenych – marchew, seler, pietruszka). Do tego podaje się knedliki – standardowo są to houskove knedliky, czyli knedle z mąki krupczatki, tutaj znowu kucharz poleciał fantazyjnie i otrzymałem bavarskie knedliky z dodatkiem bułki. Jak na danie barowe, to czuć fantazję kucharza.

Rachunek za wszystko, jak poniżej – jedlá i napojé w Bartysławie są totalnie przystępne:

Bawarskie knedle z bułki, są na liście do zrobienia we własnej kuchni – dam znać o wynikach tych prób kulinarnych.

Meštiansky Pivovar (Drevená 8)

Ta restauracja to miejsce prawie kultowe w Bratysławie. Ma historię sięgającą XVIII wieku (1752 rok), a gdyby sięgnąć jeszcze wcześniej, to nawet roku 1477, gdy powstał pierwszy bratysławski piwowar – niestety nie przetrwał. Oczywiście historię ma burzliwą – zmiany właścicielskie, ustrojowe, wręcz narodowe, tak jak Bratysławę, tak dotykały też Meštianskeho Pivovara. Dzisiaj pod tym brandem funkcjonują dwie restauracje: na Drevenej i na Dunajskej. W obecnej formie restaurację reaktywowano w 2010 roku i znana jest pod nazwą używaną przez lokalsów: „Meštiak”.

Wystrój nawiązujący do historii, ale też elegancji miejsca, miła obsługa i dobra kuchnia pozwalają utrzymać renomę lokalu.

Restauracja duża, kilka wydzielonych przestrzeni/sal na parterze i piętrze, ale kuchnia doskonała.

Srawdzamy ponuke (ofertę) i wybór pada na:

Domáca kapustnica s klobásou a sušenými hríbami, zjemnená kyslou smotanou

Vyprážaný syr s hranolčekmi a tatárskou omáčkou

Zemiakové knedličky s údeným mäsom, dusená kyslá kapusta, smotana, pečená cibuľka

 

Trzy tradycyjne dania słowackiej kuchni podane w dobrej knajpie nie mogły popsuć dobrego wrażenia, one je jeszcze podkreśliły. Meštiansky Pivovar – jestem „ZA”.

Będąc już w domu, miesiąc później spróbowałem odtworzenia jednego z bratysławskich smaków a mianowice – smażonego sera – był dobry, nie wypłynął, w środku – miękki, panierka też nie przypalona – na vlogu spróbuję to powtórzyć.

Na koniec złoty napój – Čapovany (czyli: z beczki) Bratislavský Ležiak 12° pochodzący, a jakżeby inaczej, z ich browaru zakończył nasze bratysławskie, weekendowe przygody ze słowacką kuchnią. No i  które pivko byłó lepsze ten leżak, czy ten z Zamockiego…? Pytanie pozostanie otwarte…


Jedzenie w Bratysławie nie tylko nas nie rozczarowało, ale też zachwyciło. Kuchnia słowacka i czeska zarazem, a przecież też pokrewna z węgierską czy austriacką nie jest wbrew pozorom kuchnią ciężką. Jest też zróżnicowana regionalnie. Na ulicach nie widzieliśmy tłumów otyłych ludzi, a jedząc to, co zaprezentowane powyżej mogłoby się wydawać, że tak musi być. Kwestia jakości i świeżości jedzenia ma w tym swój główny udział. Mając organizm wrażliwy na konserwanty, nie mieliśmy żadnych problemów żołądkowych. Jeśli pija się piwo, to jest to prawdziwe piwo, a nie napój piwopodobny słodzony cukrem. Żeby nie było zbyt wesoło, to zwykłe puszkowe piwo w sklepach też pachnie koncernowym smakiem – podobnie jak w Polsce, tak przynajmniej twierdzą barmani w ich restauracjach

Poza tym znajdziecie też wariacje kuchni fusion, jak w Savage Garden; w niejednej karcie widzieliśmy dania dla wegetarian i nie były to tylko sałatki.

