CZARNOGÓRA – BAŁKAŃSKA PEREŁKA

Czarnogóra (Crna Gora lub Montenegro) to jeden z najmłodszych krajów Europy, paradoksalnie szukający swojej tożsamości i jednocześnie dumny ze swojej przeszłości. Ten maleńki skrawek lądu, mniejszy niż województwo lubuskie, a zamieszkały przez dzielnych i dumnych ludzi, których jest mniej niż we Wrocławiu, został obdarzony przez naturę zarówno pięknymi górami (wyższymi niż nasze Tatry), równie przepięknym wybrzeżem oraz mieszanką klimatów – śródziemnomorskiego  (nad morzem) oraz umiarkowanego (w górach). Niewielki kraj, jeszcze nie do końca odkryty przez masową turystykę poza słońcem, morzem, górami oferuje też wspaniałą kuchnię i gościnność, jakiej coraz mniej można doświadczyć w skomercjalizowanym świecie.

W tym kraju w ciągu dwóch godzin jazdy samochodem można przenieść się z wysokich i chłodnych gór, na przepiękny południowy fiord lub adriatycką riwierę. W ciągu tych dwóch godzin pokona się ponad 1.600 m niwelacji, a różnica temperatur może sięgnąć nawet 15-20ºC!


Montenegro chodziło za mną od kilku ostatnich lat. Podczas pobytu w Lizbonie trafiła się lotowska promocja, więc będąc pod wpływem… portugalskiego wina, a może klimatu lizbońskiej starówki, kupiłem mojej Ukochanej Kobiecie na imieniny bilety do TGD.

Dzień 1. – Podgorica, kanion Moraćy, Żabljak

Lot WAW-TGD trwa ponad 1,5h, w Warszawie żegna nas upał, w Podgoricy witają nas burzowe chmury, dodatkowo zmienność pogody w dolinie, w której leży Podgorica daje znać niemal od razu – temperatura po przejściu burzy rośnie w ciągu kilkunastu minut o 4-5ºC. Tak na marginesie, Podgorica leżąca w wielkiej kotlinie, zamkniętej z trzech stron górami, jest jednym z najcieplejszych miast kraju, mimo, że od ciepłego morza dzieli ją jedno z południowych pasm Gór Dynarskich.

Port lotniczy w Podgoricy (TGD) jest niewielkim lotniskiem obsługującym ok. 700-800 tysięcy paxów rocznie. Ma to jednak swoje dobre strony – przejście przez terminal wraz z kontrolą paszportową – kraj nie jest ani w UE, ani w SCHENGEN – oraz wbiciem pieczątki wizowej zajęło nam nie więcej niż 10-15 minut. Jeszcze tylko wizyta w rent-a-carze po wypożyczone auto i zacznie się prawdziwa podróż.

Z lotniska do centrum Podgoricy jedzie się dosyć komfortowo – dwupasmówką – dosłownie 10 minut. Stolica Montenegro nie jest jednak celem naszego pobytu, ale tylko przystankiem na drodze, nie ma w niej także zbyt wiele do zwiedzania. Zatrzymujemy się w dzielnicy Stara Varoš (stari grad) w pobliżu najbardziej znanej w tej części miasta czworokątnej tureckiej wieży zegarowej z XVIII wieku, zwanej Sahat Kula.

Tuż obok znajduje się muzeum przyrodnicze.

Stara Varoš jest labiryntem wąskich uliczek, których strzegą charakterystyczne domki,

a także – z uwagi na narodowościowy tygiel miasta – dwa minarety.

W dzielnicy znajdują się jeszcze pozostałości, a raczej ślady (trochę murków i resztki kamiennych baszt) po starej słowiańskiej osadzie z XII wieku – Ribnicy. Niestety na resztę miasta czasu nie mamy – czeka na nas Durmitor. Przedmieścia Podgoricy okazują się być zwykłymi, typowymi dla wielu miast blokowiskami bez większego przyciągania.

Zaraz za miastem zaczynają się pierwsze góry i kanion rzeki Moraćy, dający pewne wyobrażenie, co może czekać nas następnego dnia na Tarze.

Z Podgoricy do Żabljaka mamy do pokonania niecałe 130 km, góry stają się coraz bardziej cudowne. Po godzinie jazdy przed nami otwierają się przepiękne krajobrazy, docieramy już na wysokość ok. 1.400 m.n.p.m.

Na wąskich drogach można spotkać też takie oto pielgrzymki. Nie ma opcji – należy ustąpić pierwszeństwa.

Spotykamy pasterza, który wypasa owce. Facet przypomina naszych baców, wyjętych z tatrzańskich opowieści sprzed wieku; nie ma zegarka, ani telefonu – żyje nieśpiesznie, zgodnie z naturą – od świtu do zmierzchu. Podchodzi do nas pytając o godzinę – Imasz telefoni..? – Koliko sati? – Spokojnie odpowiadam, że: Imam, imam, sedam sati, żegna się z nami uśmiechając i przeganiając owce abyśmy mogli przejechać. Moja Ukochana Kobieta pyta mnie skąd wiedziałem o co mu chodziło..? Miałem z tym językiem do czynienia wiele lat temu, ale to już inna historia – praktyka  i rakija podobnie jak cena – czyni cuda 😉

Do Żabljaka, do Hotelu Zlatni Bor (więcej tutaj: CZARNOGÓRA – GDZIE SPAĆ) docieramy po ponad 2h jazdy z Podgoricy; jesteśmy 1,5 km wyżej, ale temperatura jest odwrotnie proporcjonalna do wysokości – spada z 28ºC do 14ºC – urok bałkańskich gór i czar Czarnogóry. Kolacja w hotelu: górski klimat + dobra strawa + czerwone wino sprawiają, że kładziemy się spać grubo po północy.

Dzień 2. – Tara, rafting, kotek, zip line, Żabljak, Crno Jezero

Budzi nas przepiękny widok za oknem – rozciągający się za Żabljakiem masyw Bobotov Kuk urzeka nas swoim majestatem, w końcu góry mają 2.523 m „wzrostu”, czyli są o grzywkę wyższe niż nasze Rysy. Pyszne śniadanie w hotelu i ruszamy na zarezerwowany rafting. Warunki spływu uzgodniliśmy wcześniej mailowo z chłopakami z Kljajevica luka. Z Żabljaka na camp jest ok. 25 km, droga zajmuje 20-25 minut, a z campu  rozpościera się piękny widok na most na Tarze. Przybyliśmy parę minut wcześniej i mogliśmy bez tłumów podziwiać nie tylko to inżynieryjne dzieło z 1940 roku, ale przede wszystkim przepiękny kanion Tary – poranne słońce nie przegoniło jeszcze chmur zalegających na wzgórzach otaczających Tarę.

