CABO DA ROCA – PORTUGALIA

 

Być w Lizbonie i nie wpaść na jeden dzień na CABO DA ROCA zostawiłoby poczucie niepowetowanej straty, tak jakby znać numery przed losowaniem w lotto i nie wysłać kuponu z tymi liczbami. Przylądek odwiedziliśmy w trakcie naszej podróży – http://7mildalej.pl/lizbona-na-majowke/. Miejsce gdzie zaczyna się kontynentalna Europa, przylądek, który ma sobie magię typu „must see”. Nie znajdziesz na nim startuących promów kosmicznych jak na CAPE CANAVERAL, nie dopadną Cię „ryczące czterdziestki” jak na przylądku HORN, nie ma tak pięknego ukształtowania terenu jak Przylądek Dobrej Nadziei, nie będzie też tak zimno jak  na NORDKAPPIE, ale ten bezkres Atlantyku z jego świeżą bryzą, świadomość tego, że jesteś gdzieś na… krańcu kontynentu robi wrażenie.

Jak dojechać na CABO DA ROCA z Lizbony? Najprościej – idziesz/jedziesz na dworzec kolejowy w Lizbonie; jeśli jesteś w centrum, to udajesz się na ROSSIO, kupujesz bilet i wsiadasz w pociąg do SINTRY (LINHA DE SINTRA). Są połączenia bezpośrednie (podróż – ok. 40-50 minut), pociągi kursują ca. co 30-40 minut. My znaleźliśmy połączenie z przesiadką w AMADORZE, ale miało ten plus, że nie straciliśmy 1/2 godziny czekając na odjazd pociągu.

Bilet kupujecie w automacie lub w kasie (uwaga – kolejki! – ale da się ogarnąć w 10 minut). Jeśli przychodzicie 3 minuty przed odjazdem pociągu, może być słabo…

Sintra jest zbyt piękna i jest w niej zbyt wiele wartego zobaczenia, żeby traktować ją jak japoński turysta, więc jeśli chciecie zwiedzić Cabo da Roca z okolicami, to na Sintrę, jej pałace i zamki proponuję zarezerwować oddzielnie cały dzień.

Z dworca kolejowego w Sintrze odjeżdżają autobusy – przystanek ciężko przegapić, jest dobrze oznakowany, autobusy zresztą też – LINHA 403), które wożą turystów bezpośrednio na przylądek; czas podróży – ok. 40 minut. Bilet OW kosztuje 4,30 EUR.

Jest jeszcze druga opcja – jedziecie pociągiem podmiejskim do CASCAIS i tam wsiadacie w autobus jadący na Cabo da Roca (25-30 minut); autobusy na Cabo da Roca jeżdżą zarówno z Sintry, jak też z Cascais.

CABO DA ROCA… Jeszcze w XIII – XIV wieku, zanim Kolumb wypłynął w poszukiwaniu Indii, a odkrył Amerykę, wszyscy byli przekonani, że to jest właśnie koniec świata. Sam przylądek jest piękny, fale Atlantyku rozbijające się u podnoża klifu, wiatr dający nawet w upalne dni odczucie chłodu – stoisz i patrzysz z wysokości ponad 140 metrów na bezmiar otaczajecej Cię wody.

Na przylądku, obok latarni morskiej, której światło widać z odleglości 46 km, znajdziecie obelisk, a także punkt informacji turystycznej z pamiątkami i możliwością zakupu certyfikatu „zdobycia” przylądka.

AQUI… ONDE A TERRA SE ACABA E O MAR COMECA… – czyli: „tutaj… kończy się ląd, i zaczyna morze…”

Co ciekawe – przy takiej atrakcji są bezpłatne parkingi oraz niewielka restauracja, a raczej snack/lunch bar.

Sam przylądek, pomimo faktu, że ruch na nim panuje jak na stacji metra w Tokio (tak, tak – przesadzam, ale niewiele) ma w sobie tę zaletę, że wciąż jest jeszcze skrawkiem dzikiej przyrody, nie do końca zdominowanym przez komercję i zadeptanym przez tłumy turystów, którzy masowo wychodzą za drewniane barierki w poszukiwaniu „the best of selfie”. Niektórzy tak daleko posunęli się w poszukiwaniu tej nagrody, że było to ich ostatnie selfie w życiu, a pośmiertnie otrzymali nagrodę Darwina (tak skończyła między innymi dwójka Polaków w 2017 roku).

 

Bar CABO DA ROCA nie powala kartą dań – raczej proste potrawy – jedliśmy BIFANĘ, czyli portugalski fast food (przyprawiona wieprzowina w bułce). Raczej skromnie – kubeczki smakowe mówiły: „…myśleliśmy, że nasz właściciel ma lepszy gust kulinarny…”; cena – 7 EUR za stosunkowo niewielką bułkę – lekka przesada. Małe, portugalskie piwo – 2,50 EUR, duża woda mineralna – 1,60 EUR; butelka wody (1,5L) – 2,40 EUR. Obsługa miła, toalety bezpłatne. Plusem – widok, którym można się delektować (chyba doliczony do tej bifany…).

Ciekawostką jest fakt, że cały przylądek pokryty jest płożącą się, ukwieconą na biało i fioletowo rośliną. Wszystkim florofilom spieszę wyjaśnić, że jest to karpobrot jadalny (zastrzegam, że nie próbowałem). Sukulent, przywieziony z Afryki do portugalskich ogrodów, rozprzestrzenił się inwazyjnie właśnie na Cabo da Roca.

Na zwiedzanie przylądka wystarczy od 30 do 60 minut i można wracać do Sintry albo jechać do Cascais… ale jest jedno „ale”. Najciekawsze są ścieżki, które wiodą z Cabo da Roca wzdłuż klifowego wybrzeża

Na tych ścieżkach wiodących do odosobnionych, ukrytych pośród klifowych urwisk plaż: PRAIA DA AROEIRA oraz PRAIA DA URSA niejednokrotnie nie znajdziecie żywej duszy – spacer z Cabo da Roca do Praia da Ursa zajmuje ok. 30-40 minut. Przygotować się należy na atrakcje typu zejście z klifu/wejście na klif – ok. 140 m – niby niewielka elewacja, ale idzie się po skałkach. Ludzie w klapkach kiepsko sobie radzili na szlaku.

Plaża  – PRAIA DA URSA – jest prześliczna, odseparowana od innych plaż. Za wiele nie będę się rozpisywał – zdjęcia mówią wszystko. Atlantyk na początku maja miał ok. 17°C. Plaża należy zarówno do tekstylnych, jak też do naturystów.

Droga powrotna nie jest usłana różami, a raczej skałami.

Powrót na przystanek autobusowy przy Cabo da Roca i odjazd (tym razem w kierunku Cascais). Całość możliwości podróży po okolicach ilustruje poniższa grafika:

Odjeżdżając chciałoby się powiedzieć: ATE MAIS TARDE DA PROXIMA VEZ! (Do zobaczenia następnym razem!)