Kolejna kwestia – słowackie wina – południe Słowacji, a szczególnie okolice Bratysławy były bogate w winnice już za czasów rzymskich. Trudno może sobie wyobrazić, że są to nasłonecznione stoki Włoch, Hiszpanii, czy Francji, ale naddunajski klimat i rodzaj gleb pozwoliły na wyhodowanie własnych szczepów, z których można wyprodukować ciekawe trunki. Ciekawostką jest fakt, że w pobliżu Bratysławy produkowano, jako drugi region w Europie, po francuskiej, wina musujące metodą szampańską (!). Jeśli mógłbym coś polecić, to na pewno byłoby to wino białe (oczywiście wytrawne) – smakowało nam to pochodzące od największej winiarni w kraju, czyli bratysławskiej Račy – VILLA VINO RACA – najlepiej te z serii Exclusiv. Do gustu przypadła nam Frankovka Modra – można ją gorąco polecić.

Na koniec / zamiast rekomendacji:

  • jeśli chcecie dobrze zjeść po słowacku – Meštiansky Pivovar zaspokoi Wasze pragnienia
  • chcecie coś dietetycznego – Savage Garden zaoferuje Wam smaki fusion
  • jeśli chcecie pobawić się przy muzyce na żywo – Café Studio Club jest optymalnym miejscem
  • chcecie prawdziwego piwa i lekkiej zabawy – Zámocký Pivovar jest tym, czego szukacie

 

 

LIZBOŃSKIE SMAKI

Pierwsze zetknięcie się z lokalną kuchnią jest dla mnie tym najważniejszym wspomnieniem, smakiem, który pozostaje na zawsze. Jeśli za 5 lat ktoś mi zada pytanie o lizbońską kuchnię powiem oczywiście olbrzymia, świeża, przepyszna dorada w Restorante BRANCA VELA. To było błogosławieństwo dla moich kubeczków smakowych. Ale nie tylko…

Pod względem kulinarnym Lizbona zdała egzamin. Mieliśmy okazję skosztować między innymi:

  1. Dorady w Branca Vela,
  2. Curry z krewetkami w The Taj Mahal,
  3. Bifany na Cabo da Roca,
  4. Bacalhau à Brás w Belém w Caseiro,
  5. Pasteis de Bacalhau com arroz również w Caseiro,
  6. Lombinhos Gratinados we Flor do Cais do Sodre,
  7. Bacalhau à Minhota we Flor do Cais do Sodre,

Temat dorady wyczerpałem w dziale: Podróże – http://7mildalej.pl/lizbona-na-majowke/. Postaram się przekazać kulinarny raport z kuchni, którą uraczyła nas: Flor do Cais do Sodre oraz Caseiro w Belém.

Restauracja CASEIRO (Rua de Belém 35)

Lokal położony jest w kompleksie wielu restauracji i barów pomiędzy Rua de Belém a deptakiem Rua Vieira Portuense. Składa się zarówno z sali położonej w kamienicy, jak też ogródka. Wszechobecny dorsz (bacalhau) – łowiony w Atlantyku, ale też na Morzu Północnym – jest w Portugalii daniem narodowym. Mówi się, że Portugalczycy znają 365 przepisów na dorsza – na każdy dzień roku, a nawet po 3 przepisy na każdy dzień roku. Pewnie coś w tym jest…

Menu w Caseiro jest animowane, tzn. obrazkowe:

Ceny standardowe; obsługa miła, ale kelner miał problem z językiem angielskim; ostatecznie nasz skąpo-szczątkowy portugalski dopełnił zamówienia. Zdecydowaliśmy się na: Pasteis de bacalhau com arroz de tomate oraz Bacalhau à Brás.