Tara będąca najdłuższą, 150-kilometrową, rzeką Czarnogóry tworzy na połowie swej długości wspaniały kanion, który w najwyższym miejscu, a są to okolice wsi Tepca (w pobliżu granicy z BiH) mierzy ponad 1.200 m wysokości. Wyobraźcie sobie skalne ściany o wysokości 1 km!  Okolice mostu nie są tak wypasione i rekordowe, ale już sam widok jest przepiękny, rzeka, która wije się 170 metrów poniżej mostu, zalesione stoki, skalne urwiska w oddali… Dla takich chwil i takich widoków człowiek podróżuje.

Za godzinę będziemy tą szumiącą rzekę pokonywać w małej łupince raftingowego pontonu.

Słynny most na Tarze (Đurđevića Tara albo most na Tari) został powstał w latach 1938-1940, jego głównym budowniczym był Mijat Trojanović i  nie był to jedyny jego most na terenach dawnej Jugosławii; człowiek był fascynatem betonu, a jego książka o betonowych mostach przez wiele lat stanowiła podstawę ich konstrukcji. Co ciekawe, w 1942 roku partyzanci (ci od JBT) wysadzili most w powietrze, aby odciąć zbliżających się Włochów i serbskich czetników. Aby jednak nie doprowadzić do całkowitego zniszczenia mostu, dokonali tego pod nadzorem inżyniera Lazara Jaukovića wysadzając tylko jedno, najmniejsze przęsło. Tablica upamiętniająca Jaukovića znajduje się obok popiersia jego twórcy – Trojanovića. Taki oto paradoks – upamiętnieni są, i twórca mostu, i jego „destruktor”. Najważniejsze jednak, że most został ostatecznie odbudowany w 1946 roku i dzięki temu możemy podziwiać zarówno piękno jego konstrukcji, jak też piękno rzeki Tary.

Długość mostu = 366 m, najdłuższe przęsło = 116m, wysokość = 172m, ale zależ oczywiście od pory roku (na wiosnę, w ekstremalnych warunkach, jak opowiadał nam instruktor raftingu poziom rzeki podnosi się nawet o 2-3m).

Rafting na Tarze

Obok mostu, na polanie znajduje się camp Kljajevića Luka. Zarezerwowaliśmy wcześniej rafting półdniowy, więc o 10-tej stawiliśmy się w bazie. Pierwsze co nas spotkało, to powitanie w formie „obowiązkowego” kieliszka pędzonej na miejscu rakiji – zaczęło się więc obiecująco.

Baza znajduje się w fazie ciągłego rozwoju, więc remonty, rozbudowa, modernizacja są nieodłącznym „lokalnym” folklorem.

Jak na każdą bazę, restaurację, hotel w tych terenach przystało ma też swojego psa i kota, które pokochały nas miłością od pierwszego wejrzenia albo… głaskania, albo… karmienia.

 

Sprzęt jednak już czeka,

należy więc zmienić strój galowy na roboczy, w końcu rafting to nie tylko przyjemność, ale też ciężka praca!

Dzielą nas na grupy, pakują w busy i… Tara czeka.

Spływ był przepiękny, mam już wcześniejsze doświadczenia z różnych rzek, ale Tara nawet latem ma w sobie to coś. Tym razem jednak, z uwagi na poziom wody w rzece nie było większych ekstremalnych przeżyć. Poza jednym… Rafting został zdominowany przez… kotka!!!

Płyniemy w trzy pontony – towarzystwo jest międzynarodowe, my – jedyni Polacy, Francuzi, Rosjanie. Rosjanie w pierwszym pontonie widzą w rzece walczącego o życie maleńkiego kotka! Instruktor prowadzący ponton tak nim kieruje, że w końcu udaje się go wyłowić. I zajmujemy się na zmianę ogrzewaniem go i suszeniem – tylko jak wysuszyć i ogrzać to maleństwo będąc w pontonie na raftingu..? Nie zostawimy tego zwierzaczka przecież na brzegu – nie przeżyje w takim stanie doby. Dogaduję się z jednym z organizatorów, że zabierzemy go na camp – wyraża zgodę.

Na zmianę, walcząc z wirami, wodą wdzierającą się do pontonu i kotem, wszystkie trzy pontony docierają do końca spływu. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych – razem z Francuzami daliśmy radę, po dwóch godzinach na rzece, kotek jest suchy, ogrzany, tylko niemiłosiernie głodny – ktoś z instruktorów organizuje kawałek wędliny, a malec zjada go razem z naszymi palcami, no prawie z palcami… i zaczyna szaleć – czuje, że mu się poszczęściło, wtula się jakbyśmy byli jego kocią matką.

Jeden z instruktorów postanawia go przygarnąć. Mały na campie odnajduje swój dom. Można więc stwierdzić, że kooperacja polsko-francusko-rosyjsko-czarnogórska uratowała to jedno małe kocie życie. Historia z happy endem i oby jak najwięcej takich.

Kociak skradł wszystkie, bez wyjątku, ludzkie serca na tym spływie, bez względu na pochodzenie, narodowość, wiek, ale rafting, to rafting, więc kilka słów o nim. Rzeka w okolicach mostu Tary nie jest najbardziej wymagająca, momentami wręcz rozleniwia, aczkolwiek mokro i szybko też bywa. Olbrzymią zaletą tego spływu są natomiast widoki – tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć. Na trasie są dwa przystanki – jeden przy najkrótszej rzece Europy: Ljuticy stanowiącej 170-metrową kaskadę (inni mówią, że najkrótsza jest Ombla koło Dubrownika) – nie będę się spierał; Ljutica ma też inny rekord: największy wydatek wody – ok. 1000 dm3/s; drugi przystanek to niewielka półka skalna do ewentualnych skoków do wody i zaciszne miejsce na kąpiel.

Gdybym miał porównać ten z ostatnim raftingiem na Sočy w Słowenii – na tym odcinku Tara jest spokojniejsza od Sočy, jest też mniej atrakcji, bystrz, skał. Na Sočy w pakiecie dostaliśmy też komplet zdjęć, tutaj można było zabrać ze sobą telefon lub aparat, ale co to za ujęcia gdy musisz wiosłować…

Chłopaki z Kljajevića Luka dbają też o całą otoczkę – w cenie raftingu dostaje się ex post obiad – zjedliśmy przepysznego pstrąga, była też kolejny raz rakija. Ponadto udział w raftingu daje prawo do zniżki na tyrolkę czyli zip line nad Tarą.

