CITYBREAK W BUDAPESZCIE

Lengyel, magyar – két jó barát, Együtt harcol s issza borátPolak, Węgier dwa bratanki i do szabli, i do szklanki. Do Budapesztu pojechaliśmy nie wojować, ale już szklaneczki Egri bikavér odmawiać nie zamierzaliśmy! I do głowy by nam nie przyszło, że z bratankami znad Dunaju, już piątkowej nocy będziemy (częściowo) wypełniać stare przysłowie.

Budapesztu przedstawiać nie trzeba, miasto nie dosyć, że położone blisko Polski, to jeszcze jedno z piękniejszych w Europie. Pełne historii, również tej splecionej naszymi wspólnymi więzami. Polacy ginęli za Węgry, Węgrzy za Polskę. Dwa narody, które nigdy nie dały się stłamsić i ciężko walczyły o swoją niepodległość. Miasto, w którym uruchomiono drugą, najstarszą linię metra. Któż nie zna z pocztówek wiszących nad Dunajem mostów czy też eklektycznego parlamentu, że też o kuchni węgierskiej nie wspomnę.


Zaledwie 1h10m i w piątkowy wieczór lądujemy na lotnisku Ferihegy, dzisiaj noszącym imię Ferenca Liszta. Obsługiwało w 2013 roku, wtedy, gdy zwiedzialiśmy Budapest około 7-8 mln paxów rocznie. Lotnisko „poręczne”, ma dwa stosunkowo niewielkie terminale (2A oraz 2B); szybko można wyjść do „miasta”. Ale żeby dostać się do miasta, to czeka nas podróż. Kupujemy bloczki 10-biletowe, które ówcześnie były chyba najwygodniejszą formą płatności za przejazdy – obowiązują na terenie miasta i można korzystać zarówno z autobusów, tramwajów, jak też prawie najstarszego metra na świecie.

Najpierw pakujemy się do autobusu nr 200E, który spod terminala jedzie do stacji Kobanya Kispest, gdzie należy wsiąść w metro linii nr 3 (niebieska), która jeździ do centrum miasta. I tu spotykamy pierwszy powód wizyty w Budapeszcie…

Film „Kontrolerzy” Nimroda Antala o budapesztańskich kanarach z metra to kultowa pozycja w mojej kinematografii. Dokładnie takich kanarów spotykamy na pierwszej stacji metra – te same ubrania, opaski, sposób zachowania – czuję się jak w matrixie. Zarezerwowaliśmy hotel przy stacji Kálvin tér, co okazało się dobrym wyborem.

Hotel The Three Corners przy Királyi Pál utca spełnił nasze oczekiwania, nie tylko pod względem standardu, ale również pod względem skomunikowania z innymi dzielnicami miasta. Samo położenie hotelu – w dzielnicy Belváros,w pobliżu mostu Mostu Wolności, czyli Szabadság hid – spełniło nasze oczekiwania.

Postanawiamy piątkowy wieczór spędzić w pobliskich knajpkach. Pierwsze zderzenie ze stolicą Węgier jest swoistym szokiem. Nie takie mieliśmy wyobrażenie o śródmieściu lewobrzeżnej części miasta. Peszt kojarzył się nam z węgierskim parlamentem, katedrą św. Stefana, kamienicami z epoki cesarzowej Sisi, a otrzymaliśmy ciemne zaułki i sterty śmieci na każdym kroku.

Widok prawie apokaliptyczny, znany mi może z ulic włoskich miast z okresu strajku sprzątających.

W końcu trafiamy do jednej z niewielkich, wręcz mikroskopijnych knajpek, gdzie słychać tylko język węgierski. Proste, wręcz surowe wnętrze, drewniane ławy i stoły ustawione jak w starym wagonie. Skoro już weszliśmy, to zostajemy – przecież właśnie dla takich chwil człowiek podróżuje! To jest ta inność, która mnie pcha do obcego świata. Kelnerzy nie mówią, ani po angielsku, ani po niemiecku… Skoro jednak: Lengyel, magyar két jó barát.., to zawsze się dogadamy. Konwersacja staje się coraz bardziej płynna z każdą następną butelką wina. Nie spostrzegamy, kiedy salę opuszcza ostatni klient, a my zacieśniamy z kelnerami polsko-węgierską przyjaźń do późnych godzin nocnych. Rozstajemy się około 4-tej nad ranem i jak odnajdujemy hotel, wie tylko mój szósty zmysł.

Jeszcze jedno – w rozmowach wyjaśnia się tajemnica budapesztańskich śmieci. Otóż, okresowo organizowane są wywozy różnego rodzaju niepotrzebnych, starych, zużytych rzeczy. Ubrania, meble i inne pozostałości są odbierane i na taki właśnie weekend trafiliśmy. W niedzielę na ulicach Belvárosu już nie było śladów po tych wystawkach.

Drugi dzień wita nas słońcem i… pysznym śniadaniem w hotelu. Pierwsze kroki kierujemy na Szabadság hid, obecnie: Most Wolności, a wcześniej Most Franciszka Józefa. Podobno jest to najkrótszy z budapesztańskich mostów. Dla mnie wszystkie są podobnej długości.

Na zakończenie jego budowy w roku 1896, cesarz Franciszek Józef wbił ostatni nit – złoty nit. Przetrwał wiele lat, aż w końcu została skradziony, raz i drugi. W końcu go odtworzono, ale w miejscu nieznanym postronnym złodziejom nitów. Most słynie jeszcze z jednego, dość mrocznego faktu. Podobno turule czyli kruko-orły dzierżące w swych szponach cztery mostowe wieże były świadkiem kilkuset samobójstw. Tak, jak turule przywiodły lud Madziarów nad panońską nizinę, tak most przyciąga licznych samobójców…

GÓRA ŚW. GELLERTA

Dla nas most był tylko odcinkiem wyprawy do Budy leżącej na prawym, zachodnim brzegu Dunaju. Pierwsze kroki kierujemy na górującą nieopodal mostu górę św. Gellerta (Gellérthegy).

Wzgórze Gellerta, to 235-metrowe wzniesienie w prawobrzeżnej części Budapesztu. Jak, że jest to przede wszystkim najwyżej położony punkt w centralnej części miasta, to panorama, szczególnie Budy jest przepiękna.

Dzisiejszą nazwę swą góra wzięła od św. Gellerta, którego podobno poganie spuścili z góry do Dunaju w beczce. Niewątpliwie – prekursorzy zorbingu sprzed 11 wieków… Tak, czy inaczej góra Kelem dostała swojego patrona.

Ścieżki na szczyt są dosyć przyjazne, nawet dla niezbyt wytrawnych wędrowców – po prostu jeden wielki trawers. Na szczycie znajdziecie cytadelę. Zbudowana przez Austriaków, jako straszak na niepokornych Madziarów, którzy niejednokrotnie próbowali przeciwstawiać się Habsburgom.

Na szczycie dumnie prezentuje się węgierska Stauta Wolności (Szabadság-szobor). Liczący 40 metrów monument przedstawia kobietę trzymającą nad głową liść palmowy. Do dzisiaj toczą się spory o genezę powstania pomnika. Miał być podobno upamiętnieniem pilota Istvána Horthyego de Nagybánya, który zginął na froncie wschodnim. Nazwisko znane w nowszej historii Węgier – był synem Miklósa Horthyego (profaszystowskiego regenta Węgier w latach 1920-1944).

Po wojnie pomnik zawłaszczyli komuniści – ozdabiając go swoimi symbolami. Zmiany w Europie, w 1989 roku przywróciły statuę Węgrom. Dzięki temu możemy go podziwiać również dzisiaj.

WZGÓRZE ZAMKOWE

Następnie nasze kroki kierujemy w kierunku wzgórza zamkowego, po drodze oczywiście wspinając się uroczymi uliczkami Budy.

Dzielnica Zamkowa jest właśnie tym miejscem, gdzie król Bela IV w XIII wieku wzniósł zamek obronny. Tym samym Buda stała się stolicą Węgier. Budavari Palota, czyli pałac królewski był wielokrotnie przebudowywany, niszczony i odbudowywany. Ma to związek przede wszystkim z jakże burzliwą historią Węgier. Na terenie zamku znajdują się między innymi narodowa galeria sztuki oraz muzeum historii Budapesztu.

Starówka została zniszczona w trakcie wojny podobnie jak warszawska. Dzisiaj zrekonstruowana cieszy oczy mieszkańców i turystów odwiedzających jakże piękne miasto.

Na „frycza”, czyli coś, co na przykład w Czarnogórze nazywają bijeli  špricer (o tym czytaj: SMAKI MONTENEGRO) albo Egri można wpaść do przybytku zwanego: PUB SöRöZő KNAJPA. Debreczyńskie kiełbaski, zupa gulaszowa i lokalne piwo też się tam znajdą.

Na starówce jest jeszcze jedna atrakcja warta poświęcenia kilku chwil. Jest nią mianowicie labirynt. W dawnych czasach pieczary wydrążone w skałach przez gorące źródłach służyły jako schronienie dla mieszkańców. Później były wykorzystywane na magazyny, by wreszcie stać się w latach 30-tych XX wieku schronem. Natomiast w trakcie II wojny światowej służyły wielu Budapesztańczyków jako miejsce schronienia nie tylko przed działaniami wojennymi, ale również przed prześladowaniami. Dzisiaj, dla odwiedzających udostępniono około 1,2 km podziemnych korytarzy.

Labirintus podzielony jest tematycznie – poszczególne pieczary przedstawiają wariacje od ich powstania do czasów współczesnych.

Są odcinki poznawcze, są kostiumowe, ale są też mroczne. Część całej trasy przechodzi się w całkowitym mroku; gdy idziesz sam – wrażenia niezapomniane. Niewątpliwie – budapesztańskie must see!

Zaledwie 100 metrów od Labirintusa dzieli Was od jednej z lokalnych perełek architektonicznych – Kościół św. Macieja (Mátyás templom). Dla Węgrów, ten kościół znaczy tyle, co dla nas katedra na Wawelu. Miejsce koronacji wielu węgierskich władców. Sam Matyas Korvin był jednym z najważniejszych węgierskich władców, który dokonał licznych reform i wzmocnił państwo węgierskie, dla którego były to jedne z najlepszych lat. Początkowo próbował zbliżenia z Polską, a z braku takowych możliwości, skierował się przeciwko Polsce. Coóż… jeśli odrzucono jego starania o rękę Jadwigi Jagiellonki nie mogło być inaczej. Tak więc powiedzenie: „Polak, Madziar dwa bratanki…” nie mogło pochodzić z XV wieku. Co ciekawe, jego mentorem był polski biskup – Grzegorz z Sanoka. Przewrotność losu sprawiła natomiast, że po jego śmierci królem Węgier został Władysław Jagiellończyk.

Wytrawny architekt lub historyk sztuki dopatrzy się tam przede wszystkim cech neogotyku, tak popularnego w czasie gdy rekonstruowano tą sakralną budowlę. Pierwotnie miała charakter typowo gotycki, jednakże dziejowe zawieruchy powodowały cykl zwany „zniszczyć-odbudować”. W końcu w XIX wieku nadano świątyni znany nam, dzisiejszy kształt.

W bezpośrednim sąsiedztwie kościoła św. Macieja jest jeszcze jeden z budańskich zabytków – Baszta Rybacka (Halászbástya). Jej styl – kwintesencja neoromanizmu była typowa dla okresu jej budowy, a więc lat 1895-1902. Powstała w miejscu średniowiecznych murów, a swą nazwę zawdzięcza cechowi rybaków, których zadaniem była między innymi obrona tego fragmentu miejskich fortyfikacji. Istnieje też teoria, że w tym miejscu znajdował się targ rybny.

Na wewnętrznym dziedzińcu – pomnik św. Stefana – pierwszego króla Węgier, który władał i jednoczył Węgry praktycznie w tym samym czasie co pierwszy polski król – Bolesław Chrobry. Byli prawie równolatkami – urodzeni ok. 966/967 roku jednoczyli i chrystianizowali swoje kraje. Polska graniczyła wtedy z Węgrami na linii Dunaju.

Z baszty rybackiej rozciąga się przepiękna panorama na Dunaj oraz wschodnią część miasta.

Z zamkowego wzgórza można zjechać w okolice Széchenyi lánchíd czyli mostu łańcuchowego kolejką zwaną Budavari Siklo. Kurs wagonika funicularu trwa kilka minut i kosztował (ceny 2013) około 7 PLN. Dwa kursujące wagoniki stanowią kopie tych, które ówcześnie – w 1870 roku – woziły mieszkańców miasta udających się na wzgórze zamkowe. Wagoniki – jako że jest ich para – noszą imiona: Margit (Małgorzata) oraz Gellert (Gerard).

Most Łańcuchowy – nasza przeprawa na wschodni brzeg Dunaju – został wybudowany w latach 1839-1849 przez Szkota – Adama  Clarka. Temu szkockiemu inżynierowi, którego dziełem jest również tunel pod wzgórzem zamkowym, tak spodobało się węgierskie życie, że osiadł w Budapeszcie na stałe. Zmarł tam w 1866 roku.

Jednym z czterech najbardziej znanych budapesztańskich mostów jest Most Elżbiety (Erzsébet híd). Wybudowany w latach 1897-1903. Jego konstrukcja (mostu łańcuchowego) przez kolejne 23 lata dzierżyła palmę pierwszeństwa na najdłuższe przęsło – 290 metrów.

Obecna jego prostą formę zawdzięczamy przebudowie w latach 1960-1964. Pierwotnie pylony i cała konstrukcja były bogato zdobione zgodnie z ówczesna modą.

PARLAMENT WĘGIERSKI

Po stronie pesztańskiej najbardziej okazałą budowlą jest powszechnie znany budynek węgierskiego parlamentu (Országház). Ten symbol, nie tylko Budapesztu, ale też całych Węgier, dumnie wznosi się nad brzegiem Dunaju. Do dzisiaj jest to jeden z największych parlamentów narodowych.

Choć budowany w latach 1885-1904, to już w 1896 roku odbyło się w nim pierwsze posiedzenie węgierskiego parlamentu.

Do budowy zużyto między innymi 40 kilogramów złota, prawie 0,5 miliona kamieni szlachetnych i około 40 milionów cegieł. Powierzchnia użytkowa budynku wynosi 17.000 metrów kwadratowych a wysokość kopuły – 96 metrów. Jest to drugi pod względem wielkości budynek na Węgrzech. W środku znajduje się 691 pomieszczeń , 29 schodów, 13 wind, 27 wejść i 10 podwórzy. Wnętrza są bogato zdobione, a  na zewnętrznych ścianach gmachu znajdują się herby dawnych Wielkich Węgier – tyle statystyka.

Budynek robi już wrażenie z drugiego brzegu Dunaju, a co dopiero kiedy można go podziwiać z nadrzecznego bulwaru. Strzelisty, „na bogato” zdobiony neogotyk jest kwintesencją snu o potędze kraju.