Pasteis de Bacalhau com Arroz

Pasteis de Bacalhau (nie mylić z Pasteis de Belém), to nic innego jak mielony suszony dorsz w panierce – danie proste, ale też łatwo z niego zrobić „paluszki” rybne, czyli smak PRL-u. W tym przypadku nic takiego nie miało miejsca; ryba była rybą, a panierka pawie pergaminowa – cienka i drobna. Do tego ryż w delikatnym sosie pomidorowym, wyczułem też dodatek w postaci suszonych pomidorów. Surówka jak surówka, generalnie – portugalskie surówki są raczej proste i niezbyt odkrywcze. Cena – 9,50 EUR nie jest wygórowana, a danie smaczne. Nie jest to może wysublimowana potrawa, ale dorsz na sposób nr 1 zaliczony, zaliczenie wypadło pozytywne.

Bacalhau à Bras

Suszony, solony dorsz, to podstawa tego dania. Do tego tarte ziemniaki, cebula, czosnek, czarne oliwki. Ogólna koncepcja potrawy jest bardzo prosta. Dorsza należy namoczyć (aby usunąć nadmiar soli). Starte ziemniaki smażymy na oleju i odsączamy na ręczniku, oddzielnie smażymy cebulkę, czosnek, oliwki oraz dodajemy rozkawałkowanego dorsza i odsączpne ziemniaki, całość na koniec zaciągamy jajkiem i przyprawiamy.

Ocena – danie inne niż ryby w polskiej kuchni o specyficznym smaku. Uwaga – bardzo syte! Z uwagi na jego oryginalność z pewnością wypróbuję przepis w domu i dam znać na blogu. Dorsz na sposób nr 2 zaliczony.

Cena w Caseiro za ten przysmak – również 9,50 EUR. Ogólna ocena restauracji – polecamy, głównie za stosunek jakości do ceny.

Restauracja Flor do Cais do Sodre (Rua dos Remolares 31)

Sympatyczna, mała restuaracja w pobliżu dworca Cais do Sodre. Do jej odwiedzenia skusiły nas między innymi pozytywne opinie w internecie.

 

Karta raczej skromna, ale lubię takie knajpki, gdzie kucharz skupia się na kilku daniach, które można ćwiczyć do perfekcji.

Zamówiliśmy Bacalhau à Minotha oraz coś z mięsa: Lombinhos Gratinados com Queijo.

Bacalhau à Minotha

Dorsz na sposób nr 3 – smażony na oleju w przeźroczystej panierce, podany pod garni z cebulki i… jajka. Smakiem nie do końca zachwycił, o ile sama ryba – świeża i smaczna, o tyle sposób smażenia już niekoniecznie. Rozczarowania nie było, ale zachwytu również. Cena za rybę – 13,50 EUR.

Lombinhos Gratinados com Queijo

Dla odmiany mięso, czyli smażona polędwiczka pod pierzynką z jednego z portugalskich serów – doskonałe (niestety nie zapamiętałem jego nazwy). Iberyjska wieprzowina ma swój smak, wysmażona była na miękko, a pierzynka z sera miała puszystą , miękką konsystencję.

Surówka standardowa – „portugalska”; frytki (generalnie – nie jadam; tylko spróbowałem dla smaku – plus za fakt, że były zrobione „na świeżo” z ziemniaków) – stolik mieliśmy strategiczny – z podglądem na kuchnię.

Obsługa miła, dodatkowym pozyywnym elementem była możliwość zamówienia tak ulubionego przez nas wina domowego w cenie 8 EUR. W Portugalii w 8/10 przypadków dostępne jest tylko wino butelkowane. To nasze było, lekkie, czerwone, ale na  pewno nie pochodziło „z kartonu”. Całość – 2 dania + wino wyniosły nas 31 EUR.

Nasza rekomendacja dla restauracji Flor do Cais do Sodre – „TAK”. Może bym nie przesadzał z „googlowskim” 4,6/5, ale pod 4,1/5 – mogę się podpisać.