Skorzystałem – lina ma ponad 820 m, wysokość od dna kanionu – 170 m, prędkość jak podają 80-100 km/h – według mojej wiedzy z fizyki nie było szans na rozwinięcie takiej prędkości. Wrażenia – poniżej: filmik z tego wydarzenia:

Nadszedł czas pożegnania – Tara odwiedzona, rafting zaliczony, kociak uratowany – możemy wracać do Żabljaka. W drodze powrotnej mamy dużo szczęścia – na jednej z górskich, wąskich serpentyn mamy do czynienia z małą stłuczką, ale nasz pas, a raczej jego pobocze jest wolne – w przeciwną stronę mają mniej szczęścia – korek ma około jednego kilometra.

Krótki odpoczynek w hotelu i wybierany się do Żabljaka oraz nad Crno Jezero. Żabljak jest jednym z najwyżej położonych miast Europy – w końcu ponad 1.400 m.n.p.m. spotykamy w Polsce tylko w Karkonoszach oraz wysokich Karpatach. Samo miasto jest niewielkie, turystów więcej niż mieszkańców. Infrastruktura typowa dla takiego miasteczka – hotele, knajpki, supermarket (VOLI). Wokół miasta są piękne trasy narciarskie zimą, a latem szlaki idealne na górskie wędrówki.

Z Żabljaka prowadzi szlak, którym w ciągu 40-50 minut dojdziecie nad Crno Jezero – rozległe na ok. 50 ha, głębokie na ok. 50 m, składające się z dwóch jezior połączonych przesmykiem (gdzieś spotkałem się z informacją, że przesmyk ten wysycha latem – nic z tych rzeczy – w lipcu 2018, przesmyk był głęboki na kilka metrów). Jezioro jest prześliczne, położone u stóp masywu Bobotov Kuk.

Podobno latem temperatura wody w tym jeziorze sięga 22-24ºC, ale tym razem była niższa i jak sądzę nie przekraczała 20ºC, co na akwen położony w na wysokości 1.416 m.n.pm. w bałkańskich górach i tak jest niezłym wynikiem. Brzeg od strony Żabljaka od strony jeziora stanowi trawiasta plaża, a wokół niego prowadzi ścieżka spacerowa z „MOP-ami” (miejscami odpoczynku podróżnych;).

Patrząc na jezioro jeszcze przed zachodem słońca nie dziwi jego nazwa: Crno Jezero, ono jest naprawdę czarne!

Dzień 3. – Podróż, Boka Kotorska, Bar

Rano wstajemy, żegnamy Żabljak i ruszamy okrężną drogą nad czarnogórskie morze. Z Żabljaka do Baru najkrótszą trasą jest ok. 170 km, ale wybieramy piękniejszą drogę (ok. 230 km), prowadzącą przez jedyny, południowy fiord Europy czyli Bokę Kotorską. Za Żabljakiem zostawiamy Durmitor za sobą.

Nikšić jest drugim co do wielkości miastem Montenegro, znanym między innymi z najpopularniejeszego w Czarnogórze piwa „Nikšićko” (wypiłem w czasie pobytu słownie jedno – niczym nie różni się od koncernowej masówki i zdecydowanie odstaje in minus od czarnogórskich win). Upływający czas, a raczej śpiąca na prawym fotelu moja Ukochana Kobieta sprawiły, że nie zdecydowałem się tym razem na odwiedziny tego miasteczka (bytheway – w Czarnogórze wielkość miast jest inaczej pojmowana niż w Polsce – drugie miasto kraju znaczy ok. 60 tysięcy mieszkańców). Za miastem przy drodze na Bokę Kotorską (Risan) znaleźliśmy natomiast takie oto piękne, prawie dzikie jeziora (bez hoteli i zamków jak w najnowszej, roku 2018 polskiej rzeczywistości).

Po godzinie jazdy docieramy jednak do naszego, tym razem tylko tranzytowego, celu – Boki Kotorskiej! Czy jest piękniejsza wielka zatoka a’la fiord na śródziemnomorskim południu Europy..? Śmiem twierdzić, że nie, a zwiedziłem Włochy, Hiszpanię, Słowenię, Chorwację, Grecję, Cypr. Takiego fiordu nie zobaczycie nigdzie, zresztą w 1979 roku zatoka została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Przed nami otwiera się panorama pierwszego od północy miasta: Risanu.

Boka składa się kilku odnóg (zalewów) nazwanych od nazw miast nad nimi leżących: Risańskim, Kotorskim, Tivatskim i Hercegnowskim. Całość to głęboka na 60 m i rozległa na prawie 90 km2 zatoka, którą należałoby w życiu zobaczyć – jeśli ktoś nie lubi zimna, a chciałby nabrać wyobrażenia jak taki norweski fiord wygląda – polecam gorąco Bokę Kotorską!

Po drodze zatrzymaliśmy się na krótkie spacery w kilku miasteczkach miasteczkach, ograniczę się więc tylko do krótkiej fotorelacji:

  • Risan (najbardziej na północ wysunięte miasteczko), małe, ciche, spokojne.

  • Perast – jedno z najstarszych miast Boki Kotorskiej, z charakterystyczną dzwonnicą kościoła św. Mikołaja oraz pobliską wyspą św. Jerzego.

  • Kotor – największe, gwarne, zatłoczone miasto Boki, można by rzec – jej niepisana stolica, ze sławną twierdzą św. Jana na stokach gór otaczających miasto.

  • Tivat – położony bliżej morza, oddzielony od Adriatyku Cieśniną Kumborską, znany z powodu starego portu oraz jedynego w okolicy portu lotniczego.

Po drodze do Baru wpadamy przed Budvą na kawę do przeuroczej knajpki – kawa jak kawa, ale widok był bezcenny, a był w gratisie do kawy.

Gdyby ktoś pytał – knajpka nazywa się El Rey i leży rzut beretem przed tunelem, z którego zjeżdża się do Budvy; natomiast panorama Budvy przedstawia się następująco.