Niestety, nie mieliśmy szczęścia – trafiliśmy na dni zamknięte i nie było możliwości obejrzenia gmachu od środka. Następnym razem będzie to obowiązkowy punkt odwiedzin.

TROCHĘ O KOLEI ŻELAZNEJ W MIEŚCIE

Przechadzając się po dzielnicy Lipotvaros udajemy się w kierunku Nyugati Pályaudvar (Dworca Zachodniego). Hrabia  Istvan Szechenyi był zapalonym anglofilem, odwiedzając Anglię zapałał miłością do rodzącej się w ówczesnych latach kolei żelaznej. Pierwsza linia kolejowa powstała w Anglii w 1825 roku. Węgrzy 20 lat później, w 1846 roku w miejscu dzisiejszego dworca zachodniego uruchomili pierwszą stację kolei żelaznej. Parowozy kursowały z Pesztu do Vac na 34-kilometrowej trasie, a podróż trwała 50 minut. Dworzec ukończono w 1877 roku i wtedy był to największy dworzec kolejowy w Europie.

Jeśli byliśmy na Nyugati, to postanowiłem udać się również na znany mi z lat młodości Keleti Palyaudvar (Dworzec Wschodni). To właśnie tutaj przyjeżdżały pociągi z Polski. Jest to największy dworzec kolejowy w Budapeszcie. W 1884 roku, w momencie oddania do użytkowania, była to jedna z najnowocześniejszych stacji kolejowych w Europie. Dzisiaj okolice dworca są zaniedbane, nieremontowane od lat kamienice jak również sam dworzec przypominają raczej warszawski dworzec wschodni sprzed jego remontu z okazji EURO 2012.

Skoro jesteśmy już przy kolei żelaznej, to należy wspomnieć o budapesztańskim metrze. Przede wszystkim to drugie najstarsze metro na świecie. Pierwsze londyńskie uruchomiono w 1890 roku; Budapeszt swoją kolej podziemną uruchomił już 6 lat później w 1896 roku. W 2013 roku miasto przecinały 3 linie metra.

Część stacji – 1 linii – zachowało niewiele zmieniony swój charakter przez ostatnie ponad 100 lat. Warto je odwiedzić, a nuż się uda spotkać jednego z „kontrolerów”.

KILKA SŁÓW NA KONIEC

Budapeszt – miasto leżące tak blisko naszych granic, jest niestety często omijane przez naszych rodaków. Stolica Węgier ma przepiękną przeszłość i szalenie bogatą historię, którą do dzisiaj znajdziecie na każdym kroku. W mieście, które było drugą nieoficjalną stolicą Austro-Węgier znajdziecie liczne wpływy szczególnie XIX-wieczne, kiedy to miasto przeżywało swój „złoty wiek”. 

Dzisiaj to miasto również zaniedbane, w którym czas jakby zatrzymał się 20 lat wcześniej. Całe kwartały miasta nie prezentują się najlepiej. Budapeszt anno domini 2013, z epoki orbanowskiej, sprawia momentami wręcz dekadenckie wrażenie.

Mimo wszystko, ma cały wręcz arsenał swoich dobrych stron, a wręcz pięknych stron… Doskonała kuchnia – wino, gulasz, zupy. Lokalny węgierski fast-food w stylu langosza, czy zapiekanek – palce lizać!

Ceny niższe niż w Polsce! Często spotkacie fantastycznych ludzi, którzy są pozytywnie nastawieni do Polaków. Miasto idealne zarówno na weekend, jak również na dłuższy wypad, a mogące stanowić bazę wypadową do innych węgierskich perełek. 

INFORMACJE PRAKTYCZNE

  1. Z tego co wiem, to w 2017 roku uruchomiono linię autobusową (nr 100E) bezpośrednio łączącą lotnisko z centrum miasta – Deák tér; podróż jest szybka i wygodna, ale koszt 3x większy od starego, wciąż jeszcze istniejącego sposobu.
  2. Podróż autobusem 200E do stacji metra trwa około 20-25 minut; ze stacji Kobanya Kispest do Kálvin tér metro jedzie 15 minut. Możliwe jest więc, przy odrobinie szczęścia, osiągnąć centrum Budapesztu w 40-50 minut.
  3. Hotel The Three Corners przy Királyi Pál utca 12 położony jest 3 minuty spacerem od stacji metra linii 3 oraz linii 4; blisko jest również do innych miejskich atrakcji. Hotel ma standard *** i jest na googlach oceniany na 4,2. Co zapamiętałem: czystość, miła obsługa, przyzwoite śniadania. Co było „-„..? Płatna nawet woda w pokoju, kiepsko działające wi-fi. Ogólne wrażenie – OK – dałbym 4/5.
  4. Labirynt (Labirintus) znajdziecie przy Úri utca 9; cena ok. 1.000 HUF (2013). Można zwiedzać z przewodnikiem, ale można też indywidualnie.
  5. Uwaga – wejście do Kościoła św. Macieja oraz Baszty Rybackiej – płatne.
  6. Do roku 2019 w Budapeszcie przybyła jedna linia metra – uruchomiona w 2014 roku. Obecny system składa się 4 linii. Więcej: http://www.bkv.hu

WIELKANOC W KIJOWIE

W kwietniu 2017 roku święta wielkanocne zarówno w kościele rzymskokatolickim jak też prawosławnym przypadały w tym samym terminie. Nie pozostało więc nic innego jak wykorzystując wolne dni zobaczyć na własne oczy jak się je spędza w kraju, gdzie 62% to prawosławni, a wyznawcy kościoła rzymskokatolickiego stanowią tylko 2% ludności. W lutym zdarzyła się promocja LOTU, więc szybka decyzja – kupujemy bilety i lecimy na święta do Kijowa. Spędzimy tam 4 dni.

Warszawa żegna nas deszczem i prawie zimową pogodą.

Lotowski Embraer E195 jest wypełniony prawie w 100%. Około 50% miejsc zajmują Ukraińcy. W trakcie lotu otrzymujemy ciepły napój (do wyboru kawa lub herbata), zimny napój + nieśmiertelny zestaw: prince polo + żelki… Lot trwa rozkładowo 1h35m – start i lądowanie – zgodne z planem.

Półtorej godziny później Kijów wita nas piękną słoneczną pogodą i temperaturą wyższą o prawie 8ºC. Swoją drogą taki oto line zastaliśmy przy gate’ach: arabia, ukrainian, astana, turkish.

Lotnisko Boryspol (KBP) jest zlokalizowane na wschód od miasta – około 28 km od centrum. Pierwsze zderzenie z Kijowem – lotnisko – rozbudowane na EURO 2012,p prezentuje się nieźle, szybka i sprawna kontrola paszportowa (przecież nie jesteśmy w Schengen). Miła pograniczniczka ogląda paszport i mówi niegramotnie „cześć” – na powitanie i pożegnanie.

Odbieramy bagaże i szukamy sky-busa – linia nr 322. Jest! Przypomina mi się Kutaisi w Gruzji – stary bus (marszrutka) – bilety do kupienia u kierowcy za jakieś grosze. Ten oszałamiający sky-bus jedzie do centrum, ale mając na uwadze fakt, że mamy do czynienia z przedświątecznym piątkiem oraz korkami decydujemy się wysiąść na stacji 3. linii metra „Boryspilska”. Przy okazji zapoznajemy się kijowskim systemem metra (szczegółowy opis komunikacji w Kijowie – w końcowej części relacji). Na stacji „Zoloti Vorota” przesiadamy się na 1. linię i po kilku minutach jesteśmy u wrót naszego hotelu, a raczej botelu: BAKKARA ART HOTEL. Widok na prawobrzeżny Kijów jest fantastyczny; wieczorami powiedziałbym nawet świąteczno-romantyczny…

Ogarniamy się i jedziemy zwiedzać miasto – tyle było w mediach o Majdanie Nezalezhnosti, że pierwsze kroki kierujemy tam, gdzie w listopadzie 2013 zaczął się ukraiński euromajdan. Wysiadamy na stacji metra „Chreszczatyk” i schodzimy w dół ku temu najbardziej rewolucyjnemu placowi w całej Ukrainie.

Plac za czasów sowieckich nazywał się między innymi Placem Rewolucji Październikowej, co było o tyle znamienne, że ta rewolucyjna łatka będzie mu chyba stale już towarzyszyć. Plac był niejako kolebką następnych, już ukraińskich rewolucji, pomarańczowej (2004/2005) oraz euromajdanu (2013/2014). Historycznie patrząc na wydarzenia z roku 2013 – UE próbowała odciągnąć Ukrainę do rosyjskiej strefy wpływów; miała zostać podpisana (negocjowana od 2007 roku) umowa stowarzyszeniowa, która została ostatecznie zablokowana przez prorosyjskiego prezydenta Władymira Janukowycza.

Od listopada 2013 roku do lutego 2014 na tym placu protestowały setki tysięcy ludzi przeciw polityce władz, korupcji oraz ciężkiej sytuacji w kraju i braku porozumienia z UE. Jednak z uwagi na dość skomplikowaną historię Ukrainy i jej państwowości znaleźli się tam między innymi nacjonaliści z „prawego sektora” oraz krymscy Tatarzy, którzy również mieli do załatwienia własne interesy. Nakładając na to fakt, że po 1991 roku na Ukrainie pozostał duży odsetek mniejszości rosyjskiej (ok. 16-18%), a Rosja nie zamierzała tracić swoich wpływów, to powstała mieszanka totalnie wybuchowa. W tym tyglu zbieżności oraz rozbieżności poglądów, interesów musiało dojść do krwawych i tragicznych wydarzeń, w których kilkuset zabitych zasiliło szeregi „niebiańskiej sotni”. Do dzisiaj istnieją rozbieżne dane na temat ofiar (od 99 do nawet 700). Ich tragiczna śmierć jest upamiętniona do dzisiaj w dochodzącej do majdanu Alei Niebiańskiej Sotni.

Wzdłuż całej ulicy znajdują się tabliczki upamiętniające tych, którzy ponieśli śmierć w czasie rewolucji. Znicze, jak się dowiedzieliśmy, palą się nie tylko z okazji nadchodzących świąt, ale stały się elementem trwałym. Symbolem zbiorowej pamięci narodowej. I to mnie zaskoczyło, że w tak prosty sposób pamięta się o swoich bohaterach, bez zbędnego patosu. Ludzie, nie tylko turyści zatrzymują się na chwilę zadumy.

Zauważyliśmy natomiast przy tabliczkach wręcz wielkanocne koszyczki i pisanki. Co by nie powiedzieć – pamięć o historii, to ukraińska specjalność.

Majdan, to jakby historia niezależnej Ukrainy w pigułce. Dość powiedzieć, że miejsce to jest  symbolem ostatnich rewolucji i historycznej pamięci. Plac ma też polski akcent – jest położony na terenie polskiej historycznej gminy kupieckiej – Lackiej Słobody.

Nad Majdanem Nezalehnosti góruje 50-metrowy pomnik niepodległości, sławetna Kateryna, która tak naprawdę przedstawia słowiańskie bóstwo – Brzeginkę – strzegącą podziemnych skarbów. Później stała się patronką strzegącą niezależności oraz niepodległości Ukrainy.

Za kolumną rzuca się w oczy kompletny misz-masz architektoniczny – nowoczesne centrum handlowe oraz socrealistyczny hotel „Ukraina”. Ogólnie , w kadrze, sprawia to wrażenie „chińskiej mozaiki”.

Obok Kateryny jest też  pomnik założycieli Kijowa – skromniejszy, mniejszy, ale jak to na Ukrainie bywa wzbogacony przez dodatki w stylu flagi państwowej oraz tradycyjnej koszuli ukraińskiej.

Kij, Szczek, Choryw oraz ich siostra Łybedź traktowani są jako założyciele miasta, chociaż tylko co do Kija istnieją zapisy, iż był postacią faktyczną, reszta to legenda stworzona przez wschodnich Polan na własne potrzeby.  W odróżnieniu do zachodnich Polan, którzy na terenach dzisiejszej Polski stworzyli podwaliny pod którąś już z rzędu dzisiaj Rzeczpospolitą… Czy to od jego imienia gród nazwano Kijowem, czy może od starosłowiańskiego słowa „kuji” oznaczającego wiatr – nie jest do końca rozstrzygnięte.

Mając na uwadze fakt, że nadszedł czas świąt wielkanocnych, to hotel otoczyły pisanki. Niczym nie różniące się od naszych „zachodniopolańskich”.

Na stacji metra „Arsenalna” byliśmy w trakcie naszego pobytu stałymi gośćmi. Wejście do tej stacji nie zapowiada atrakcji polegającej na tym, że jest to najgłębsza stacja metra na świecie (!).

Jej perony zlokalizowane 105 m pod powierzchnią ziemi są wynikiem – z jednej strony sowieckiego myślenia w epoce zimnej wojny (stację oddano do użytku w 1960 roku), z drugiej strony, tak głębokie położenie stacji wymusił wysoki prawy brzeg (skarpa) Dniepru.

Stacja nie należy do najpiękniejszych obiektów, ale zjazd oraz wjazd trwają na tyle długo, aby zorientować się, że ma się wrażenie, jakby to była podróż do schronu przeciwatomowego.

Ruchome schody są podzielone na dwa oddzielne odcinki, mniej więcej w połowie drogi, a cała podróż trwa ponad 4,5 minuty.

Kijów, niestety jak większość postkomunistycznych miast, to dzisiaj olbrzymia kakofonia architektoniczna. Obok wielowiekowych pięknych zabytków głównie sakralnych, XIX-wiecznych kamienic, miejscami dominuje sowiecka myśl (a może bezmyślność) budowlana. Poniżej przykład – jeden z najbardziej znanych maszkaronów – Hotel SALUT przy ulicy Iwana Mazepy. Kto by pomyślał, że w tym miejscu przed nastaniem komunistów wznosiła się jedna z najpiękniejszych barokowych cerkwi.

Nieopodal rozpościera się malowniczo położony na wzgórzach i naddnieprzańskiej skarpie Park Wiecznej Pamięci. Ma do zaoferowania Piękny widok na lewy brzeg Dniepru oraz… na  nasz hotel zacumowany u brzegu rzeki.

W parku można znaleźć pomnik Iwana Kożeduba – najlepszego sowieckiego pilota myśliwskiego z okresu II wojny światowej – z pochodzenia Ukraińca. 62 zestrzelenia to wynik dający mu pierwsze miejsce wśród radzieckich pilotów z tego okresu. Daleko mu do takich niemieckich asów jak Hartmann czy Nowotny, których licznik zestrzeleń zatrzymał się na 250-350 strąconych samolotów.