 

BAWARSKIE SMAKI

Pytanie – co zjeść.., w trakcie naszych podróży spędza nam niejedokrotnie sen z powiek 😉 Bynajmniej nie chodzi o to, że nie mogę zasnąć z powodu obżarstwa, ale z czystej ciekawości smaku i zaspokojenia własnego podniebienia.

W MUC zawitaliśmy tym razem tylko w postaci over stopu lecąc „do” i „z” LIZ (czytaj: http://7mildalej.pl/lizbona-na-majowke/). Lecąc do Lizbony czasu nie mieliśmy zbyt wiele, więc nawet nie opuściliśmy lotniska. Nie przeszkodziło  to jednak w przypomnieniu smaku WIESSWURST’a. Lotnisko nie jest oczywiście optymalnym miejscem na gastronomiczne opery, nie doświadczysz tam prawdziwego smaku lokalnej kuchni, ale zawsze to jednak jakiś „Ersatz” (namiastka).

Na lotnisku FRANZA JOSEFA STRAUSSA znaleźliśmy knajpkę z ładnym ogródkiem o nazwie stosownej do jej lokalizacji czyli AIRBRAU. Na dodatek reklamowali się tym, że sprzedają SELBSTGEBRAUTES BIER (mówiąc w skrócie: są szczęśliwym posiadaczem własnego minibrowaru). W knajpce przesiadywali nie tylko turyści, ale jak zobaczyłem (i podsłuchałem z rozmów 😉 pracownicy lotniska i okoliczni mieszkańcy.

Skoro Bawaria, skoro własny browar, to wybór był już prosty – FLIEGERA (czyli: to ich piwo). DO tego WEISSWURST MIT BREZE (czyli: białe bawarskie kiełbaski z bawarskim preclem) oczywiście w towarzystwie słodkiej musztardy. Wszystko za jedyne 11 EUR ;).

Kiełbaski te wymyślił podobno jeden z karczmarzy na Marienplatz w Monachium w połowie XIX wieku; gdy skończyły się bratwurst’y z cielęciny w cienkim flaku baranim – nadział szybko flaki wieprzowe. Żeby było szybciej – sparzył je w gorącej wodzie. Pewnie to miejska legenda, ale jakby nie patrzeć – tradycja w Bawarii to potęga, więc dzisiaj jada się te kiełbaski nie tylko na śniadanie, ale też i w innych porach dnia, chociaż inna tradycja mówi, że WEISSWURST nie ma prawa usłyszeć dzwonów kościelnych w południe :). Dzisiaj kiełbaski wyrabiane są drobnomielonego mięsa cielęcego z niewielkim dodatkiem wieprzowiny (głowacizna, słonina), natki pietruszki, cebuli i przypraw. Jada się je parzone z dodatkiem słodkiej musztardy i często precla. Popija piwem pszenicznym – wybrałem inne piwo (jak widać na zdjęciu), ale reszta byłą zgodna z tradycją. Smak – jak na lotniskową knajpę – niezły, ale w hotelu trafiłem na wyśmienite! Własne ich piwo – FLIEGER (zamówiłem wersję – lager) – było rzeczywiście dobre.

Moja Ukochana Kobieta Zamówiła natomiast pierś z indyka (PUTEN) ze SPAETZLAMI w cenie 12  EUR. Indyk smakiem nie powalał, ale SPAETZLE były jak najbardziej własnej roboty. Te charakterysyczne nie tylko dla Bawarii, ale też całego regionu alpejskiego kładzione kluseczki wyrabiane z mąki, jajek i mleka. Wariacje mówią też o dodatkach w postaci sera lub innych dodatków, które  pasują do wielu też polskich potraw – gulaszu, pieczonych mięs, itd.