Zatrzymujemy się na wzgórzach otaczających „pocztówkowy” Sveti Stefan – ta chyba najbardziej znana czarnogórska wyspa to najdroższe, ale niestety zamknięte dla osób z zewnątrz miejsce w Czarnogórze. Ludzi wysiedlono już dawno, a wszystko zamieniono na „resort”. Na terenie wyspy nie ma numerów domów, ale romantyczne nazwy: np.  „Pod kwiatem pomarańczy”, itp. Już 12 lat  temu ceny tych kamiennych domków  stanowiących hotele i apartamenty – osiągały niebotyczne ceny porównywalne z cenami znanych zachodnich kurortów. Dzisiaj bez czterech „0” liczonych w EUR nie ma co marzyć o noclegu, a trzeba takich noclegów zarezerwować chyba minimum 2-3. W ostatnim czasie cała wyspa stała się własnością Aman Resorts – zarządzanego przez Rosjan singapurskiego holdingu. Plaża przy grobli też chyba najdroższa po tej stronie Adriatyku, pozostaje pytanie – czy jest równie piękna, jak droga? Rzecz gustu, a że – de gustibus non est disputandum

Docieramy do Baru, odnajdujemy nasz hotel – VILLA ANTIVARI – ogarniamy się i zwiedzamy okolice hotelu – planujemy, że jutrzejsze przedpołudnie spędzimy na zasadzie – dolce far niente – na pobliskiej plaży, do której mamy z hotelu nie więcej niż 100 metrów.

Plaża na przedmieściach Baru ciągnąca się od dzielnicy zwanej Šušanj aż do centrum miasta jest żwirowa, z otoczakami, oddzielona od biegnącej równolegle na całej długości promenady piniowym / sosnowym laskiem. Nawet o godzinie 18-tej jest pełna smażących się ludzi. Obiecuję mojej Ukochanej Kobiecie, że postaram się wytrzymać jutrzejsze przedpołudnie na plażingu 😉 Na koniec dnia pijemy szampana w lasku przy plaży wdychając adriatycką bryzę i patrząc na zachodzące słońce.

Dzień 4. – Plażing, Stari Bar, Stara Maslina, Ulcinj

Pobudka, pyszne śniadanie na hotelowym tarasie z widokiem na morze i schodzimy na obiecany plażing. Wybieramy jednak płatną plażę CASABLANCĘ – dwa leżaki z parasolem – za 6 EUR. Przekonał mnie barek i bonus w postaci braku bałtyckiego parawaningu!

Słońce, morze, bijeli špricer, ostatecznie godzinę zajęło mi pogodzenie się z losem wyrzuconego na brzeg wieloryba; dobrze, że przynajmniej mogę się w dowolnej chwili zsunąć do morza, nie potrzebuję do tego greenpeace’u.

Stari Bar (Stari Grad)

Na plażingu doktoryzowałem się z wiedzy o południowym wybrzeżu Czarnogóry, ponieważ te tereny były już dla mnie dziewicze – wcześniej nie miałem okazji tam dotrzeć. Pierwszy etap – Stary Bar (Stari Bar). Położony na wzgórzach masywu Rumija  ok. 4 km od barskiej promenady. Niecałe 40 lat temu, w kwietniu 1979 roku tereny nawiedziło trzęsienie ziemi, które w dużej części zrujnowało miasto. Dziś mieszka tam ok. 1-2 tysięcy mieszkańców, a cel naszej wizyty stanowi stosunkowo dobrze zachowana twierdza (Tvrđava Stari Bar).

Do wejścia do twierdzy prowadzi urokliwa uliczka, gdzie znajdziecie między innymi restaurację Konoba Kula, z której mamy bardzo miłe kulinarne wspomnienia (więcej: http://7mildalej.pl/smaki-montenegro/). Obok znajduje się też jeden z barskich meczetów.

Wejścia do twierdzy strzeże oczywiście kot, śpiący kot.

Twierdza stanowi jeden z najlepiej zachowanych do czasów dzisiejszych zespołów obronnych – grube mury pamiętające jeszcze VI wiek, liczne cerkwie, kościoły czy budynki mieszkalne znajdują się w stanie ruiny lub zostały odbudowane. Z murów obronnych można zobaczyć też kolejny lokalny zabytek – XVI-wieczny akwedukt doprowadzający do miasta wodę ze źródeł znajdujących się na stokach Rumiji.

Znajdziecie też niewielki, kameralny amfiteatr urządzony w tych średniowiecznych ruinach.

Całość stanowi ciekawy zespół architektoniczny wart odwiedzin – ma też tą zaletę, że położony trochę na uboczu, nie jest zadeptany przez turystów; można naprawdę zwiedzać w spokoju. Jedyne na co trzeba się przygotować, to upał; słońce nagrzewa stoki, na których położona jest twierdza, do tak niemiłosiernych temperatur, że każdy kawałek cienia jest niezwykle pożądany (i oblegany) przez lokalnych mieszkańców.

Od strony podgrodzia znajdziecie też charakterystyczną dla terenów Montenegro budowlę – czworokątną wieżę zegarową.

Stara Maslina (Stara Oliwka)

Zjeżdżając ze Starego Baru znajdziecie jeszcze jedną atrakcję – u podnóża miasta w pobliżu drogi Bar – Ulcinj rośnie Stara Maslina – podobno najstarsze drzewo w Europie. Według miejscowych liczy ponad 2000 lat. Ma też podobno jeszcze jedną cechę – godzenia zwaśnionych ludzi – wystarczy stanąć pod nią. Jak na tereny, gdzie (szczególnie w niedalekiej Albanii) rodzinna zemsta krwi (hakmarrja albo kanun) stanowiły niejednokrotnie o życiu i śmierci, to drzewo jak znalazł.

Drzewo, na mój gust wygląda jak połączenie kilku drzew – w tym młodszych i starszych. Wygląda jednak okazale, a legenda robi swoje. Rozłożysty pień ma ponad 10 m średnicy, a drzewa pilnuje… nie kot, ale żółw – podobno równie stary.

Ulcinj albo Ulqini – chwila bałkańskigo orientu

To największe na południu i jedno z największych miast Czarnogóry jest swoistym ewenementem, na który wpływ ma głównie jego położenie – w pobliżu Albanii, co więcej – 70% tego miasta stanowią właśnie Albańczycy. Mijając tablicę z nazwą miejscowości można poczuć się jakby przekraczało się granice innego państwa.

Centrum – pełne wąskich gwarnych uliczek z drobnymi sklepikami, gdzie kupić można wszystko; królestwo podróbek – Rolex za 11 EUR, okulary Ray-Bana za 8 EUR – nie ma problemu (z wizyty w Zürichu w sierpniu 2017 roku pamiętam, że taki Rolex kosztował 11.000 EUR). Zatłoczone ulice, gdzie nierzadko można spotkać naprawdę wypasione bryki + klakson stanowiący najważniejszą część wyposażenia auta, do tego dwujęzyczne napisy i szyldy, a na ulicy częściej słyszy się albański niż serbski – to wszystko ma swój urok i wypada wpaść chociażby na spacer i kawę do Ulcinja. Miasto jest położone urokliwie na nadmorskich wzgórzach, a starówka i przylegająca plaża mają swój czar. Jeśli ktoś lubi klimat arabskiej medyny, powinien być zachwycony.