W parku znajduje się też muzeum i pomnik upamiętniające jedną z największych, jeśli nie największą, tragedię ukraińskiego narodu. Narodowe Muzeum „Pamięć Ofiar Wielkiego Głodu” jest miejscem wspomnienia o tej tragedii. Śmiercią głodową w samych tylko latach 1932-1933 zmarło ok. 3,5 mln Ukraińców. Łączna liczba ofiar wszystkich fal wielkiego głodu – 1921-1947 sięga prawie 10 mln osób.

Komuniści od 1930 roku realizowali plan przymusowej kolektywizacji rolnictwa. Wprowadzono przymusowe kontyngenty zbożowe, rekwirowano każdą ilość zboża, nawet na zasiewy oraz własne skromne potrzeby żywieniowe. W sierpniu 1932 roku wszedł w życie stalinowski dekret „pięciu kłosów”, który przewidywał karę 10 lat łagru lub karę śmierci za „kradzież” lub ukrycie co najmniej 5 kłosów zboża. W dwa lata Sowieci skazali z tytułu tego aktu prawa (a raczej totalnego bezprawia) ponad 125 tysięcy osób (!).

Po roku 2000 ta świadoma polityka władz radzieckich z pierwszej połowy XX wieku została uznana przez 19 państw świata (w tym Polskę) za akt ludobójstwa. Wielki Głód uśmiercił też ok. 20.000 polskich obywateli zamieszkujących tereny ówczesnej sowieckiej Ukrainy.

Jako, że park wiecznej pamięci graniczy z ławrą peczerską, to oczywistym było skierowanie następnych kroków ku temu świętemu, dla wszystkich wyznawców prawosławia, przybytkowi.

Pierwszą mijaną budowlą była cerkiew św. Spasa (Zbawiciela) na Berestowie. Ta cerkiew nie wchodziła w skład ławry, a była jednym z najstarszych, starszych niż ławra, kościołów Kijowa. Została prawdopodobnie wzniesiona w XI-XII wieku. Pierwotnie była większa, ale do dzisiaj zachowała się tylko część świątyni oraz fundamenty pozostałej części. W środku uwagę przykuwają XVII-wieczne freski.

Kilka chwil spacerem i mijamy bramę do najsławniejszego prawosławnego monasteru – Ławry Peczerskiej. Jako pierwsza wita nas Cerkiew Wszystkich Świętych.

Początki ławry peczerskiej sięgają XI wieku. Założyli ją mnisi: Antoni oraz Teodozjusz. Ten 30-hektarowy zespół budynków i budowli sakralnych, mieszkalnych oraz gospodarczych jest dzisiaj siedzibą zwierzchnika ukraińskiego kościoła prawosławnego. Większość budynków dostępna jest zarówno dla wiernych, jak też dla odwiedzających. Kompleks podzielony jest na dwa sąsiadujące ze sobą byty: ławrę górną oraz ławrę dolną.

Na terenie ławry górnej znajdziecie, poza już wspomnianą wyżej cerkwią wszystkich świętych, najwyższą budowlę na terenie monasteru – Wielką Dzwonnicę. Wzniesiona w XVIII wieku, była ówcześnie najwyższą budowlą Kijowa. Na jej trzeci poziom prowadzą schody, które można pokonać za niewielką opłatą.

Obok dzwonnicy, w sercu klasztornego kompleksu wznosi się Katedra Zaśnięcia Bogurodzicy, znana też pod bardziej powszechną nazwą Soboru Uspieńskiego. Wybudowana w XI wieku, byłą pierwszą murowaną świątynią na terenie ławry. Wielokrotnie niszczona przez hordy Mongołów, Tatarów, czy też zwykłe pożary, była sukcesywnie odbudowywana. Niestety 3.11.1941 roku, po zajęciu Kijowa przez Niemców została wysadzona w powietrze. Do dzisiaj nie wiadomo przez kogo, ale jak odtajnią radzieckie archiwa, to może sprawa się wyjaśni. Obecny jej kształt, to wynik odbudowy opartej o styl baroku ukraińskiego, w latach 90-tych XX wieku z okazji Tysiąclecia Chrztu Rusi.

Wnętrze soboru po prostu powala pięknem.

Zdjęcia mówią za siebie.

Nie będę próbował opisywać tego co zobaczyliśmy, ale zachęcam każdego, aby zobaczył to na własne oczy.

Przed Cerkwią nadbramną Świętej Trójcy znaleźliśmy chyba… ukraińskie jajo Fabergé. Jaki kraj, takie Fabergé (bez złośliwości).

Ławra dolna również jest bogato wyposażona w cerkwie – naliczyliśmy chyba 6 albo 7 świątyń.

Jest też bardziej zielona, z klasztornym ogrodem rozpościerającym się na skarpie Dniepru.

W tej części monasteru znajdują się wejścia do pieczar (bliższych oraz dalszych), gdzie pochowano mnichów. Dzisiaj ich mumie można oglądać zwiedzając pieczary, od których nazwę przyjęła cała ławra.

Na terenie ławry zobaczyliśmy jak wygląda święcenie koszyczków w obrządku prawosławnym. Najciekawszy był fakt, że poświęcenie pokarmów odbywało się nie tylko wewnątrz (przed ołtarzem), ale też przed cerkwią, a kapłanie mieli białe szaty (chyba mają symbolizować radość i odrodzenie). W koszyczkach stały znane z tradycji prawosławnej czy grekokatolickiej zapalone cienkie świece.

Jedna rzecz zrobiła na nas wrażenie – koszyczki na święconki. To były raczej koszyki albo kosze na kartofle jakie spotykałem na polskiej wsi. I czego tam nie było… poza jajkami, solą, chlebem, była pascha, a z mięsa i wędlin z takiego koszyka można zorganizować święta dla całej rodziny. W niejednym był też alkohol, o ile wino było standardem, to coś z większą ilością procentów też nie było rzadkością.

Po odwiedzinach ławry peczerskiej przyszedł czas na powrót do prawobrzeżnego centrum Kijowa. Z okazji Świąt Wielkanocnych najbardziej chyba reprezentacyjna ulica Kijowa – Chreszczatyk  była zamknięta dla ruchu. Mieliśmy więc ten zaszczyt, a może to szczęście przespacerować się jej środkiem bez obawy, że nas coś/ktoś przejedzie. Im bliżej Majdanu, tym więcej ludzi, tym więcej ulicznych grajków, stoisk z „beleczym” i zwykłych spacerowiczów.

Jedyna niemiła przygoda jaka nas spotkała w trakcie wizyty w Kijowie, zdarzyła się na tym miejskim festynie – chłopcy „na schwał” wcisnęli naszemu dziecku małpki, a następnie zażądali opłaty za foto z nimi… I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że tych chętnych do „obrabowania” nas zrobiło się jakby więcej. Poczuliśmy się jak Wehrmacht otoczony pod Stalingradem. Daliśmy jednak radę.

Chreszczatyk był główną ulicą Kijowa praktycznie od zawsze. Łączył tzw. górne miasto z padołem. Jego handlowe tradycje – dzisiaj widoczne w sklepowych brandach, jakie spotkacie w Warszawie, Berlinie czy Paryżu – mają wielowiekową tradycję. Udział w tym miał polski król – Zygmunt I Stary, który w roku 1516 nadał „ulicy” przywilej organizacji targu i noworocznego jarmarku.

Ulica, mająca olbrzymie tradycje kupieckie, została zniszczona w trakcie II wojny światowej. Po wojnie odbudowano ją, ale w stylu „socreal” – i taka zabudowa dzisiaj tam dominuje. Pamięć historyczna każe jednak przypomnieć, że przy tej ulicy był np. pierwszy w Europie punkt nocnej pomocy medycznej (1881 rok).

Z Chreszczatyka w 15-20 minut spacerem można dostać się pod Zoloti Vorota (Złotą Bramę). Jedna z głównych bram Kijowa powstała… tak naprawdę nikt nie wie kiedy. Datuje się ją zarówno na Włodzimierza I, jak też na Jarosława Mądrego. Jako, że nasz narodowy kronikarz – Gall Anonim opisał obrazowo, jak to Bolesław Chrobry wyszczerbił miecz swój  (szczerbiec) o te wrota. Czy tak rzeczywiście było? Nie wiadomo do dzisiaj. Na pewno nie był to ten wawelski szczerbiec (jest z późniejszego okresu). Raczej Galla, jeśli takowe imię w ogóle miał ten pisarz, nie było w owych czasach. Pewne jest jedno – jak już nasz Chrobry sforsował bramę do Kijowa, to posadził na lokalnym tronie swojego szwagra – Świętopełka (nepotyzm, to nie tylko – jak widać – wymysł czasów nam najbardziej współczesnych). Bramę odbudowano w XX wieku, ale według czego..? Dokładne zapisy historyczne, co do jej wyglądu nie istnieją, więc być może mamy do czynienia z tzw. wizją architekta.

Od zachodniej strony bramy umiejscowiono pomnik Jarosława Mądrego – jednego z pierwszych książąt Rusi Kijowskiej. Ważnego o tyle, że był to dla Kijowa władca, który odniósł wiele sukcesów, a miasto za czasów jego panowania rosło w siłę. Był to jeden z najbardziej światłych władców wschodniosłowiańskich.

Odwiedzając Złote Wrota na skwerze obok znajdziecie pomnik kijowskiego kota Pantelejmona, zwanego przez miejscowych Pantiuszą. Kot był atrakcją oraz mieszkańcem pobliskiej restauracji Pantagruel. Jednak pewnego dnia restauracja spłonęła, a kot, pomimo, że zdążył swoim zachowaniem ostrzec ludzi, niestety zginął w pożarze. Zrozpaczeni bywalcy restauracji ufundowali w 1998 roku pomnik, a władze Kijowa bez wahania wydały zgodę na lokalizację kociego monumentu. Jest też inna legenda, która mówi, że jest to pomnik kota Behemota z powieści Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”. Jaka jest prawda..? Czy to ważne? Jakby nie patrząc – oby jak najwięcej takich przejawów umiłowania naszych braci mniejszych.

Na tym samy skwerze znajdziecie też inne koty – „skaczące” na drzewach – nam się udało dostrzec 3 sztuki.

Swoją drogą Ukraińcy chyba mają generalnie przyjazny stosunek do naszych czworonożnych, kocich przyjaciół; w metrze zauważyliśmy taki oto słodki obrazek:

W pobliżu naszego hotelu (BAKKARA ART HOTEL) oraz stacji metra „Hidropark” rzucił nam się w oczy taki mural (nie jest to jedyne kocie ścienne malowidło w mieście),

a w jego pobliżu – dwa, wygrzewające się w wiosennych promieniach słońca kijowskie koty.

5 lat wcześniej mogłem być na Stadionie Olimpijskim – miałem możliwość kupienia biletów na finał EURO 2012 – zrezygnowałem z uwagi na koszty przelotu i hoteli. Na tym stadionie w lipcu 2012 roku Hiszpanie pokonali Włochów 4:0 i świętowali zdobycie mistrzostwa na EURO 2012. Tym razem również nie było mi pisane chociaż zwiedzić stadion, gdyż z uwagi na okres świąteczny był zamknięty.

Stadion Olimpijski w Kijowie to jeden z piękniejszych (do naszego Narodowego mu jednak trochę brakuje) stadionów w Europie. Po gruntownej modernizacji przed EURO 2012 stał się sportową wizytówką miasta. Swoją drogą – dość szczęśliwe miejsce dla Hiszpanów (ten tekst piszę ponad rok od wizyty) – w maju 2018 też padły 4 bramki, a Real Madryt pokonał w finale Ligi Mistrzów Liverpool FC 3:1.

W świąteczny wieczór nad Kijowem zachodzi słońce, możemy spędzić wieczór popijając wino na balkonie hotelowego pokoju. Jutro ostatni dzień na zwiedzanie i powrót do Warszawy.

W dzień wylotu do WAW  poświęcamy czas na zwiedzanie okolic hotelu na prawym brzegu Dniepru. To tutaj właśnie – w okolicach mostu „Metro” – znajduje się na dnieprzańskiej wyspie stacja metra „Hidropark”. Ciepłymi, słonecznymi dniami i wieczorami tutaj skupia się życie towarzyskie Kijowa. Piaszczyste plaże, liczne bary i nadrzeczne knajpki – niby w centrum miasta, a jednocześnie totalny relaks, a człowiek czuje się jakby był poza miastem. W kwietniowe przedpołudnie, kiedy zwiedzaliśmy Hidropark – brak tłumów, cisza i spokój. Spotykaliśmy tylko wędkarzy, „morsów” próbujących kąpieli w zimnych jeszcze wodach Dniepru, amatorów aktywnego wypoczynku – lokalna siłownia plenerowa była oblegana w 100% a także spragnionych słońca plażowiczów. Jeśli ktoś będzie w Kijowie letnią porą – proponuję odwiedzić okolice Hidroparku.

W nadbrzeżnym parku, na jednym ze wzgórz jest też mała kaplica.

Na lewym brzegu znajduje się, obok centrum wystawienniczego, jedna z ciekawszych budowli sakralnych Kijowa – nowo wybudowana katedra kościoła grekokatolickiego na Ukrainie.

Wracamy do hotelu, jeszcze tylko podróż na lotnisko – wspomniane podmiejskie dzielnice i…

zostawiamy za sobą Kijów-Boryspol (KBP).

Krótko po starcie mijamy też drugie kijowskie lotnisko, na które można dolecieć z Polski – Kijów-Żuliany (IEV). Na to lotnisko jako pierwszy loty z Polski uruchomił WIZZAIR, a następnie LOT.

Za 1,5h wylądujemy w WAW.

 

Transport w Kijowie

Z lotniska w Boryspolu (KBP) do centrum można dojechać sky-busem, ale z uwagi na korki najlepiej jest wysiąść na drugiej „Boryspilska” lub czwartej „Kharkivska” stacji metra. Na tych stacjach zatrzymuje się sky-bus.

Kijowskie metro ma trzy linie, każda oznaczona innym kolorem.

M1 – czerwona – łączy północny zachód z południowym wschodem miasta,

M2 – niebieska – łączy południe z północą (na prawym brzegu),

M3 – zielona – łączy zachodnie dzielnice ze wschodnimi.

Kijowska komunikacja jest bardzo tania, przejazd jednorazowy kosztuje ok. 0,7-0,8 PLN. Nawet dla Kijowian nie opłaca jeździć się na gapę, gdyż jest tanio. Najciekawsze jest to, że nie ma biletów, tylko… małe plastikowe żetony, które nabywa się w automatach lub kasach.

Zarówno w kasach, jak i na bramkach mamy do czynienia z powiewem historii. Cały ten system jest obsługiwany przez Panie rodem wyjęte z dawnych – słusznie minionych – lat. Ubrane w stosowne mundurki, „seryozne oblychya” (groźna mina) podchodzące do swej pracy jakby pilnowały co najmniej najtajniejszej, głęboko pod ziemią bazy rakietowej. Po prostu w pewnych obszarach kraj i mentalność pozostały w poprzednim systemie.

