CO ZJEŚĆ W KIJOWIE?

Tym razem nie traktowaliśmy wyjazdu jako kulinarnych poszukiwań i natchnienia w zabużańskiej kuchni. Ponadto z kuchnią ukraińską mieliśmy już do czynienia. Wylot w okresie świąt wielkanocnych miał dać nam wytchnienie od kuchennych prac i świątecznego obżarstwa. Z dwojga złego, wolę domowy Raisefieber od Osternfieber. Chcieliśmy wypocząć i spędzić Wielkanoc na pełnym luzie; bez napinki (o podróży czytaj: http://7mildalej.pl/wielkanoc-w-kijowie/).

Trafiliśmy na fantastyczny hotel z fantastyczną kuchnią – od tej strony BAKKARA ART HOTEL można spokojnie polecić. Z uwagi na święta część posiłków (śniadania i część kolacji) ograniczyła się do hotelowej kuchni. Wszystko, co jedliśmy wyszło od szefa kuchni znającego się na rzeczy. Poza tradycyjną kuchnią ukraińską, zaskoczyły mnie krewetki z wędzonym łososiem, które zamówiłem na jedną z kolacji – świeże krewetki w Kijowie..? Jak najbardziej możliwe.

Hotelowe śniadanie wielkanocne nie było może zgodne z naszą tradycją, ale jego różnorodnością oraz obfitością nie powstydziłby się niejeden z lepszych zachodnich hoteli.

Śniadanie zaczęliśmy jednak zgodnie wielkanocną polską tradycją – ab ovo 🙂

Na mieście spróbowaliśmy jedzenia w stylu „pop” – pizzeria w centrum handlowym na Majdanie – makaron i pizza bez szału. Powiedziałbym nawet, że skromnie – i na talerzu, i w smaku.

W podziemiach placu na Majdanie są zlokalizowane: stacja metra oraz centrum handlowe. Znajdziecie tam również jeden narodowych, ukraińskich sieciowych street-foodów – PUZATA CHATA. Człowiek naczytał się w przewodnikach oraz internecie na temat jedzenia w tym kulinarnym przybytku i… totalne rozczarowanie. Prosty, surowy wystrój – dla pełnego obrazu – typowy „bar mleczny” z ukraińskim jedzeniem. Wybierasz, jedziesz z tacą jak w Ikei, ważą, mierzą i kasują.

Znajdziesz tam i lekkie dania i zupy i mięsa i sałatki. Problem polega na tym, że to jedzenie nie ma smaku. Jeśli traktować to jako substytut fast-fooda – OK, lepsze to niż hot-dog na Orlenie. Jeśli jednak miałbym się tam stołować codziennie, znudziłoby się mi to już po pierwszym razie. To jedzenie nie za wiele wspólnego ma ze smakiem, ale czego oczekiwać za kilka (przeliczeniowych) PLN… Zgodnie z moją kulinarną zasadą zwiedzania świata mogę powiedzieć: byłem, zjadłem, …zapomniałem. Na „+” duży wybór potraw oraz cena; na „-” smak (udało im się idealnie skorelować z ceną).

To co nie podeszło w PUZATEJ CHACIE, to w KATIUSZY podążało już za smakowymi oczekiwaniami. Odwiedziliśmy VARENICZNAJĄ KATIUSZĘ przy ulicy Iwana Mazepy. Kolejna ukraińska sieciówka, ale tym razem zarówno z pomysłem na wnętrze, jak i z pomysłem na jedzenie.  Chwilę czekaliśmy – w środku był komplet, ale warto było.

Co do wystroju – wnętrze utrzymane w stylu lat siedemdziesiątych; ciepłe barwy; książki; meble jakby każdy z innego pokoju w M-3. Całość tworzy jednak przytulny klimat. Kuchni również nie można niczego odmówić. Karta obejmuje pełen zakres ukraińskiej kuchni – dodatkowo – dla ułatwienia jest obrazkowa. Myślę, że nie tylko dla ułatwienia zamówień, ale też dla podkręcenia apetytu. Spójrzcie tylko:

Skupiliśmy się na mącznych rarytasach wschodniej kuchni – „varenikach” (pierogach) oraz „pelmeni” (pielmieni). Czas oczekiwania – w sam raz – nie za długi, ale też nie zbyt szybki (aby nie było wrażenia, że odgrzewają mrożonki). Wszystkie zamówione porcje były ciepłe, stylowo podane na małych patelniach, które doskonale trzymały ciepło. Każdy z czterech biesiadników odszedł od stołu nie tylko syty, ale też ukontentowany posiłkiem.

Ceny – szkoda gadać, a raczej pisać – ponad 600 UAH za ucztę dla 4 osób popitą dla apetytu (i dla smaku) Becherovką… bez komentarza.


Co można powiedzieć o kijowskim jedzeniu..?

Oczywiście opinia jest subiektywna – na podstawie krótkiego pobytu i odwiedzeniu kilku knajpek.

Na duży plus – świeżość produktów i potraw – zarówno w hotelu, jak też na mieście. Zarówno w hotelu, jak też w Katiuszy mogę prawie ze 100% pewnością stwierdzić, że nie było tam żadnych polepszaczy smaku czy konserwantów.

Charakterystyczna rzecz, która rzuciła mi się w oczy (a może w usta) – wybór sałatek. Jest ich zawsze sporo, w różnych kompozycjach i są bardzo smaczne. Jednym z warzyw, które np. w Polsce nie rozpowszechniły się „sałatkowo” jest rzepa, a szkoda, bo daje fajną nutę świeżości na talerzu.

Opinia co do PUZATEJ CHATY – jak w tekście – nie moja bajka.

Poza naszym hotelem oraz KATIUSZĄ obsługa – rzadko to tak oceniam – ale beznadziejna. Brak uśmiechu (nawet „No.5”), wszystko podane jakby z niechęcią. Jeszcze trochę czasu musi chyba upłynąć, aby zrozumieli na czym polega obsługa klienta. I to było chyba największe rozczarowanie, Spodziewaliśmy się powszechnej wschodniosłowiańskiej gościnności, a wyszło jak w PRL-u.

Co jeszcze charakterystyczne dla kulinarnej mapy Kijowa, to mnogość gruzińskich knajpek. Jeśli ktoś lubi chinkali, chaczapuri czy inne kaukaskie smakołyki,na pewno znajdzie coś dla siebie. Są to na ogół restauracje prowadzone przez Gruzinów, więc na odżachuri nie trzeba lecieć do Tbilisi (ale warto).

Na koniec alkohole.

W restauracjach królują oczywiście mocne trunki – wódka jest często spotykana na stole, a może to tylko wielkanocne złudzenie? Taki to już czas (świąteczny), że „czysta” króluje na stołach za wschodnią granicą.

Poza wódką – piwo. Ale jak to mówią: rękawów nie urywa. Ukraińskim piwom jeszcze daleko do jakości. Ostatnio zaczynają jednak warzyć złoty napój w rzemieślniczych browarach. Podobno Lwów w tym przoduje, więc trzeba będzie odwiedzić Lwów.

Wino – mój ulubiony napój – degustowaliśmy ukraińskie wina, ale one też nie zachwycają – wytłumaczenie proste – brak tradycji winiarskich, bo przecież klimat do ich produkcji jest – wybrzeże Morza Czarnego, przygraniczne tereny z Mołdawią. Potencjał więc jest.