Na przepływającej od południowej strony Ulcinja rzeki – Bojany, zwanej przez lokalsów Buną można spotkać do dzisiaj folklor i tradycję w postaci takich oto domków i sieci do połowów ryb. Obrazek – jakby czas zatrzymał się w miejscu przed dekadami lat…

Sama rzeka jest o tyle ciekawym hydrologicznie zjawiskiem, że w na wiosnę, kiedy jej dopływ Drin niesie masy wody z okolicznych gór, rzeka nie jest w stanie utrzymać naturalnego nurtu (w kierunku Adriatyku) i cofa się, płynąc niejako „pod prąd” do jeziora szkoderskiego. Wystarczy wtedy zarzucić tylko wyżej opisane sieci.

Być w Ulcinju i nie być na velikej plażi… Najdłuższa w Czarnogórze i po tej stronie Adriatyku piaszczysta plaża – 13 km – była dla mnie pewnego rodzaju szokiem… Do bałtyckiego czy też atlantyckiego, albo nawet śródziemnomorskiego piasku daleko temu ciemno-brudnemu podłożu, a tłok i upakowanie leżaków jak na palecie w dyskoncie, odstręczyło mnie chyba na zawsze od tego tak pożądanego letniego miejsca wypoczynku. Kilkadziesiąt rzędów leżaków do wynajęcia,  minimalny odstęp od wody – plażing ONLY FOR DESPERADO!

Nad czarnogórskim wybrzeżem zaczęło zachodzić słońce, a my kierujemy się do Baru.

(Nowy) Bar

Jeszcze tylko kilka słów o (Nowym) Barze, w końcu tam znajdowała się nasza nadmorska baza wypadowa. Miasto jest największym portem morskim w Czarnogórze; w nim kończy się linia kolejowa. Można z niego popłynąć promem do włoskiego Bari i Ankony. Miasto, odbudowane po trzęsieniu ziemi w 1979, w którym może nie znajdziecie zbyt wielu zabytków, znane głównie z racji swojego statusu jako kurortu wypoczynkowego. Od północnego skraju – dzielnicy Šušanj do centrum miasta ciągnie się promenada ze żwirową 1,5km plażą. W mieście znajduje się eklektyczna rezydencja królewska Topolica, muzeum miejskie, a w ostatnich latach ukończono budowę nowej cerkwi.

Ciekawostką, a raczej paskudą architektoniczną jest Robna Kuca – centrum handlowe znane w całej jeszcze istniejącej wtedy Jugosławii – przypominające chyba latające spodki – sen architekta o UFO. Spieszmy się oglądać te socrealistyczne budowle, nie wiadomo jak długo jeszcze postoją… (skoro w Polsce niektórzy chcą burzyć PKiN).

Dzień 5. – Viprazar, Skadarsko Jezero

Niestety przyszedł dzień wylotu do Polski, ale czasu jest jeszcze wystarczająco dużo, więc decydujemy się w drodze powrotnej odwiedzić okolice jeziora szkoderskiego. Jazda z Baru na lotnisko w Podgoricy (TGD) zajmie maksymalnie 1h, a więc mamy czas. Ruszamy z Baru, jedziemy przez Sozinę – najdłuższy, liczacy 4,2 km tunel Czarnogóry. Przystanek:

Viprazar oraz Skadarsko Jezero

Viprazar jest wiejską osadą o miejskiej zabudowie (taki czarnogórski paradoks) położonym przy drodze z Podgoricy na adriatyckie wybrzeże. Szerzej znane głównie z „portu wycieczkowców” pływających po jeziorze szkoderskim – czyli: już na wjeździe stoi pełno  jednoosobowych biur podróży, czytaj: naganiaczy-nagabywaczy, którzy za 10, 15, 20 EUR oferują łódki i stateczki, którymi można popływać po jeziorze. Miasteczko znane jest też z twierdzy, a raczej z tego, co po niej zostało, zwanej Besac.  Z jednej strony sam Viprazar przypomina niczym nie wyróżniającą się osadę, ale jednak ma w sobie to coś, co sprawia, że chociaż na chwilę warto się zatrzymać.

Na statek się nie decydujemy – zbyt mało czasu, ale spaceru w upale (+38ºC) na zamkowe wzgórze sobie nie odmówimy, panorama jeziora jest warta wylanego potu.

Na Besac wchodzi się z Viprazaru ok. 10-15 minut, a same ruiny nie są zbyt wielkie – do Starego Baru im daleko. Widok jest jednak przedni. Poniżej Viprazar:

Jezioro szkoderskie:

Skadarsko Jezero jest największym jeziorem nie tylko w Czarnogórze, ale też na całym Półwyspie Bałkańskim. Lokalsi nazywają je blato, czyli bagno. Długie na 44 km, szerokie na 13 km, a położone w kotlinie oddzielone od morza i lądu grami stanowi dla wielu ptaków, szczególnie tych z północy Europy miejsce zimowania albo odpoczynku w trakcie migracji. Jezioro posiada też status parku narodowego.

Ruszamy z Viprazaru do naszego ostatniego punktu – na grobli zatrzymujemy się u Zorana – wizytę w Montenegro kończymy dzikim karpiem (šaranem) – nie zdarzyło się aby karp smakował jak ten u Zorana (więcej: http://7mildalej.pl/smaki-montenegro/). Ostatni look na jezioro i jedziemy na aerodrom jak mawiają Czarnogórcy.

Ten maleńki kraj żegna nas przepyszną kuchnią i przepiękną pogodą. Zdaje się mówić: To nie był ostatni raz…


Czarnogóra jaka jest..?

Jest przecudnym krajem, nadal jeszcze nie zmanierowanym do końca turystycznie. Znajdziecie i ciszę i spokój, ale też gwarne oraz imprezowe wybrzeże. Ceny jeszcze nie zdążyły oszaleć, więc dla kieszeni nie będzie to wielkie obciążenie. Ceny atrakcji, wstępu – jedne z niższych w Europie. Ludzie wciąż (tak było w Gruzji jeszcze 5 lat temu) gościnni i pomocni.