Stacje metra to na ogół budowle, w przeciwieństwie do niektórych innych europejskich stolic, których nie sposób przegapić. Jakby dla podkreślenia Wspólnym mianownikiem, jest charakterystyczna literka „M”.

Kijowskie metro było budowane w okresie zimnej wojny, stąd też stosunkowo głębokie ulokowanie pierwszych stacji. Wystrój i ornamentyka części stacji przypomina metro moskiewskie.

Metrem można dojechać do większości kijowskich atrakcji – poza nim korzystaliśmy z kijowskich tramwajów, w których można spotkać konduktorki.

 

Wspomnienia z Kijowa

Byłem ciekaw jak to miasto zmieniło się przez ostatnie 15 lat. Wrażenia..? Generalnie nie ma „och-ów” i „a-chów”. Samo położenie Kijowa oraz majestat przepływającego przez miasto Dniepru sprawia, że nadrzeczne widoki mają w sobie dużą dozę piękna. Jednak, im dalej zagłębiałem się w miasto, tym było gorzej. Są oczywiście rzeczy z cyklu „must see”, ale nie dlatego, że każdy turysta powinien je zobaczyć, lecz dlatego, że niosą w sobie prawdziwe piękno.

Takiego zespołu cerkiewnego jak ławra peczerska nie zobaczycie nigdzie na świecie. To nie tylko najświętsze ze świętych miejsc dla wyznawców prawosławia, ale też prawdziwa perła architektury sakralnej. Dla mnie No.1 Kijowa.

Majdan dla odmiany – poza wartością historyczną dla Ukraińców – lekko mnie rozczarował. Wiedziałem, że był po roku 2000 remontowany oraz przebudowany. Dzisiaj wygląda jak puzzle z różnych pudełek – tu sowiecki hotel, tu pomnik, tam inny pomnik, tu nowoczesne centrum handlowe, tam kamienice z XIX wieku – sen urbanisty, który zakończył edukację na plastyce w gimnazjum. Myślę, że należy to miejsce potraktować bardziej w aspekcie historycznej refleksji i zadumy niż piękna miejskiego krajobrazu.

Stacja metra „Arsenalna” – może nie jest piękna, ale zjazd oraz wjazd robią duże wrażenie – w końcu to najgłębiej położona stacja metra na świecie. Na to się nie patrzy, to trzeba przeżyć.

Inne budowle cerkiewne, czy też zabudowa nie robi już wrażenia. Przedmieścia, to w większości typowe blokowiska, jakie znajdziecie w Polsce, wschodnim Berlinie, czy Budapeszcie.

Ominęliśmy kilka atrakcji zostawiając je na „next time”. Z pewnością jeśli wrócimy, to wpadniemy do:

  • soboru sofijskiego,
  • na aleję pejzażową
  • do muzeum lotnictwa przy lotnisku Żuliany
  • muzeum Czernobyla
  • Meżyhirji – posiadłości wygnanego do Moskwy eks-prezydenta

Tym razem wypad do Kijowa miał polegać na relaksie, wypoczynku i chwili wytchnienia od codzienności (również tej świątecznej). Udało się! Wielkanoc w Kijowie – TAK.


INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Trafiliśmy – celowo, taki był plan – na święta w Kijowie; większość atrakcji była zamknięta. Jeśli ktoś ma pomysł na szczegółowe zwiedzanie Kijowa w trakcie świąt (kościelnych czy państwowych) musi się przygotować, na tabliczki „zakryto„.
  2. Jadąc z lotniska najlepiej wysiąść na stacji metra Boryspilska lub Kharkivska – metrem będzie szybciej, a koszt minimalny
  3. Gdy jedzie się większą grupą warto rozpatrzyć opcję taksówki na lotnisko – za 30 km, za 4 osoby zapłaciłem ok. 30 PLN.
  4. Kijów można doskonale zwiedzać podróżując metrem. Wszystkie główne atrakcje miasta znajdują się w odległości krótkiego spaceru od metra.
  5. Jedzenie w Kijowie – warto spróbować lokalnych specjałów w KATIUSZY czy też kuchni gruzińskiej (więcej czytaj: http://7mildalej.pl/co-zjesc-w-kijowie/)
  6. Ceny – dla Polaków wciąż niskie; generalnie ok. 20-50% do polskich odpowiedników.
  7. Uważajcie na chłopaków z małpkami na Chreszczatyku – robią najdroższe zdjęcia na świecie 🙂

 

 

 

 

4 GODZINY W WIEDNIU CZYLI KRÓTKI STOP-OVER

Jeśli ktoś zastanawia się, mając czterogodzinnego stop-overa czy siedzieć na lotnisku, czy wyskoczyć nawet na chwilę do miasta, zawsze mu powiem: jedź do miasta! Świat jest zbyt piękny, życie jest zbyt krótkie, aby spędzać je w poczekalni, nieważne, że na pięknym lotnisku, ale poczekalnia jest tylko poczekalnią. Więc, jeśli nie jesteś Tomem Hanksem z Krakozji, któremu odmówiono wizy i możesz opuścić „Terminal” – ruszaj do miasta!


Sierpień 2017 – powrót z LCA do WAW odbywał się z przesiadką w Wiedniu (VIE). Był to jeden z odcinków wakacyjnej podróży w sierpniu 2018 roku (czytaj: http://7mildalej.pl/wakacje-na-cyprze/) Port lotniczy w Schwechat nie jest położony najbliżej miasta, dodatkowo złapaliśmy 15 minutowe opóźnienie. Dodatkowo A320 AUSTRIANA nie dokołował do rękawa, tylko zaparkował na „szczerej” płycie w asyście polizei.

W trakcie lotu z Larnaki na pokładzie pobiła się para pochodzenia arabskiego. Zadyma przez pół godziny, kilka interwencji cabin crew, przesadzanie innych pasażerów – tacy ludzie powinni mieć dożywotni zakaz wstępu na pokład – mam nadzieję, że trafili na SCHWARZLISTE! Jako, że szefem pokładu był mężczyzna, dopiero on poradził sobie z ich zachowaniem; stewardessy były wcześniej ignorowane – ten typ tak ma, jeśli chodzi o kobiety. Po wylądowaniu czekały więc dwa polizeiwageny, po jednym przy każdym trapie, i odbyła się selekcja, jak przy wejściu na wiejską dyskotekę. Normalni wyszli, nienormalni zostali w środku, reszta już nas nie interesowała.

W Wiedniu nie byłem kilkanaście lat – ostatni pobyt datowałem na drugą połowę lat 90-tych XX wieku, rok wcześniej – w sierpniu 2016 dane mi było tylko „zaliczyć” fotoradar na wiedeńskim ringu. Tym bardziej zwyciężyła podróżnicza ciekawość i niezłocznie ruszyliśmy w miasto.

Pakujemy się w S-Bahn – linia nr 7 i dojeżdżamy do stacji Wien Mitte; na tej samej trasie jeździ też CAT – CITY AIRPORT TRAIN – szybka kolej na lotnisko; różnica – w cenie i czasie podróży. S7 może jeździ wolniej (ok. 35-40 minut), ale przede wszystkim dużo taniej.

Wysiadamy w centrum miasta, przy Landstrasser Haupstrasse, witam nas niedzielna raczej senna atmosfera tego pięknego miasta.

Dosłownie kilka kroków dalej, tuż za jednym z wiedeńskich kanałów zaczyna się niewielki Stadtpark,

w którym znajdziecie pomnik Andreasa Zelinki – XIX-wiecznego burmistrza miasta. Facet miał czeskie korzenie, a został Bürgermajstrem stolicy C-K Austro-Węgier, i przede wszystkim bardzo szanowanym oraz lubianym.

Przy Wollzeile znajdujemy czynną Konditorei – na nasze: „Guten Morgen” słyszymy… „Dzień dobry”. Polonia w Wiedniu jest dość liczna i spotkać mieszkającego tu na stałe i pracującego rodaka nie jest sztuką. Wiedeńska kawa w słoneczny i cichy poranek smakuje wyśmienicie.  Każdy znajdzie swoją ulubioną Kaffee, a co niektórzy jeszcze decydują się na śniadanie na słodko – Apfelstrudel okazuje się równie wyborny.

W zasięgu naszego spaceru znajduje się Katedra św. Szczepana (Domkirche St. Stephan), najokazalszy kościół wiedeński,  najwyższa jego wieża, zwana po prostu Steffl, ma ponad 136 m wysokości. Katedra jest jedną z większych w Europie (107x34m), a ciekawostką jest fakt, że w czterech wieżach znajdują się 22 dzwony, jeden z nich –  Pummerin jest trzecim pod względem wielkości dzwonem w Europie (waży 20,1 tony).

W katedrze trwa festiwal regionalnych chórów dziecięcych, więc spotykamy taki oto orszak w tradycyjnych strojach…

Śródmiejskie uliczki w zabytkowym centrum miasta jeszcze nie wypełnia gwar mieszkańców i turystów. Cisza pozwala więc napawać się historią wymieszaną ze współczesnością. Wiedeń ma w sobie to coś – dotykasz historii praktycznie w każdej sekundzie pobytu. Zasadniczo jest to jedno z tych miast, które miało niezaprzeczalny wpływ na losy Europy. Muzyka, tutaj tworzyli najwspanialsi kompozytorzy XVII czy XIX wieku; przez to Wiedeń aspirował do miana muzycznej stolicy świata.

Tuż obok jest Hofburg, Opera, Palmiarnia, Leopold Museum… ale niestety czeka nas kolejny tego dnia lot.

Po drodze do S-bahny trafiamy jeszcze na jeden z wiedeńskich środków transportu – może dałoby radę pojechać taką dorożką na lotnisko..? Podjeżdżając na odloty pewnie zostalibyśmy gwiazdami internetów.

Być w Wiedniu i nie spróbować lokalnego fast-fooda..? Nie dla mnie – klasyczna budka z Wiener Würstl ma taką moc przyciągania, że zachowuję się jakbym nosił trzykilogramowe magnesy w kieszeniach. Gdzie budka, tam i ja!

Tak więc przyznaję, był to jeden z celów mojej wizyty w Wiedniu. Nie ominąłem apfelstrudla, to i nie ominę wiener wursta! Tak wygląda klasyczny scharfe wurst:

Niestety, krótka niedzielna przygoda nad pięknym modrym Dunajem dobiega końca; na lotniskowej stacji s-bahny wysiadamy około godzinę przed odlotem.

Lot OS 623 ma kilkunastominutowe opóźnienie, ale w końcu startujemy, zostawiamy Wiedeń, po starcie przelatujemy nad Bratysławą – jeden z naszych następnych celów podróży.


Krótki stop-over, krótkie resume:

Czas jaki mieliśmy w Wiedniu to ok. 4 godziny. (8.55-13.05). Na Mitte byliśmy o 9.45, na lotnisko wróciliśmy ok. 11.50; w pociągu spędziliśmy ponad godzinę, czasu na zwiedzanie mieliśmy więc niecałe 2 godziny. Co się przez ten czas wydarzyło..?

  • po pierwsze spróbowaliśmy pysznej wiedeńskiej kawy w porannym słońcu,
  • wciągnęliśmy klasycznego wiener wurstla,
  • podziwialiśmy bezsprzecznie jedną z najwspanialszych katedr Europy,
  • a przede wszystkim wróciliśmy do znanego już nam z wcześniejszych lat pięknego miasta i doświadczyliśmy jego atmosfery, może w postaci Ersatzu, ale nikt nam już tych kilku godzin spędzonych w wiedeńskiej atmosferze nie odbierze.

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Jadąc z lotniska do Wiednia należy kupić bilet za 2,20 EUR na strefę podmiejską oraz 1,80 EUR za zwykły miejski Einzelfahrt; jeśli ktoś zamierza jeździć po mieście należy rozważyć zakup „dłuższych” biletów; wszystko w miarę przystępnie wytłumaczone na ekranach automatów biletowych.
  2. CAT – City Airport Train kosztuje 17 EUR, ale ma ten luksus, że na lotnisko jedzie ok. 16-18 minut; przed jazdą CAT można się odprawić w centrum zamiast na lotnisku.
  3. Woda mineralna na lotnisku kosztuje 1,80 EUR za 0,5L.
  4. Ceny ulicznego wursta oscylują w przedziale 3,50-3,80 EUR; Leberkäse zamówicie za 2,50 EUR, Currywursta za 4,20 EUR.
  5. Lotnisko w Schwechat jest doskonale oznakowane i swój gate odnaleźć można bezproblemowo.

CZARNOGÓRA – BAŁKAŃSKA PEREŁKA

Czarnogóra (Crna Gora lub Montenegro) to jeden z najmłodszych krajów Europy, paradoksalnie szukający swojej tożsamości i jednocześnie dumny ze swojej przeszłości. Ten maleńki skrawek lądu, mniejszy niż województwo lubuskie, a zamieszkały przez dzielnych i dumnych ludzi, których jest mniej niż we Wrocławiu, został obdarzony przez naturę zarówno pięknymi górami (wyższymi niż nasze Tatry), równie przepięknym wybrzeżem oraz mieszanką klimatów – śródziemnomorskiego  (nad morzem) oraz umiarkowanego (w górach). Niewielki kraj, jeszcze nie do końca odkryty przez masową turystykę poza słońcem, morzem, górami oferuje też wspaniałą kuchnię i gościnność, jakiej coraz mniej można doświadczyć w skomercjalizowanym świecie.

W tym kraju w ciągu dwóch godzin jazdy samochodem można przenieść się z wysokich i chłodnych gór, na przepiękny południowy fiord lub adriatycką riwierę. W ciągu tych dwóch godzin pokona się ponad 1.600 m niwelacji, a różnica temperatur może sięgnąć nawet 15-20ºC!


Montenegro chodziło za mną od kilku ostatnich lat. Podczas pobytu w Lizbonie trafiła się lotowska promocja, więc będąc pod wpływem… portugalskiego wina, a może klimatu lizbońskiej starówki, kupiłem mojej Ukochanej Kobiecie na imieniny bilety do TGD.

Dzień 1. – Podgorica, kanion Moraćy, Żabljak

Lot WAW-TGD trwa ponad 1,5h, w Warszawie żegna nas upał, w Podgoricy witają nas burzowe chmury, dodatkowo zmienność pogody w dolinie, w której leży Podgorica daje znać niemal od razu – temperatura po przejściu burzy rośnie w ciągu kilkunastu minut o 4-5ºC. Tak na marginesie, Podgorica leżąca w wielkiej kotlinie, zamkniętej z trzech stron górami, jest jednym z najcieplejszych miast kraju, mimo, że od ciepłego morza dzieli ją jedno z południowych pasm Gór Dynarskich.