Jeśli chodzi o moanachijskie piwa, to tradycja sięga średniowiecza, a bawarskie prawo czystości (piwa) od 23.04.1516 roku ustanowione w Ingolstadt przez powinno obowiązywać na całym świecie. Jest proste jak drut – piwo ma się składać z naturalnych składników: wody, chmielu, słodu jęczmiennnego i… koniec! Co prawda BIERGESETZ (jest coś takiego w Niemczech jak ustawa piwna. Wyobraźcie sobie, ze nasz sejm próbuje coś takiego uchwalić;) z 1993 roku poluzowała te składniki, ale nadal stanowią one wzorzec – jak warzyć piwo.

W samym mieście znajdziecie praktycznie wszędzie BIERGARTEN’y lub hale piwne. Tam się po prostu wpada na piwo. Czasem pija się je z małą zakąską; siedzi się godzinami dyskutuąc na tysiące tematów delektując się przy tym piwem opartym na prawie czystości.

Z lokalnych browarów najpopularniejsze są:

  1. AUGUSTINERBRAU
  2. HOEFBRAU
  3. LOEWENBRAU
  4. PAULANER
  5. SPATENBRAU
  6. HACKERBRAU

Każde z nich smakuje wyśmienicie, chociaż ja jestem gorącym (może bardziej pasuje: pijącym) zwolennikiem AUGUSTNER’a. Piwo dostaniecie na ogół w wersji GROSS – 1L lub KLEIN – 0,5L lub 0,4L. Nawet jeśli klein, to i tak będzie fein (tak mi się zrymowało po niemiecku).

W locie powrotnym z Lizbony mieliśmy już całe popołudnie (a żołądek domagał się bawarskiej kuchni), więc wybraliśmy na eksplorowanie monachijskiej gastronomii. Pomiędzy KAUFIGERSTRASSE a FRAUEN KIRCHE, w okolicach SITZENDER KEILER (po opisy zaprszam do działu: PODRÓŻE) znaleźliśmy knajpkę AUGUSTINER KLOSTERWIRT.

Po szybkiej analizie karty wybór padł oczywiście na bawarskie specjały:

FRAENKISCHER SAUERBRATEN

Pieczeń wieprzowa w głębokim, ciemnym myśliwskim sosie podana z SEMMELKNOEDEL (bułczanym knedlem) oraz APFELBLAUKRAUT (kiszoną czerwoną kapustą na ciepło). Kwintesencja bawarskości, monachijskiej tradycji kulinarnej – OK, już nie przesadzam, ale jedno co mogę powiedzieć – POLECAM GORĄCO! W karcie było napisane: „Muessen Sie probieren…” – skosztowałem i nie żałuję. Porcja pyszna i syta.

WIENERSCHNITZEL VOM KALB

W tym przypadku, jak to mogłoby być powiedziane – „schabowy z cielęciny” – OK, ale, ta cielęcina, jej smak (bez dodatku mleka – nie wiem dlaczego, ale polska cielęcina zawsze pachnie mi mlekiem…), do tego  żurawina i kiszona kapusta podana na ciepło. Mięso soczyste, lekko uginające się pod nożem – również warto było spróbować – gorzej z finiszem – wielkość potrafi powalić!

Nie da się zjeść takich rarytasów bez napoju mnichów. Na koniec AUGISTINER w wersji HELL, lany „aus Holzfass” (z drewnianej beczki, a nie metalowego kegu) dopełnił spełnienia.

Ceny..? Za pieczeń 16,50 EUR, za sznycla 19,50 EUR, do tego piwo za 4,30 EUR. Powiecie, że drogo..? Nic co dobre nie jest tanie 🙂 Gdybym miał jeszcze raz wydać pieniądze na jedzenie – zamówiłbym to samo. Gratis macie nie tylko ucztę dla podniebiena, ale też atomosferę tej knajpy, z nieco egzaltowanym, aczkolwiek bardzo miłym kelnerem, ubranym w tradycyjny bawarski strój i mówiącym z monachijskim akcentem.