Co nas pozytywnie zaskoczyło:

  • + gościnność ludzi (!), obsługa hotelach i restauracjach
  • + kuchnia – wciąż w wielu miejscach nie napakowana chemią, świeża i domowa
  • + wina – dobre i stosunkowo niedrogie (!)
  • + wciąż obecny folklor i tradycja – czarnogórski luz i spokój; taka pozytywna siermiężność
  • + ceny – wejściówki do atrakcji, restauracje, sklepy
  • + przyroda – nie tylko riwiera jest piękna; góry również
  • + brak tłumów w wielu regionach kraju – cisza i spokój (jakby to nie było południe Europy)

Co nas zaskoczyło negatywnie:

  • – niestety – wszechobecne śmieci (duży postęp w ciągu ostatnich 12 lat, ale jak na status od 1991 roku państwa ekologicznego…)
  • – stan dróg (również wiele zrobiono, ale po kraju podróżuje się dość wolno, a jakość nawierzchni, brak lewoskrętów – wszystko to pozostawia wiele do życzenia)
  • – rozpoczynająca się komercjalizacja turystyki (niestety – nieodzowny znak globalizacji życia)

Na co nie starczyło czasu..? Co będzie next time..?

  • jeszcze raz góry Durmitoru, ale bardziej trekkingowo,
  • Boka Kotorska – tak na 3-4 dni, aby poczuć jej klimat i piękno,
  • Lovćen i Cetinje,
  • może… rejs po Skadarskim Jezerze (ale bardziej kameralnie – łodzią od Zorana).

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Na początek info dla tych, którzy jeszcze tam nie byli – pamiętajcie, że walutą obowiązującą w Czarnogórze jest Euro – taki paradoks – kraj nie jest członkiem Unii Europejskiej, ale krótko po ogłoszeniu niepodległości przyjął jako walutę narodową EUR, a UE przymknęła na to oko i przynajmniej nie trzeba kupować ani przewalutowywać 2x PLN.
  2. Lotnisko TGD – małe, ale obsługa bardzo sprawna na każdym etapie odprawy; przed lotem do WAW 1,0-1,5h powinno wystarczyć na odprawę i boarding.
  3. Podgorica – miasto na jedno popołudnie – na więcej szkoda czasu; chyba, że ktoś ma bardzo ambitny plan zwiedzania każdego skrzyżowania i oglądania każdego budynku.
  4. W Montenegro przejechaliśmy ok. 550 km – główne drogi – z niewielkimi wyjątkami jednopasmowe, drogi drugorzędne – w górach niejednokrotnie częściowo zasypane osuwającymi się kamieniami. Prędkość podróżna to max 70-80 km. Nawierzchnia na głównych drogach ok, część odcinków po remontach; w górach bywa 3-ci pas do wyprzedzania. Radary stacjonarne oznaczone podobnie jak w Polsce; policja z pomiarem prędkości – rzadko – przez wszystkie przejechane kilometry – trafiliśmy 2x, ale bez konsekwencji. Kultura jazdy – zmieniła się w ostatnich latach – generalnie europejska, ale bardziej ta środkowo-europejska (to i tak postęp – 12 lat temu pokusiłbym się o zdefiniowanie jej jako „bałkańskiej”).
  5. Jeśli chcecie w „zwiedzić w ciszy” słynny most na Tarze, najlepiej wybierzcie się rano – tłumy pojawiają się mniej więcej od godziny 11-tej; wcześniej panuje względny spokój.
  6. Z raftingu korzystaliśmy z bazy Kljajevića Luka – www.rafting-tara.info. Oferują spływ półdniowy (realnie do 3h) oraz całodniowy (ok. 8h). Cena za pół dnia – 40-45 EUR, za cały dzień – 60-65 EUR. ZIP LINE – standard: 20 EUR, przy pakiecie: z „małym” raftingiem: 15 EUR, z „dużym” raftingiem: 10 EUR. Są też inne raftingownie w okolicy, a ponadto w hotele również oferują te same imprezy, tylko… drożej.
  7. Jeśli byliście już na raftingu to zachowajcie bilet, jest ważny w dniu zakupu i możecie odwiedzić „na nim” inne zakątki NP Durmitor takie jak np. Crno Jezero, zresztą – park narodowy Durimitoru rozciąga się wszędzie, a bilet kosztuje 3 EUR.
  8. Twierdza Stari Bar – wstęp kosztuje 2 EUR, czynne od świtu do zmierzchu.
  9. Velika plaża – ceny za dzień za leżak od 3 EUR przez 6-7 EUR za dwa leżaki z parasolem, do 9 EUR za to samo tylko w pierwszych 3 rzędach od morza i 20 EUR za wiatę plażową – dla mnie masakra – tylko dla wielbicieli plażingu.
  10. Jedyny płatny tunel (Sozina) na trasie Podgorica – Sutomore kosztuje 2,50 EUR za auto osobowe. Płatność na bramkach przy wyjeździe.

CZARNOGÓRA – GDZIE SPAĆ

 

W Montenegro przyszło nam spać zarówno na wybrzeżu, jak też w górach. O lipcowej podróży do Czarnogóry czytaj: http://7mildalej.pl/czarnogora-balkanska-perelka/. Kiedy dotarliśmy do Baru, ale nie tego w knajpie, tylko tego nad Adriatykiem, zatrzymaliśmy się w VILLA ANTIVARI. W Żabljaku spaliśmy natomiast w hotelu ZLATNI BOR.

VILLA ANTIVARI  (BAR – ŠUŠANJ)

Hotel jest typowym rodzinnym biznesem prowadzonym z ogromnym zaangażowaniem. Co tam znajdziecie – poza spaniem i strawą..? Przede wszystkim:

  • rodzinną atmosferę,
  • ogromną życzliwość właścicieli,
  • pomoc we wszystkich sprawach, które chcecie rozwiązać,
  • wspaniałą kuchnię.

Hotel w/g jednej kategoryzacji ma: ** w/g innej ***. Dla nas kategoryzacja hotelu straciła swoje znaczenie od momentu przekroczenia jego progu.

Na początek – trochę statystyki – hotel mieści się na przedmieściach Baru, przy wjeździe od Petrovaca.  Budynek ma 4 kondygnacje, z czego na parterze mieści się: parking, recepcja, jadalnia oraz zadrzewiony taras, na którym można zjeść śniadanie i nie tylko.

Pokój, który otrzymaliśmy miał widok na pasmo gór otaczających Bar od strony lądu.

Pokój spełniał wszystkie oczekiwania – wygodne łóżko, łazienka z prysznicem, indywidualna klimatyzacja, TV, codzienne sprzątanie, zmiana ręczników, w pokojach minibar zaopatrzony w napoje w niewygórowanej cenie.

Łazienka, prosta, nie najnowsza już, ale czysta.

To, że hotel był zadbany i czysty, to był tylko dodatek do jakości obsługi.

Zawsze w hotelach cenię sobie nie tylko standard, ale też atmosferę – tutaj ją otrzymałem w 100%, a w gratisie to, co uwielbiam – dobre, lokalne śniadanie.