Port lotniczy w Podgoricy (TGD) jest niewielkim lotniskiem obsługującym ok. 700-800 tysięcy paxów rocznie. Ma to jednak swoje dobre strony – przejście przez terminal wraz z kontrolą paszportową – kraj nie jest ani w UE, ani w SCHENGEN – oraz wbiciem pieczątki wizowej zajęło nam nie więcej niż 10-15 minut. Jeszcze tylko wizyta w rent-a-carze po wypożyczone auto i zacznie się prawdziwa podróż.

Z lotniska do centrum Podgoricy jedzie się dosyć komfortowo – dwupasmówką – dosłownie 10 minut. Stolica Montenegro nie jest jednak celem naszego pobytu, ale tylko przystankiem na drodze, nie ma w niej także zbyt wiele do zwiedzania. Zatrzymujemy się w dzielnicy Stara Varoš (stari grad) w pobliżu najbardziej znanej w tej części miasta czworokątnej tureckiej wieży zegarowej z XVIII wieku, zwanej Sahat Kula.

Tuż obok znajduje się muzeum przyrodnicze.

Stara Varoš jest labiryntem wąskich uliczek, których strzegą charakterystyczne domki,

a także – z uwagi na narodowościowy tygiel miasta – dwa minarety.

W dzielnicy znajdują się jeszcze pozostałości, a raczej ślady (trochę murków i resztki kamiennych baszt) po starej słowiańskiej osadzie z XII wieku – Ribnicy. Niestety na resztę miasta czasu nie mamy – czeka na nas Durmitor. Przedmieścia Podgoricy okazują się być zwykłymi, typowymi dla wielu miast blokowiskami bez większego przyciągania.

Zaraz za miastem zaczynają się pierwsze góry i kanion rzeki Moraćy, dający pewne wyobrażenie, co może czekać nas następnego dnia na Tarze.

Z Podgoricy do Żabljaka mamy do pokonania niecałe 130 km, góry stają się coraz bardziej cudowne. Po godzinie jazdy przed nami otwierają się przepiękne krajobrazy, docieramy już na wysokość ok. 1.400 m.n.p.m.

Na wąskich drogach można spotkać też takie oto pielgrzymki. Nie ma opcji – należy ustąpić pierwszeństwa.

Spotykamy pasterza, który wypasa owce. Facet przypomina naszych baców, wyjętych z tatrzańskich opowieści sprzed wieku; nie ma zegarka, ani telefonu – żyje nieśpiesznie, zgodnie z naturą – od świtu do zmierzchu. Podchodzi do nas pytając o godzinę – Imasz telefoni..? – Koliko sati? – Spokojnie odpowiadam, że: Imam, imam, sedam sati, żegna się z nami uśmiechając i przeganiając owce abyśmy mogli przejechać. Moja Ukochana Kobieta pyta mnie skąd wiedziałem o co mu chodziło..? Miałem z tym językiem do czynienia wiele lat temu, ale to już inna historia – praktyka  i rakija podobnie jak cena – czyni cuda 😉

Do Żabljaka, do Hotelu Zlatni Bor (więcej tutaj: CZARNOGÓRA – GDZIE SPAĆ) docieramy po ponad 2h jazdy z Podgoricy; jesteśmy 1,5 km wyżej, ale temperatura jest odwrotnie proporcjonalna do wysokości – spada z 28ºC do 14ºC – urok bałkańskich gór i czar Czarnogóry. Kolacja w hotelu: górski klimat + dobra strawa + czerwone wino sprawiają, że kładziemy się spać grubo po północy.

Dzień 2. – Tara, rafting, kotek, zip line, Żabljak, Crno Jezero

Budzi nas przepiękny widok za oknem – rozciągający się za Żabljakiem masyw Bobotov Kuk urzeka nas swoim majestatem, w końcu góry mają 2.523 m „wzrostu”, czyli są o grzywkę wyższe niż nasze Rysy. Pyszne śniadanie w hotelu i ruszamy na zarezerwowany rafting. Warunki spływu uzgodniliśmy wcześniej mailowo z chłopakami z Kljajevica luka. Z Żabljaka na camp jest ok. 25 km, droga zajmuje 20-25 minut, a z campu  rozpościera się piękny widok na most na Tarze. Przybyliśmy parę minut wcześniej i mogliśmy bez tłumów podziwiać nie tylko to inżynieryjne dzieło z 1940 roku, ale przede wszystkim przepiękny kanion Tary – poranne słońce nie przegoniło jeszcze chmur zalegających na wzgórzach otaczających Tarę.

Tara będąca najdłuższą, 150-kilometrową, rzeką Czarnogóry tworzy na połowie swej długości wspaniały kanion, który w najwyższym miejscu, a są to okolice wsi Tepca (w pobliżu granicy z BiH) mierzy ponad 1.200 m wysokości. Wyobraźcie sobie skalne ściany o wysokości 1 km!  Okolice mostu nie są tak wypasione i rekordowe, ale już sam widok jest przepiękny, rzeka, która wije się 170 metrów poniżej mostu, zalesione stoki, skalne urwiska w oddali… Dla takich chwil i takich widoków człowiek podróżuje.

Za godzinę będziemy tą szumiącą rzekę pokonywać w małej łupince raftingowego pontonu.

Słynny most na Tarze (Đurđevića Tara albo most na Tari) został powstał w latach 1938-1940, jego głównym budowniczym był Mijat Trojanović i  nie był to jedyny jego most na terenach dawnej Jugosławii; człowiek był fascynatem betonu, a jego książka o betonowych mostach przez wiele lat stanowiła podstawę ich konstrukcji. Co ciekawe, w 1942 roku partyzanci (ci od JBT) wysadzili most w powietrze, aby odciąć zbliżających się Włochów i serbskich czetników. Aby jednak nie doprowadzić do całkowitego zniszczenia mostu, dokonali tego pod nadzorem inżyniera Lazara Jaukovića wysadzając tylko jedno, najmniejsze przęsło. Tablica upamiętniająca Jaukovića znajduje się obok popiersia jego twórcy – Trojanovića. Taki oto paradoks – upamiętnieni są, i twórca mostu, i jego „destruktor”. Najważniejsze jednak, że most został ostatecznie odbudowany w 1946 roku i dzięki temu możemy podziwiać zarówno piękno jego konstrukcji, jak też piękno rzeki Tary.

Długość mostu = 366 m, najdłuższe przęsło = 116m, wysokość = 172m, ale zależ oczywiście od pory roku (na wiosnę, w ekstremalnych warunkach, jak opowiadał nam instruktor raftingu poziom rzeki podnosi się nawet o 2-3m).

Rafting na Tarze

Obok mostu, na polanie znajduje się camp Kljajevića Luka. Zarezerwowaliśmy wcześniej rafting półdniowy, więc o 10-tej stawiliśmy się w bazie. Pierwsze co nas spotkało, to powitanie w formie „obowiązkowego” kieliszka pędzonej na miejscu rakiji – zaczęło się więc obiecująco.

Baza znajduje się w fazie ciągłego rozwoju, więc remonty, rozbudowa, modernizacja są nieodłącznym „lokalnym” folklorem.

Jak na każdą bazę, restaurację, hotel w tych terenach przystało ma też swojego psa i kota, które pokochały nas miłością od pierwszego wejrzenia albo… głaskania, albo… karmienia.

 

Sprzęt jednak już czeka,

należy więc zmienić strój galowy na roboczy, w końcu rafting to nie tylko przyjemność, ale też ciężka praca!

Dzielą nas na grupy, pakują w busy i… Tara czeka.

Spływ był przepiękny, mam już wcześniejsze doświadczenia z różnych rzek, ale Tara nawet latem ma w sobie to coś. Tym razem jednak, z uwagi na poziom wody w rzece nie było większych ekstremalnych przeżyć. Poza jednym… Rafting został zdominowany przez… kotka!!!

Płyniemy w trzy pontony – towarzystwo jest międzynarodowe, my – jedyni Polacy, Francuzi, Rosjanie. Rosjanie w pierwszym pontonie widzą w rzece walczącego o życie maleńkiego kotka! Instruktor prowadzący ponton tak nim kieruje, że w końcu udaje się go wyłowić. I zajmujemy się na zmianę ogrzewaniem go i suszeniem – tylko jak wysuszyć i ogrzać to maleństwo będąc w pontonie na raftingu..? Nie zostawimy tego zwierzaczka przecież na brzegu – nie przeżyje w takim stanie doby. Dogaduję się z jednym z organizatorów, że zabierzemy go na camp – wyraża zgodę.

Na zmianę, walcząc z wirami, wodą wdzierającą się do pontonu i kotem, wszystkie trzy pontony docierają do końca spływu. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych – razem z Francuzami daliśmy radę, po dwóch godzinach na rzece, kotek jest suchy, ogrzany, tylko niemiłosiernie głodny – ktoś z instruktorów organizuje kawałek wędliny, a malec zjada go razem z naszymi palcami, no prawie z palcami… i zaczyna szaleć – czuje, że mu się poszczęściło, wtula się jakbyśmy byli jego kocią matką.

Jeden z instruktorów postanawia go przygarnąć. Mały na campie odnajduje swój dom. Można więc stwierdzić, że kooperacja polsko-francusko-rosyjsko-czarnogórska uratowała to jedno małe kocie życie. Historia z happy endem i oby jak najwięcej takich.

Kociak skradł wszystkie, bez wyjątku, ludzkie serca na tym spływie, bez względu na pochodzenie, narodowość, wiek, ale rafting, to rafting, więc kilka słów o nim. Rzeka w okolicach mostu Tary nie jest najbardziej wymagająca, momentami wręcz rozleniwia, aczkolwiek mokro i szybko też bywa. Olbrzymią zaletą tego spływu są natomiast widoki – tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć. Na trasie są dwa przystanki – jeden przy najkrótszej rzece Europy: Ljuticy stanowiącej 170-metrową kaskadę (inni mówią, że najkrótsza jest Ombla koło Dubrownika) – nie będę się spierał; Ljutica ma też inny rekord: największy wydatek wody – ok. 1000 dm3/s; drugi przystanek to niewielka półka skalna do ewentualnych skoków do wody i zaciszne miejsce na kąpiel.

Gdybym miał porównać ten z ostatnim raftingiem na Sočy w Słowenii – na tym odcinku Tara jest spokojniejsza od Sočy, jest też mniej atrakcji, bystrz, skał. Na Sočy w pakiecie dostaliśmy też komplet zdjęć, tutaj można było zabrać ze sobą telefon lub aparat, ale co to za ujęcia gdy musisz wiosłować…

Chłopaki z Kljajevića Luka dbają też o całą otoczkę – w cenie raftingu dostaje się ex post obiad – zjedliśmy przepysznego pstrąga, była też kolejny raz rakija. Ponadto udział w raftingu daje prawo do zniżki na tyrolkę czyli zip line nad Tarą.

Skorzystałem – lina ma ponad 820 m, wysokość od dna kanionu – 170 m, prędkość jak podają 80-100 km/h – według mojej wiedzy z fizyki nie było szans na rozwinięcie takiej prędkości. Wrażenia – poniżej: filmik z tego wydarzenia:

Nadszedł czas pożegnania – Tara odwiedzona, rafting zaliczony, kociak uratowany – możemy wracać do Żabljaka. W drodze powrotnej mamy dużo szczęścia – na jednej z górskich, wąskich serpentyn mamy do czynienia z małą stłuczką, ale nasz pas, a raczej jego pobocze jest wolne – w przeciwną stronę mają mniej szczęścia – korek ma około jednego kilometra.

Krótki odpoczynek w hotelu i wybierany się do Żabljaka oraz nad Crno Jezero. Żabljak jest jednym z najwyżej położonych miast Europy – w końcu ponad 1.400 m.n.p.m. spotykamy w Polsce tylko w Karkonoszach oraz wysokich Karpatach. Samo miasto jest niewielkie, turystów więcej niż mieszkańców. Infrastruktura typowa dla takiego miasteczka – hotele, knajpki, supermarket (VOLI). Wokół miasta są piękne trasy narciarskie zimą, a latem szlaki idealne na górskie wędrówki.

Z Żabljaka prowadzi szlak, którym w ciągu 40-50 minut dojdziecie nad Crno Jezero – rozległe na ok. 50 ha, głębokie na ok. 50 m, składające się z dwóch jezior połączonych przesmykiem (gdzieś spotkałem się z informacją, że przesmyk ten wysycha latem – nic z tych rzeczy – w lipcu 2018, przesmyk był głęboki na kilka metrów). Jezioro jest prześliczne, położone u stóp masywu Bobotov Kuk.

Podobno latem temperatura wody w tym jeziorze sięga 22-24ºC, ale tym razem była niższa i jak sądzę nie przekraczała 20ºC, co na akwen położony w na wysokości 1.416 m.n.pm. w bałkańskich górach i tak jest niezłym wynikiem. Brzeg od strony Żabljaka od strony jeziora stanowi trawiasta plaża, a wokół niego prowadzi ścieżka spacerowa z „MOP-ami” (miejscami odpoczynku podróżnych;).

Patrząc na jezioro jeszcze przed zachodem słońca nie dziwi jego nazwa: Crno Jezero, ono jest naprawdę czarne!

Dzień 3. – Podróż, Boka Kotorska, Bar

Rano wstajemy, żegnamy Żabljak i ruszamy okrężną drogą nad czarnogórskie morze. Z Żabljaka do Baru najkrótszą trasą jest ok. 170 km, ale wybieramy piękniejszą drogę (ok. 230 km), prowadzącą przez jedyny, południowy fiord Europy czyli Bokę Kotorską. Za Żabljakiem zostawiamy Durmitor za sobą.

Nikšić jest drugim co do wielkości miastem Montenegro, znanym między innymi z najpopularniejeszego w Czarnogórze piwa „Nikšićko” (wypiłem w czasie pobytu słownie jedno – niczym nie różni się od koncernowej masówki i zdecydowanie odstaje in minus od czarnogórskich win). Upływający czas, a raczej śpiąca na prawym fotelu moja Ukochana Kobieta sprawiły, że nie zdecydowałem się tym razem na odwiedziny tego miasteczka (bytheway – w Czarnogórze wielkość miast jest inaczej pojmowana niż w Polsce – drugie miasto kraju znaczy ok. 60 tysięcy mieszkańców). Za miastem przy drodze na Bokę Kotorską (Risan) znaleźliśmy natomiast takie oto piękne, prawie dzikie jeziora (bez hoteli i zamków jak w najnowszej, roku 2018 polskiej rzeczywistości).

Po godzinie jazdy docieramy jednak do naszego, tym razem tylko tranzytowego, celu – Boki Kotorskiej! Czy jest piękniejsza wielka zatoka a’la fiord na śródziemnomorskim południu Europy..? Śmiem twierdzić, że nie, a zwiedziłem Włochy, Hiszpanię, Słowenię, Chorwację, Grecję, Cypr. Takiego fiordu nie zobaczycie nigdzie, zresztą w 1979 roku zatoka została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Przed nami otwiera się panorama pierwszego od północy miasta: Risanu.