Śniadania w VILLA ANTIVARI były spełnieniem oczekiwań – codziennie lekko inny zestaw dań na ciepło – co więcej – to wszystko przygotowywane we własnej kuchni, na lokalnych produktach – doświadczyliśmy pyszności takich jak: serowe babeczki, krokiety mięsne, grilowane cukinie i inne warzywa, jaja na oko – czyli sadzone jajka, lokalne kiełbaski, do tego znajdziecie warzywa, owoce, wędliny i sery – trzy rodzaje, z czego sławetny czarnogórski krawlji sir – krowi ser w wersji młodej i starej – mój ulubiony przysmak. Zjeść z apetytem śniadanko na zacienionym tarasie z widokiem na morze, mogą zarówno mięsożercy, jak i zwolennicy kuchni vege – bezcenne!

Inne zalety

  • do plaży: płatnej i bezpłatnej macie nie więcej niż 50-100 m,
  • niezłe knajpki znajdziecie w bezpośrednim sąsiedztwie hotelu,
  • komfortowe wyciszenie pokoi od strony gór,
  • darmowy parking.

Czy są jakieś minusy tego butikowego przybytku..?

  • hotel położony jest przy ruchliwej ulicy od strony morza – ruch może być uciążliwy,
  • łazienka w naszym pokoju pomimo, że generalnie czysta, powinna być odświeżona,
  • nie ma baru czynnego 24h, ani też strefy rekreacji czy spa – jeśli ktoś nie może bez tego przeżyć pobytu, niech szuka innej lokalizacji.

Jest to natomiast hotel nie tylko na kilka dni pobytu czy też tranzyt, ale przede wszystkim na wypoczynek. Jego podstawową przewagą są mili i sympatyczni właściciele, którzy zadbają o Was osobiście; coś trzeba załatwić..? Pomogą. Porozmawiają, zapytają, doradzą – ale bez zbędnego zadęcia, zrobią to ze szczerego serca i wrodzonej gościnności.

Jeśli chcecie się zatrzymać w VILLA ANTIVARI – oto adres: Zeleni Pojas Bb, Bar 85000, Czarnogóra; chcecie się dogadać: język angielski, ale też serbski, rosyjski, chorwacki – co oznacza, że po polsku też dacie radę. Według mojej skali ocena hotelu:

  • położenie: 4/5
  • atmosfera: 5/5
  • obsługa: 5/5
  • śniadania: 5/5
  • pokoje: 4/5
  • czystość 4,5/5

HOTEL ZLATNI BOR (ŻABLJAK)

Durmitor, Kanion Tary, Crne Jezero – jeśli chcecie odwiedzić jeden z najpiękniejszych górskich regionów nie tylko Bałkanów, ale też Europy – przyjedźcie do Żabljaka.

W Żabljaku nasz wybór padł na ZLATNI BOR – odpowiadała nam cena oraz opinie w internecie. Jak było w rzeczywistości?

W hotelu spędziliśmy dwie noce – przyjechaliśmy w poniedziałek, wyjeżdżaliśmy w środę. Na początek trochę suchego wkładu. Hotel mieści się na peryferiach miasteczka, przy drodze z Żabljaka na most na Tarze. W bezpośrednim otoczeniu znajdziecie inne hotele. Parking bezpłatny. Hotel mieści się w dwóch budynkach – restauracyjnym, gdzie zjecie śniadanie oraz hotelowym.

Budynek hotelowy ma 4 kondygnacje – nie ma windy. Pokoje są bardzo przestronne – mieliśmy „dwójkę” wyposażoną w TV, lodówkę (brak minibaru):

wygodne łóżko:

z widokiem na pasmo Bobotov Kuk (najwyższy szczyt okolic):

Co do hotelu – pokój sprawia wrażenie, jakby jego wystrój zatrzymał się w epoce sprzed ogłoszenia niepodległości Czarnogóry. Jednak największym problemem była czystość łazienki… O ile czystość łóżka można ocenić na 5/5, to pokoju na 3,5/5, a łazienki niestety na 1,5/5. Pokój nie był też codziennie sprzątany. Co do personelu tutaj poczuliśmy się jakbyśmy byli w innym obiekcie – super – ludzie mili i pomocni. Jeśli wybieracie się na rafting, albo stoki narciarskie (zimą) – hotel będzie idealną bazą wypadową.

Największą wartością hotelu jest jednak restauracja pełniąca funkcję nie tylko hotelowej jadłodajni, ale też knajpy z lokalną kuchnią, w której, jak dane było nam zauważyć, często bywali lokalsi. Jeśli restauracja trzymała poziom, to hotelowe śniadania też musiały być extra. I w tym przypadku tak było. Wybór dań na zimno i ciepło był w stanie zaspokoić kubeczki smakowe.

Ogólne wrażenia z pobytu:

  • + restauracja – czynna do późnej nocy z dobrą kuchnią,
  • + duże i obszerne pokoje
  • + personel
  • + bezpłatny parking
  • – czystość łazienki
  • – brak codziennego sprzątania

Jak za cenę 40-50 EUR – myślę, że spełnia pokładane nadzieje i oczekiwania.

Kontakt: Tmajevci b.b., Žabljak 84220; tel: +382 67 367 243; www.hotelzlatnibor.com

 

 

RAFTING W SŁOWENII – SOčA RIVER

Wakacje, sierpień 2016 – zwiedzamy Słowenię, Chorwację. Z naszej bazy wypadowej w Kranjskiej Gorze w Alpach Julijskich organizujemy wypad do Boveca na rafting na Sočy (Soczy). Rafting mamy wcześniej zarezerwowany przez internet w firmie SOCARIDER, prowadzonej przez sympatycznych Węgrów, osiadłych już Słowenii.

Siadamy rano w samochód i jedziemy z Kranjskiej do Boveca przez Włochy – okazuje się, że jest może nie najkrótsza, ale najszybsza droga. Kierunek: Ratece, Tarvisio, Bovec – Z Kranjskiej Gory mamy ok 45 km; podróż zajmuje nam ok. 50 minut – w końcu do wąskie górskie drogi, trochę remontów i świateł.

Można skorzystać z innej drogi (nr 206) – przez Ruską Kapelicę, może minimalnie bliżej, ale droga naprawdę nie rozpieszcza, choć jej walory widokowe są odwrotnie proporcjonalne do szybkości poruszania się.

Miasteczko Bovec leży w uroczym zakątku Alp Julijskich, w pobliżu granicy z Włochami. W 1976 roku było zniszczone przez trzęsienie ziemi – dzisiaj nie mu już śladu po tej tragedii. Inną ciekawostką jest fakt, że rzeka, którą spróbujemy ujarzmić na pontonach była planem filmowym dla filmu: „Opowieści z Narnii: Książę Kaspian”. Miasteczko jest urokliwe, mamy jeszcze trochę czasu, więc poświęcamy go na krótkie zwiedzanie oraz kawę i przekąskę.