Boka składa się kilku odnóg (zalewów) nazwanych od nazw miast nad nimi leżących: Risańskim, Kotorskim, Tivatskim i Hercegnowskim. Całość to głęboka na 60 m i rozległa na prawie 90 km2 zatoka, którą należałoby w życiu zobaczyć – jeśli ktoś nie lubi zimna, a chciałby nabrać wyobrażenia jak taki norweski fiord wygląda – polecam gorąco Bokę Kotorską!

Po drodze zatrzymaliśmy się na krótkie spacery w kilku miasteczkach miasteczkach, ograniczę się więc tylko do krótkiej fotorelacji:

  • Risan (najbardziej na północ wysunięte miasteczko), małe, ciche, spokojne.

  • Perast – jedno z najstarszych miast Boki Kotorskiej, z charakterystyczną dzwonnicą kościoła św. Mikołaja oraz pobliską wyspą św. Jerzego.

  • Kotor – największe, gwarne, zatłoczone miasto Boki, można by rzec – jej niepisana stolica, ze sławną twierdzą św. Jana na stokach gór otaczających miasto.

  • Tivat – położony bliżej morza, oddzielony od Adriatyku Cieśniną Kumborską, znany z powodu starego portu oraz jedynego w okolicy portu lotniczego.

Po drodze do Baru wpadamy przed Budvą na kawę do przeuroczej knajpki – kawa jak kawa, ale widok był bezcenny, a był w gratisie do kawy.

Gdyby ktoś pytał – knajpka nazywa się El Rey i leży rzut beretem przed tunelem, z którego zjeżdża się do Budvy; natomiast panorama Budvy przedstawia się następująco.

Zatrzymujemy się na wzgórzach otaczających „pocztówkowy” Sveti Stefan – ta chyba najbardziej znana czarnogórska wyspa to najdroższe, ale niestety zamknięte dla osób z zewnątrz miejsce w Czarnogórze. Ludzi wysiedlono już dawno, a wszystko zamieniono na „resort”. Na terenie wyspy nie ma numerów domów, ale romantyczne nazwy: np.  „Pod kwiatem pomarańczy”, itp. Już 12 lat  temu ceny tych kamiennych domków  stanowiących hotele i apartamenty – osiągały niebotyczne ceny porównywalne z cenami znanych zachodnich kurortów. Dzisiaj bez czterech „0” liczonych w EUR nie ma co marzyć o noclegu, a trzeba takich noclegów zarezerwować chyba minimum 2-3. W ostatnim czasie cała wyspa stała się własnością Aman Resorts – zarządzanego przez Rosjan singapurskiego holdingu. Plaża przy grobli też chyba najdroższa po tej stronie Adriatyku, pozostaje pytanie – czy jest równie piękna, jak droga? Rzecz gustu, a że – de gustibus non est disputandum

Docieramy do Baru, odnajdujemy nasz hotel – VILLA ANTIVARI – ogarniamy się i zwiedzamy okolice hotelu – planujemy, że jutrzejsze przedpołudnie spędzimy na zasadzie – dolce far niente – na pobliskiej plaży, do której mamy z hotelu nie więcej niż 100 metrów.

Plaża na przedmieściach Baru ciągnąca się od dzielnicy zwanej Šušanj aż do centrum miasta jest żwirowa, z otoczakami, oddzielona od biegnącej równolegle na całej długości promenady piniowym / sosnowym laskiem. Nawet o godzinie 18-tej jest pełna smażących się ludzi. Obiecuję mojej Ukochanej Kobiecie, że postaram się wytrzymać jutrzejsze przedpołudnie na plażingu 😉 Na koniec dnia pijemy szampana w lasku przy plaży wdychając adriatycką bryzę i patrząc na zachodzące słońce.

Dzień 4. – Plażing, Stari Bar, Stara Maslina, Ulcinj

Pobudka, pyszne śniadanie na hotelowym tarasie z widokiem na morze i schodzimy na obiecany plażing. Wybieramy jednak płatną plażę CASABLANCĘ – dwa leżaki z parasolem – za 6 EUR. Przekonał mnie barek i bonus w postaci braku bałtyckiego parawaningu!

Słońce, morze, bijeli špricer, ostatecznie godzinę zajęło mi pogodzenie się z losem wyrzuconego na brzeg wieloryba; dobrze, że przynajmniej mogę się w dowolnej chwili zsunąć do morza, nie potrzebuję do tego greenpeace’u.

Stari Bar (Stari Grad)

Na plażingu doktoryzowałem się z wiedzy o południowym wybrzeżu Czarnogóry, ponieważ te tereny były już dla mnie dziewicze – wcześniej nie miałem okazji tam dotrzeć. Pierwszy etap – Stary Bar (Stari Bar). Położony na wzgórzach masywu Rumija  ok. 4 km od barskiej promenady. Niecałe 40 lat temu, w kwietniu 1979 roku tereny nawiedziło trzęsienie ziemi, które w dużej części zrujnowało miasto. Dziś mieszka tam ok. 1-2 tysięcy mieszkańców, a cel naszej wizyty stanowi stosunkowo dobrze zachowana twierdza (Tvrđava Stari Bar).

Do wejścia do twierdzy prowadzi urokliwa uliczka, gdzie znajdziecie między innymi restaurację Konoba Kula, z której mamy bardzo miłe kulinarne wspomnienia (więcej: http://7mildalej.pl/smaki-montenegro/). Obok znajduje się też jeden z barskich meczetów.

Wejścia do twierdzy strzeże oczywiście kot, śpiący kot.

Twierdza stanowi jeden z najlepiej zachowanych do czasów dzisiejszych zespołów obronnych – grube mury pamiętające jeszcze VI wiek, liczne cerkwie, kościoły czy budynki mieszkalne znajdują się w stanie ruiny lub zostały odbudowane. Z murów obronnych można zobaczyć też kolejny lokalny zabytek – XVI-wieczny akwedukt doprowadzający do miasta wodę ze źródeł znajdujących się na stokach Rumiji.

Znajdziecie też niewielki, kameralny amfiteatr urządzony w tych średniowiecznych ruinach.

Całość stanowi ciekawy zespół architektoniczny wart odwiedzin – ma też tą zaletę, że położony trochę na uboczu, nie jest zadeptany przez turystów; można naprawdę zwiedzać w spokoju. Jedyne na co trzeba się przygotować, to upał; słońce nagrzewa stoki, na których położona jest twierdza, do tak niemiłosiernych temperatur, że każdy kawałek cienia jest niezwykle pożądany (i oblegany) przez lokalnych mieszkańców.

Od strony podgrodzia znajdziecie też charakterystyczną dla terenów Montenegro budowlę – czworokątną wieżę zegarową.

Stara Maslina (Stara Oliwka)

Zjeżdżając ze Starego Baru znajdziecie jeszcze jedną atrakcję – u podnóża miasta w pobliżu drogi Bar – Ulcinj rośnie Stara Maslina – podobno najstarsze drzewo w Europie. Według miejscowych liczy ponad 2000 lat. Ma też podobno jeszcze jedną cechę – godzenia zwaśnionych ludzi – wystarczy stanąć pod nią. Jak na tereny, gdzie (szczególnie w niedalekiej Albanii) rodzinna zemsta krwi (hakmarrja albo kanun) stanowiły niejednokrotnie o życiu i śmierci, to drzewo jak znalazł.

Drzewo, na mój gust wygląda jak połączenie kilku drzew – w tym młodszych i starszych. Wygląda jednak okazale, a legenda robi swoje. Rozłożysty pień ma ponad 10 m średnicy, a drzewa pilnuje… nie kot, ale żółw – podobno równie stary.

Ulcinj albo Ulqini – chwila bałkańskigo orientu

To największe na południu i jedno z największych miast Czarnogóry jest swoistym ewenementem, na który wpływ ma głównie jego położenie – w pobliżu Albanii, co więcej – 70% tego miasta stanowią właśnie Albańczycy. Mijając tablicę z nazwą miejscowości można poczuć się jakby przekraczało się granice innego państwa.

Centrum – pełne wąskich gwarnych uliczek z drobnymi sklepikami, gdzie kupić można wszystko; królestwo podróbek – Rolex za 11 EUR, okulary Ray-Bana za 8 EUR – nie ma problemu (z wizyty w Zürichu w sierpniu 2017 roku pamiętam, że taki Rolex kosztował 11.000 EUR). Zatłoczone ulice, gdzie nierzadko można spotkać naprawdę wypasione bryki + klakson stanowiący najważniejszą część wyposażenia auta, do tego dwujęzyczne napisy i szyldy, a na ulicy częściej słyszy się albański niż serbski – to wszystko ma swój urok i wypada wpaść chociażby na spacer i kawę do Ulcinja. Miasto jest położone urokliwie na nadmorskich wzgórzach, a starówka i przylegająca plaża mają swój czar. Jeśli ktoś lubi klimat arabskiej medyny, powinien być zachwycony.

Na przepływającej od południowej strony Ulcinja rzeki – Bojany, zwanej przez lokalsów Buną można spotkać do dzisiaj folklor i tradycję w postaci takich oto domków i sieci do połowów ryb. Obrazek – jakby czas zatrzymał się w miejscu przed dekadami lat…

Sama rzeka jest o tyle ciekawym hydrologicznie zjawiskiem, że w na wiosnę, kiedy jej dopływ Drin niesie masy wody z okolicznych gór, rzeka nie jest w stanie utrzymać naturalnego nurtu (w kierunku Adriatyku) i cofa się, płynąc niejako „pod prąd” do jeziora szkoderskiego. Wystarczy wtedy zarzucić tylko wyżej opisane sieci.

Być w Ulcinju i nie być na velikej plażi… Najdłuższa w Czarnogórze i po tej stronie Adriatyku piaszczysta plaża – 13 km – była dla mnie pewnego rodzaju szokiem… Do bałtyckiego czy też atlantyckiego, albo nawet śródziemnomorskiego piasku daleko temu ciemno-brudnemu podłożu, a tłok i upakowanie leżaków jak na palecie w dyskoncie, odstręczyło mnie chyba na zawsze od tego tak pożądanego letniego miejsca wypoczynku. Kilkadziesiąt rzędów leżaków do wynajęcia,  minimalny odstęp od wody – plażing ONLY FOR DESPERADO!

Nad czarnogórskim wybrzeżem zaczęło zachodzić słońce, a my kierujemy się do Baru.

(Nowy) Bar

Jeszcze tylko kilka słów o (Nowym) Barze, w końcu tam znajdowała się nasza nadmorska baza wypadowa. Miasto jest największym portem morskim w Czarnogórze; w nim kończy się linia kolejowa. Można z niego popłynąć promem do włoskiego Bari i Ankony. Miasto, odbudowane po trzęsieniu ziemi w 1979, w którym może nie znajdziecie zbyt wielu zabytków, znane głównie z racji swojego statusu jako kurortu wypoczynkowego. Od północnego skraju – dzielnicy Šušanj do centrum miasta ciągnie się promenada ze żwirową 1,5km plażą. W mieście znajduje się eklektyczna rezydencja królewska Topolica, muzeum miejskie, a w ostatnich latach ukończono budowę nowej cerkwi.

Ciekawostką, a raczej paskudą architektoniczną jest Robna Kuca – centrum handlowe znane w całej jeszcze istniejącej wtedy Jugosławii – przypominające chyba latające spodki – sen architekta o UFO. Spieszmy się oglądać te socrealistyczne budowle, nie wiadomo jak długo jeszcze postoją… (skoro w Polsce niektórzy chcą burzyć PKiN).

Dzień 5. – Viprazar, Skadarsko Jezero

Niestety przyszedł dzień wylotu do Polski, ale czasu jest jeszcze wystarczająco dużo, więc decydujemy się w drodze powrotnej odwiedzić okolice jeziora szkoderskiego. Jazda z Baru na lotnisko w Podgoricy (TGD) zajmie maksymalnie 1h, a więc mamy czas. Ruszamy z Baru, jedziemy przez Sozinę – najdłuższy, liczacy 4,2 km tunel Czarnogóry. Przystanek:

Viprazar oraz Skadarsko Jezero

Viprazar jest wiejską osadą o miejskiej zabudowie (taki czarnogórski paradoks) położonym przy drodze z Podgoricy na adriatyckie wybrzeże. Szerzej znane głównie z „portu wycieczkowców” pływających po jeziorze szkoderskim – czyli: już na wjeździe stoi pełno  jednoosobowych biur podróży, czytaj: naganiaczy-nagabywaczy, którzy za 10, 15, 20 EUR oferują łódki i stateczki, którymi można popływać po jeziorze. Miasteczko znane jest też z twierdzy, a raczej z tego, co po niej zostało, zwanej Besac.  Z jednej strony sam Viprazar przypomina niczym nie wyróżniającą się osadę, ale jednak ma w sobie to coś, co sprawia, że chociaż na chwilę warto się zatrzymać.

Na statek się nie decydujemy – zbyt mało czasu, ale spaceru w upale (+38ºC) na zamkowe wzgórze sobie nie odmówimy, panorama jeziora jest warta wylanego potu.

Na Besac wchodzi się z Viprazaru ok. 10-15 minut, a same ruiny nie są zbyt wielkie – do Starego Baru im daleko. Widok jest jednak przedni. Poniżej Viprazar:

Jezioro szkoderskie:

Skadarsko Jezero jest największym jeziorem nie tylko w Czarnogórze, ale też na całym Półwyspie Bałkańskim. Lokalsi nazywają je blato, czyli bagno. Długie na 44 km, szerokie na 13 km, a położone w kotlinie oddzielone od morza i lądu grami stanowi dla wielu ptaków, szczególnie tych z północy Europy miejsce zimowania albo odpoczynku w trakcie migracji. Jezioro posiada też status parku narodowego.

Ruszamy z Viprazaru do naszego ostatniego punktu – na grobli zatrzymujemy się u Zorana – wizytę w Montenegro kończymy dzikim karpiem (šaranem) – nie zdarzyło się aby karp smakował jak ten u Zorana (więcej: http://7mildalej.pl/smaki-montenegro/). Ostatni look na jezioro i jedziemy na aerodrom jak mawiają Czarnogórcy.

Ten maleńki kraj żegna nas przepyszną kuchnią i przepiękną pogodą. Zdaje się mówić: To nie był ostatni raz…


Czarnogóra jaka jest..?

Jest przecudnym krajem, nadal jeszcze nie zmanierowanym do końca turystycznie. Znajdziecie i ciszę i spokój, ale też gwarne oraz imprezowe wybrzeże. Ceny jeszcze nie zdążyły oszaleć, więc dla kieszeni nie będzie to wielkie obciążenie. Ceny atrakcji, wstępu – jedne z niższych w Europie. Ludzie wciąż (tak było w Gruzji jeszcze 5 lat temu) gościnni i pomocni.