Odnajdujemy naszego organizatora czyli firmę SOCARIDER. Tam dobieramy pianki, kaski, kamizelki, buty. Pakują nas w vany i jedziemy nad rzekę. Zmiana stroju – z suchego na mokry 😉 i zapoznajemy się z rzeką – przepiękna górska, alpejska rzeka – czeka na nas.

RAFTING czyli White Water – skala trudności

Poszczególne stopnie skali rzek zależą bezpośrednio od trudności technicznych oraz wymaganego poziomu umiejętności. Rzeki oceniane są w skali klas od WW I do WW VI, gdzie klasa I oznacza poziom najłatwiejszy, zaś VI najtrudniejszy.

WW 1 – woda o szybszym nurcie, drobne fale,

WW 2 – regularne, ale łagodne fale oraz bystrza; łatwy do wytyczenia kierunek płynięcia,

WW 3 – duże i nieregularne fale, odwoje o płytkiej cyrkulacji, konieczność wyboru drogi płynięcia, więcej przeszkód,

WW 4 – dużo większy spadek i prędkość nurtu; możliwe tzw. dropy (małe wodospady), dużo przeszkód, odwoje o płytkiej i głębokiej cyrkulacji,

WW 5 – bardzo trudna woda, ” very high level”; ogromny spadek połączony z dużą ilością przeszkód; w większości krajów europejskich istnieje zakaz komercyjnego pływania po tego typu rzekach,

WW 6 – na granicy ludzkich możliwości, ONLY FOR SALMON 🙂

Nasza Soča przetestuje nasze umiejętności na poziomie 3,0-3,5.

Krótkie szkolenie, ponton w ręce – jest nas 8 osób + instruktor – Węgrzy mają przewagę liczebną – jest ich 4 + instruktor, zajmujemy miejsca – Polska po lewej stronie pontonu; Węgry – po prawej. Językiem obowiązującym jest dziwny dialekt – nie wszyscy Węgrzy kumają angielski, Polacy nie kumają węgierskiego, więc komendy padają po angielsko-węgiersku – generalnie: Nem értem! Ale wszystko jest proste – wiosłuje się „left”, „right”, „go”, „stop” czyli w języku naszych bratanków „balra”, „jobb”, „előre”, „abbahagy”.

Zapoznajemy się też z wodą – nikt bez zanurzonej w rzece głowy nie popłynie – nie jest zimno, ale ciepło wcale… i ruszamy. Płyniemy w dwa pontony. Początek dość spokojny.

Później prawie lewitujemy – ponton czy wodolot..?

Mały raft-stop na bliższe zapoznanie z Sočą – mamy wolne, możemy potrenować skoki do wody – stylem „warszawskim”…

…stylem „budapeszetańskim”…

albo pływanie synchroniczne 😉

Rzeka momentami przyspiesza, poznajemy fale, bystrza i inne terminy z teorii raftingu.

Drugi raft-stop wita nas skałą – dla chętnych – skok 6-7 metrowej skały. Jak to się mówi: Lengyel, magyar – két jó barát (Polak, Węgier – dwa bratanki), więc chyba mnie nie podpuszczają, skoro mówią, że w dole jest 7-8 metrów wody, to chyba mówią prawdę… Wejdę, a jak będzie zbyt wysoko na moje kości, to zejdę… Tak się tylko mówi, ale ta skała ma to do siebie, że kupuje się tylko ONE-WAY TICKET – prawie jak w GRU – rubel za wejście, dwa ruble za wyjście – nie da się po prostu zejść, bezpieczniej jest skoczyć.

Dwa kroki, okrzyk – Banzaj!, a może Niech Żyje III Rzeczpospolita!, a może O k….!

Na dole –  adrenalina i endorfina mówią, że należy to powtórzyć, ale rzeka czeka. Momentami jest ryzyko, jest też zabawa. Po drodze prawie gubimy jedną z Węgierek, więc musimy ją wyłowić i wciągnąć do pontonu.

Nagle komenda – wszyscy do wody, NOW!

Reszta spływu odbywa się własnoręcznie – …sorry – wnieśliśmy opłatę za cały odcinek… – ale nikt nas nie słucha 😉

Na koniec wspólne, pamiątkowe zdjęcie, prawie jak na węgierskim weselu.

W samochodzie – wszyscy zmęczeni, ale szczęśliwi i zadowoleni, obyło się bez strat w ludziach i kończynach; Węgierka, która wypadła z pontonu też się przecież odnalazła.

Kierunek Baza – Bovec!

Wracamy, we Włoszech – pomiędzy Tarvisio a granicą, w okolicach Fusile odwiedzamy przydrożną rodzinną trattorię: BAR TRATTORIA GENZIANA – pyszne, prawdziwie domowe, włoskie jedzenie – przypominają mi się dawne lata we Włoszech… Bar mieści się na parterze domu zamieszkałego przez właścicieli. Grazie, Signoria Lina!


Zamiast zakończenia…

Rafting spełnił nasze oczekiwania, było cudownie. Pogoda generalnie dopisała, firma się sprawdziła.

Możemy polecić naszego organizatora: SOCARIDER – www.socarider.com, Trg Golobarskih zrtev 40 5230 Bovec, tel: 0386 41 596 104, mail: info@socarider.com

Mówią po słoweńsku, węgiersku, angielsku. Za 4 osoby zapłaciliśmy 140 EUR (35 EUR/osoba); w cenie kompletny strój, transport, ubezpieczenie i…full fun. Impreza trwa realnie:

  • sprawy organizacyjne (płatność, pianki, kaski, kapoki, zebranie grupy itd.) – 30-40 min
  • dojazd do startu – ok. 10-15 min
  • rafting – ok. 3,5h
  • zakończenie + transport do bazy – ok. 20 min

Soča jest przepiękną rzeką, stopień trudności – max. WW 3,0-3,5, ale takich odcinków nie ma zbyt wiele. Nadaje się dla początkujących. Rafting można polecić wszystkim, którzy tylko nie odczuwają lęku przed wodą i są ogólnie sprawni ruchowo. Po trzech, albo i pięciu godzinach w pontonie człowiek potrafi być zmęczony. Dużo zależy od tego z kim płyniesz – trafiliśmy nieźle – współpraca była dobra pomimo barier językowych.

Krótki opis raftingu na Tarze w Czarnogórze znajdziesz tu: http://7mildalej.pl/czarnogora-balkanska-perelka/.