Co nas pozytywnie zaskoczyło:

  • + gościnność ludzi (!), obsługa hotelach i restauracjach
  • + kuchnia – wciąż w wielu miejscach nie napakowana chemią, świeża i domowa
  • + wina – dobre i stosunkowo niedrogie (!)
  • + wciąż obecny folklor i tradycja – czarnogórski luz i spokój; taka pozytywna siermiężność
  • + ceny – wejściówki do atrakcji, restauracje, sklepy
  • + przyroda – nie tylko riwiera jest piękna; góry również
  • + brak tłumów w wielu regionach kraju – cisza i spokój (jakby to nie było południe Europy)

Co nas zaskoczyło negatywnie:

  • – niestety – wszechobecne śmieci (duży postęp w ciągu ostatnich 12 lat, ale jak na status od 1991 roku państwa ekologicznego…)
  • – stan dróg (również wiele zrobiono, ale po kraju podróżuje się dość wolno, a jakość nawierzchni, brak lewoskrętów – wszystko to pozostawia wiele do życzenia)
  • – rozpoczynająca się komercjalizacja turystyki (niestety – nieodzowny znak globalizacji życia)

Na co nie starczyło czasu..? Co będzie next time..?

  • jeszcze raz góry Durmitoru, ale bardziej trekkingowo,
  • Boka Kotorska – tak na 3-4 dni, aby poczuć jej klimat i piękno,
  • Lovćen i Cetinje,
  • może… rejs po Skadarskim Jezerze (ale bardziej kameralnie – łodzią od Zorana).

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Na początek info dla tych, którzy jeszcze tam nie byli – pamiętajcie, że walutą obowiązującą w Czarnogórze jest Euro – taki paradoks – kraj nie jest członkiem Unii Europejskiej, ale krótko po ogłoszeniu niepodległości przyjął jako walutę narodową EUR, a UE przymknęła na to oko i przynajmniej nie trzeba kupować ani przewalutowywać 2x PLN.
  2. Lotnisko TGD – małe, ale obsługa bardzo sprawna na każdym etapie odprawy; przed lotem do WAW 1,0-1,5h powinno wystarczyć na odprawę i boarding.
  3. Podgorica – miasto na jedno popołudnie – na więcej szkoda czasu; chyba, że ktoś ma bardzo ambitny plan zwiedzania każdego skrzyżowania i oglądania każdego budynku.
  4. W Montenegro przejechaliśmy ok. 550 km – główne drogi – z niewielkimi wyjątkami jednopasmowe, drogi drugorzędne – w górach niejednokrotnie częściowo zasypane osuwającymi się kamieniami. Prędkość podróżna to max 70-80 km. Nawierzchnia na głównych drogach ok, część odcinków po remontach; w górach bywa 3-ci pas do wyprzedzania. Radary stacjonarne oznaczone podobnie jak w Polsce; policja z pomiarem prędkości – rzadko – przez wszystkie przejechane kilometry – trafiliśmy 2x, ale bez konsekwencji. Kultura jazdy – zmieniła się w ostatnich latach – generalnie europejska, ale bardziej ta środkowo-europejska (to i tak postęp – 12 lat temu pokusiłbym się o zdefiniowanie jej jako „bałkańskiej”).
  5. Jeśli chcecie w „zwiedzić w ciszy” słynny most na Tarze, najlepiej wybierzcie się rano – tłumy pojawiają się mniej więcej od godziny 11-tej; wcześniej panuje względny spokój.
  6. Z raftingu korzystaliśmy z bazy Kljajevića Luka – www.rafting-tara.info. Oferują spływ półdniowy (realnie do 3h) oraz całodniowy (ok. 8h). Cena za pół dnia – 40-45 EUR, za cały dzień – 60-65 EUR. ZIP LINE – standard: 20 EUR, przy pakiecie: z „małym” raftingiem: 15 EUR, z „dużym” raftingiem: 10 EUR. Są też inne raftingownie w okolicy, a ponadto w hotele również oferują te same imprezy, tylko… drożej.
  7. Jeśli byliście już na raftingu to zachowajcie bilet, jest ważny w dniu zakupu i możecie odwiedzić „na nim” inne zakątki NP Durmitor takie jak np. Crno Jezero, zresztą – park narodowy Durimitoru rozciąga się wszędzie, a bilet kosztuje 3 EUR.
  8. Twierdza Stari Bar – wstęp kosztuje 2 EUR, czynne od świtu do zmierzchu.
  9. Velika plaża – ceny za dzień za leżak od 3 EUR przez 6-7 EUR za dwa leżaki z parasolem, do 9 EUR za to samo tylko w pierwszych 3 rzędach od morza i 20 EUR za wiatę plażową – dla mnie masakra – tylko dla wielbicieli plażingu.
  10. Jedyny płatny tunel (Sozina) na trasie Podgorica – Sutomore kosztuje 2,50 EUR za auto osobowe. Płatność na bramkach przy wyjeździe.

JESIENNY PARYŻ SUBIEKTYWNIE

Paryż wywołuje skrajne emocje – z jednej strony słychać zachwyty: jest piękny, cudowny, z drugiej zaś: przereklamowane i drogie miasto. Ale jak tu nie pojechać do miasta, które niezależnie od opinii  jest legendą, miasta, które ma w sobie tyle polskich śladów w historii. Miasto mody, miasto grzechu, miasto zabytków i historii, ale też kosmopolityczny tygiel z aktami terroru i przemocy.

Paryż można kochać i można go nienawidizić, ale obok Paryża nie da się przejść obojętnie. Henryk IV podobno powiedział: Paris vaut bien une messe, czyli Paryż wart jest mszy... Nasza „msza” w Paryżu trwała  4 dni 😉


Bilety do Paryża kupiła w tajemnicy moja Ukochana Kobieta, obdarowując mnie nimi w dzień urodzin i rzekła: „Masz czas, żeby się przygotować ;)”

Miałem kilka miesięcy na to, więc… co masz zrobić jutro, zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego. Przygotowania ruszyły jakieś 5-6 tygodni przed wyjazdem.

Nie nauka podstaw francuskiego, nie poszukiwanie hotelu, nie  organizacja dojazdu sprawiły najwięcej kłopotu. Największy problem, to mając 4 dni, a tak naprawdę 3 ziemskie doby wybrać to co jest warte zobaczenia, spróbować paryskiej kuchni, spełnić chociaż najważniejsze z „paryskich” marzeń. Szkoda, że Paryż nie leży na Wenus, tam dzień trwa 100 ziemskich dni.

Przyszedł październik – czas podróży; paryska pogoda dopisała – my to mamy szczęście, gdzie nie podróżujemy świeci słońce, w planach mamy Laponię zimą, jak już tam zacznie świecić słońce polarną nocą, to naprawdę uwierzę, że klimat się ociepla!

Krótka podróż autem z Warszawy do WMI, zaprzyjaźniony już parking w pobliżu lotniska, transfer i… welcome Modlin airport! Wyjątkowa szybka kontrola, za to długi spacer do samolotu, jak to w WMI). Lecimy jedynymi słusznymi liniami z WMI, bo przecież innych tam nie ma, czyli prawie najgorszą linią lotniczą świata – RYANAIREM. Miejsca siedzące zapełnione w ponad 90 procentach, dobrze, że mister MO’L nie wprowadził jeszcze stojących, bo byśmy pewnie stali. Na pokładzie handel obwoźny i wszystkie inne ryanairowskie „przyjemności”. Startujemy jednak punktualnie, w BVA lądujemy również punktualnie, ale w związku z tym, że w BVA (z uwagi na jego położenie) prawie zawsze wieje, to przyziemienie zaczyna się prawie w połowie pasa, a o tym jak z niego nie wypadliśmy, wie tylko pilot i jego samolot.

Paris-Beauvais (BVA) ma tyle wspólnego z Paryżem co Düsseldorf-Weeze z Düsseldorfem, Frankfurt-Hahn z Frankfurtem oraz Radom z WAW (ale patrząc na odmienne stany świadomości lotniczej naszych obecnych władz, to pewnie nas czeka; swoją drogą widzicie ten brand: port lotniczy Warszawa-Radom im…?). BTW, moim skromnym zdaniem taka nomenklatura powinna być zakazana, powoływanie się na miasto w odległości 80, czy 120 km, to tylko sprytny zabieg marketingowy. O samym BVA naczytałem się w necie, że to też jedno z najgorszych lotnisk w Europie – ale dolecieliśmy, prawie najgorszą linią, na prawie najgorsze lotnisko, jedziemy jednak do jednego z najpiękniejszych miast, więc podróż to tylko prolog do sztuki w 3 aktach (dniach).

BVA, jak każde tego typu low-costowe lotnisko, to nic innego, jak stalowy barak w polu (większość tych airportów mieści się na byłych wojskowych lotniskach, a więc wybudowanych w szczerym polu/lesie/łąkach – niepotrzebe skreślić), ale ma tę zaletę, że odcinek: samolot-przyloty-wyjście, pokonuje się na własnych nogach w maksymalnie 5-10 minut (poza Modlinem), tak było i tym razem. O lotnisku wspomnę szerzej przy okazji odlotu.

Jak dojechć z lotniska Beavais-Tillé do Paryża?

Z BVA do Paryża jest grubo ponad 80 km; jak się dostać najleiej i najszybciej..? Praktyczne i poręczne opcje są dwie:

  1. Jazda do Tille i stamtąd pociąg  – ta opcja jest dłuższa, przesiadkowa i droższa – odpada – należy ją traktować jak koło ratunkowe na tonącym promie;
  2. Busy i autobusy kursujące bezpośrednio z lotniska do Paryża – tu już jest lepiej; rezerwowaliśmy parę dni przed wylotem i natrafiliśmy na problem – niekoniecznie były bilety na tańsze busy – radzimy więc rezerwować trochę wcześniej. Linia „busowa” obsługiwana jest przez polskie busy, ceny są dość przyjazne – po negocjacjch znalazły się jednak 2 miejsca (ale tylko „do Paryża”) i za OW zapłaciliśmy za 2 osoby – 25 EUR (standard 13 EUR za osobę). Osobiście skorzystaliśmy z polskiej opcji – BUS PARIS tel: +48 666 924 006 / +33 611 22 58 76; email: bus-paris@g.pl (obsługa w języku polskim).
  3. W drodze powrotnej skorzystaliśmy z linii lotniskowej: Paris <-> Beauvais shuttle (www.aeroportparisbeauvais.com) – bilety w tym przypadku kosztowały nas 17 EUR za osobę (34 EUR kosztuje RT).

Zarówno jedna, jak i druga opcja busowa w Paryżu ma przystanek końcowy przy Porte Maillot (czas podróży też jest zbliżony – godzina 1,10-1,20 w zależności od korków), gdzie znajduje się stacja 1. linii metra na pograniczu XVI i XVII dzienicy. Wysiadamy (obok znajduje się także dworzec autobusowy, stacja RER oraz centrum handlowe) i udajemy się do hotelu delektując się atmosferą Paryża. Wpadamy do pierwszej knajpki o francusko-kolonialnej nazwie „Darima” na przekąskę i kawę.

Bistro prowadzi miła Pani o algierskim pochodzeniu, po krótkiej konwersacji w języku francuskim (zrozumiała mnie – coś się jednak nauczyłem!) i standardowym pytaniu: d’où venez-vous? na koniec dostajemy, jak pani powiedziała: un petit cadeau (prezencik) w postaci dwóch ciasteczek – miły gest jak na początek wizyty.

Hôtel Doisy-Etoile **** jest położony w kamienicy przy Avenue des Ternes. Szybki check-in i jesteśmy w pokoju – hotelowi i obsłudze wystawiamy wysoką notę – polecamy i więcej czytajcie w dziale: Recenzje – http://7mildalej.pl/czy-skusic-sie-na-dobry-hotel-w-paryzu/.

Paryż podzielony jest na na 20 dzielnic ułożonych spiralnie od centrum: dzielnica I – Louvre (Luwr), dzielnica XX – Père Lachaise, co pewnie nieprzypadkowo układa się w jeden z francuskich przysmaków – ślimaka (escargot).

Métro de Paris (paryskie metro)

Z hotelu mieliśmy niedaleko do metra – podstawowego jak się okazuje środka komunikacji miejskiej w Paryżu; zresztą jak  może być inaczej: 16 linii metra, ponad 300 stacji(!), z czego 245 w granicach miasta, zawiezie Was wszędzie, gdzie tylko chcecie. Stacje są na tyle blisko rozmieszczone, że nawet jak swoją przejedziecie, to nie ma problemu.

Metro jest najszybszym i najlepszym sposobem poruszania się po mieście. Z historycznego obowiązku wspomnę tylko, że jest to też jednym z najstarszych (1900 r.) i nie kto inny wymyślił nazwę métro” jak Francuzi (nomen omen skracając angielską rozbudowaną nazwę pierwszej linii metra na świecie: London Metropolitan Railway). Z paryskiej sieci metra korzysta rocznie ponad 1,5 mld pasażerów(!). Jeśli z tym wszystkim skojarzycie fakt, że Paryż (nie mylić z tzw. Wielkim Paryżem) w obszarze tych 20 dzielnic nie jest rozległy – jego powierzchnia to ok. 100 km2, a ulice bywają totalnie zakorkowane, to naprawdę nie ma lepszego środka lokomocji, zwłaszcza dla zwiedzających. Stacje oznaczone są jak niżej:

Jeśli chodzi o bilety, to obowiązują (10.2017):

  • bilety jednorazowe – 1,90 EUR (ważne 1,5h – uprawniają w tym czasie do przesiadek;
  • karnet 10-biletowy – koszt 14,90 EUR (co daję cenę jednostkową za bilet = 1,49 EUR)
  • bilety obowiązują nie tylko w metrze, ale też w autobusach oraz 1 i 2 strefie kolejki RER; bilety należy kasować przed wejściem do metra albo w autobusie czy tramwaju;
  • ostatnią opcją, którą można rozważyć to zakup karty Paris Visite – działa na 1-5 dni oraz na różne strefy 1-5 (należy rozważyć jej zakup jeśli lecicie na CDG – może się opłacać).

W Paryżu (jak w całej Francji) w czasie naszej wizyty obowiązuje stan wyjątkowy, który zostanie zniesiony w następnym miesiącu. Paryskie metro znane w ostatnich latach między innymi z zamachów, nam wydaje się totalnie bezpieczne. Ilość policji odpowiada stanowi zagrożenia. Zamachy i akty terrorystczne obudziły w mieszkańcach Paryża uczucie fraternité (braterstwo) – jesteśmy świadkiem jak na peronie metra zasłabła starsza kobieta – ilość osób, która pospieszyła jej z pomocą i współpraca między nimi zrobiła wrażenie.

DZIEŃ 1. (czwartek) – PARIS BY NIHGT – Łuk Triumfalny, Wieża Eiffla i… Naleśniki

Po dotarciu do hotelu i ogarnięciu się postanawiamy jeszcze wieczorem zwizytować okolice hotelu. W odległości ok. 600 m od hotelu mamy Arc de triomphe przy Placu de Gaulle’a.

Skoro w wieczornych światłach zaprezentował się Łuk Triumfalny, to zobaczmy jeszcze jak się nocą prezentuje Tour Eiffel (wieżę Eiffla). Spacer wzdłuż Avenue d’Iéna zajmuje nam ok. 25 minut i oto stoimy na Pont d’Iéna, a przed nami poza Marsylianką, najbardziej znany symbol Francji.

Przetrwała uderzenie pioruna, pewien obrotny oszust nawet ją „sprzedał” i to 2x, Hitler chciał już zburzyć w 1944 gdy Wehrmacht wycofywał się Francji, a tak w ogóle to miała być rozebrana po 20 latach od jej otwarcia na cześć wystawy światowej w 1889 roku. Przetrwała jednak wszystko i dzięki temu pielgrzymki turystów z całego świata zmierzają do niej od 129 lat. Te tłumy są tam nawet o 10 p.m. Turyści, Paryżanie, sprzedawcy „byle czego, byle sprzedać” – gwar nie milknie do późnych godzin nocnych. Do 1930 roku była najwyższą budowlą świata, dzisiaj ustępuje wysokością wielu innym, ale swoją legendą jest chyba wciąż number „1”.

Pod wieżą skusiliśmy się na jeden z paryskich przysmaków – słynne francuskie naleśniki czyli crepes. Ich wariacje, na słodko, wytrawnie, z tysiącem rodzajów nadzienia znajdziecie zarówno w profesjonalnych naleśnikarniach, jak też fast-foodowych budkach. Ich cecha wspólna – cieniutkie ciasto. Jeśli taki ma być francuski fast-food, to mówię „tak”, oczywiście wersji wytrawnej.

Do hotelu wracamy okrężną drogą. Zahaczamy o Avenue George V spoglądając jak wygląda paryskie życie nocne wyższych sfer, dochodziny do pól elizejskich (Avenue des Champs-Élysées), gdzie same witryny sklepów robią już ogromne wrażenie – część tych świątyni dla wiernych kościoła shoppingu jest jeszcze czynna o tej porze.

Przy Avenue Mac-Mahon odwiedzamy knajpkę pod swojsko brzmiącą z angielska nazwą BEER STATION nazwa może być myląca – spokojnie można tam zjeść (od śniadania do kolacji) i napić nie tylko piwa. Wracamy do hotelu, od prawie dwóch godzin jest już piątek.

DZIEŃ 2. (piątek) – WIEŻA EIFFLA, MONTPARNASSE, NOTRE DAME, LUWR

Śniadanie w hotelu mile nas zaskakuje, jest lekkie, ale nie w stylu francuskim – czyli: kawa, rogalik i… dziękuję. Wszystko jest, jakby powiedział dietetyk, zbilansowane i lekkostrawne.

Ruszamy na zwiedzanie – zaczynamy od wieży Eiffla. Naczytałem się, że bilety trzeba wcześniej rezerwować, ale w necie na 3-4 dni przed naszym wyjazdem wolnych już nie było. Kolejka jednak stoi, więc mając w genach kolejki stanu wojennego, również stajemy. Ale żeby stanąć w kolejce trzeba przejść przez kontrolę bezpieczeństwa (jak na lotnisku) – ot taki mamy klimat do zwiedzania dzisiejszej Europy.

Czas oczekiwania – niecałe 20 minut, mamy upragnione wejściówki i jedziemy windą w górę.

Wieża ma trzy poziomy widokowe:

58 m – na tym poziomie znajduje się między innymi restauracja; można też pochodzić po szklanej podłodze:

116 m – stąd już co nieco widać (widok na ogrody Trocadero), w oddali finansowa dzielnica La Defence:

276 m – widok na Tour Montparnasse – wieża Montparnasse przy Avenue du Maine 33 jest drugim w centralnej części Paryża wspaniałym punktem widokowym. Widok z tarasu na 59. piętrze (ok. 200 m) zostwiam na następną wizytę w Paryżu.

276 m – widok na północno-wschodnią część Paryża; w oddali Bazylika Sacré-Cœur na wzgórzu Montmartre.

276 m – widok na Sekwanę i zachodnią część miasta

Na szczycie wieży znajduje się małe pomieszczenie upamiętniające jego konstruktora i budowniczego – taki dwupostaciowy gabinet figur woskowych:

 

Wieża ma też inną zasługę z czasów I wojny światowej – za pomocą radiostacji umieszczonej na jej szczycie udało się przechwycić jeden z meldunków niemieckiego wywiadu – nadawcą była nie kto inny jak Mata Hari, która dzięki temu meldunkowi zaiczyła dekonspirującą wpadkę.

Jeśli ktoś chce bić rekordy wysokości, to proponuję aby na wieżę Eiffla jechać w upalne lato, wtedy staje się ona wyższa o ok. 15 cm niż w miesiącach zimowych 😉

Paryż jednak czekał… Żegnamy wieżę i ruszamy na spacer w kierunku Montparnasse.

Udajemy się na Pola Marsowe pełne piknikujących na trawie ludzi. Na końcu Pól Marsowych znajduje się École Militaire (Szkoła Wojenna), którą  skończyło wielu polskich generałów i oficerów II Rzeczypospolitej; niedaleko jest też siedziba Muzeum Wojska (Musée de l’Armée). Przy szkole wojennej natrafiamy na piknik francuskich ratowników medycznych, którzy prowadzą akcję edukacyjną dotyczącą ich pracy i wypadków, w których sami uczestniczą, niosąc pomoc poszkodowanym.

Swoją drogą – jak widać problem dojazdu dla karetek i zachowanie kierowców, to nie tylko problem polskich dróg. Z tego, co pamiętam – we Francji liczby poszkodowanych ratowników rocznie są czterocyfrowe.

Spacerujemy uliczkami Saint-Germain oraz Montparnasse – kiedyś dzielnicy artystów i bohemy, później biznesu – dzisiaj spacerując otacza nas cisza i spokój. Zabytkowa zabudowa miesza się nowymi budynkami.

Godzina 13-14 w Paryżu, to czas paryskich lunchów, znajdujemy uroczą knajpkę i czyż jest bardziej paryskiego niż francuska zupa cebulowa z grzanką i butelka białego wina..?

Zupa – extra! Cebulowa gości u nas w domu już niejeden sezon, ale na ziemi francuskiej kosztowaliśmy jej pierwszy raz – w końcu ugasiliśmy nasz domowy spór o zawartość wina w zupie 😉 – więcej: zapraszam głodomorów do artykułu: http://7mildalej.pl/paryz-troche-od-kuchni/.

Urzekła nas francuska sjesta, cisza, spokój, konwersacje, wino – trochę się zasiedzieliśmy, ale… Paryż ma jeszcze dla nas kilka wspaniałych miejsc. Przez uliczki Montparnasse spacerujemy w kierunku Ile de la Cité – jak dla mnie – le coeur de Paris.

Spacerujemy uliczkami Saint Germain chłonąc atmosferę – pomimo obowiązującego stanu wyjątkowego – ludzie są uśmiechnięci, zabiegani, pochłonięci przyjemnościami i troskami codziennego życia. Mijamy Les Deux Magots – jedną z kultowych restauracji paryskim, przed Kościołem św. Sulpicjusza (Église Saint-Sulpice), grupka uczniów siedzi na skwerze i zajadle rysuje oraz dyskutuje

Kościół św. Sulpicjusza jest drugim pod względem wielkości kościołem Paryża (po katedrze Notre-Dame). W jego wnętrzach kręcono między innymi sceny do filmu Kod Leonarda da Vinci w/g Dana Browna.

Okolice dzielnic: „7”, „6” oraz „5” pełne są uroczych zakamarków, gdzie możecie znaleźć takie perełki, jak te zabytkowe drzwi:

Przy Rue de la Bûcherie odwiedzamy założoną w 1919 roku anglojęzyczną księgarnię Shakespeare & Company – prawdziwy antykwaryczny rodzynek – znajdziecie tam dzieła nie tylko angielskich autorów, ale też przekłady polskich poetów i pisarzy. W księgarni, w której można też usiąść i wypić kawę bywali: Hemingway, Joyce, TS Eliot; dzisiaj na piętrze znajdziecie fotele i sofy, na których możecie odpocząć zagłębiając się w lekturę zdjętej z półki książki. Coś tak wspaniałego i klimatycznego… po prostu piękne.

Stąd blisko już do Cathédrale Notre-Dame de Paris – Katedry Notre-Dame – największej świątyni Paryża mieszczącej sie na sekwańskiej wyspie – Ile de la Cité.

Polska ma Jasną Górę, Rzym, a raczej Watykan Bazylikę św. Piotra, w Barcelonie znajdziecie Sagrada Familia, ale katedra Notre-Dame jest tylko jedna – nie pamiętam kiedy jakiś z sakralnych zabytków zrobił na mnie takie wrażenie, jak ta budowla odwiedzana przez 14 milionów ludzi rocznie. Budowano ją ponad 180 lat (ukończono w 1345 roku) – w jej wnętrzach znajdziecie ryciny ze wszystkimi fazami jej budowy. Nie ma na świecie drugiej takiej katedry, która byłaby natchnieniem dla tylu artystów: malarzy, pisarzy. Wiktor Hugo w swojej powieści z 1831 roku uczynił ją nieśmiertelną. Zbigniew Herbert określił ją mianem „mastodonta gotyku”.

W katedrze znajdują się największe we Francji organy – ponad 8.000 piszczałek.

Dochodząc do krańca Ile de la Cité  przechodzimy kamiennym mostem na sąsiednią wyspę na Sekwanie – Ile Saint-Louis, gdzie szukamy śladów polskiej historii. Na południowo-wschodnim krańcu wyspy odnajdujemy budynek, który w 1843 roku został kupiony przez rodzinę Czartoryskich, wcześniej – już po powstaniu listopadowym – był ośrodkiem polskiej emigracji. To tutaj mieszkali między innymi: Fryderyk Chopin, Juliusz Kossak, Juliusz Słowacki i Adam Mickiewicz. W czasie powstania listopadowego był siedzibą powstańczego MSZ. Budynek dopiero w 1975 został odkupiony od Czartoryskich przez rodzinę Rothschildów. Mowa oczywiście o… Hotelu Lambert.

Niestety nie dane było nam wzuć się w atmosferę XIX-wiecznej polskiej emigracji – budynek znajdował się w remoncie.

Wróciliśmy na plac Jana Pawła II (tak nazwano w 2006 dziedziniec przed katedrą Notre Dame).

W oddali budynek, którego znaczenie znacznie wzrosło w czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej, kiedy to pod sąd trafiały masy ludzi, czyli Pałac Sprawiedliwości.

W okolicach tego narożnika, w tym skrzydle, w celi, ostatnie chwile życia spędziła królowa Maria Antonina.

Kontemplując czasy francuskiej rewolucji, osiągamy kolejny nasz punkt – Pont Neuf – kolejny ślad związany z Polską – w końcu kamień węgielny pod jego budowę położył (w 1578 roku) nie kto inny, tylko Henryk III – znany w Polsce, jako Henryk Walezy – pierwszy polski król elekcyjny, który 4 lata wcześniej „wsławił się” ucieczką z polskiego dworu. Z inżynierko-statystycznego punktu widzenia: most jest najstarszym paryskim mostem; pierwszym wyposażonym w chodniki dla pieszych; długość 278 m; wysokość 28 m od lustra Sekwany; 12 przęseł; do dziś stoi na drewnianych (oryginalnych!) słupach wspierających fundamenty.

Most jest „ohydnie skomercjalizowany przez zakochanych” – cadenas des amoureux (kłódki zakochanych) zdobią jego balustrady w środkowej części. Ulegliśmy komercyjnemu romantyzmowi i nasza kłódka też się tam znalazła 😉

Paryż w doskonały sposób miesza historię ze współczesnością – piramida w Luwrze jest kwintesencją tego trendu.

Luwr – kiedyś przepiękny pałac francuskich władców, dzisiaj najczęściej odwiedzane muzeum sztuki na świecie. Luwr to ponad 500.000 dzieł sztuki, to ponad 60.000 m2 powierzchni wystawienniczej. Ani Filip II, który stawiał w tym miejscu pierwszy zamek, ani Karol V Mądry, który uczynił z niego królewską rezydencję, ani Franciszek I nadający mu ostateczny renesansowy kształt nie przewidywali, że w 1793 roku Wielka Rewolucja Francuska przeprowadzi Ludwika XVI na drugi brzeg Sekwany (do Temple w Le Marais) i zamieni tę renesansową budowlę w narodowe muzeum.

Luwr jest jak czasoprzestrzeń, której z uwagi na przyciąganie sztuki historii nie sposób opuścić… Może Cię pochłonąć na dzień, dwa, tydzień, a pewnie i miesiąc. Zwiedzamy więc Luwr na jego powierzchni, zwiedzamy przylegające Jardin des Tuileries, ale nie dajemy rady zapuścić się do luwrowskich galerii – zbyt mało czasu – postanawiamy na jego zwiedzanie poświęcić 1-2 dni, ale niestety następnym razem. Muszę więc rozczarować żądnych opisu tej świątyni sztuki, ale obiecuję, że następnym razem zdam relację z subiektywnego wyboru drogi zwiedzania.

Jeszcze tylko wieczorna kolacja w okolicach hotelu, sen, pyszne śniadanie i przed nami

DZIEŃ 3. (sobota) – MONTMARTRE, SACRE-COEUR, CMENTARZ PERE LACHAISE, BATACLAN, PLAC BASTYLII

Stacja metra oddalona niecałe 5 minut spacerem od hotelu mamy stację „2” linii metra – Ternes – chwila oczekiwania, siadamy w metro i 6 stacji później wysiadamy na Blanche przy Boulevard de Clichy – jesteśmy u stóp Montmartre i… La Machine du Moulin Rouge – legendarny klub, rewia, kabaret.

Obiecujemy sobie, że ten przybytek, przy okazji następnej wizyty w Paryżu, odwiedzimy. Już same zdjęcia w hallu, legenda klubu wystarczą by uwieść człowieka. Nieprzypadkowo jako front-foto umieściłem zdjęcie przedstawiające Moulin Rouge – jest to miejsce, które odwiedzić, jako fan musicali, rewii, tańca i śpiewu odwiedzić po prostu muszę. Nie pogardziłbym odwiedzinami w Crazy Horse, czy Lido, ale dla mnie No.1 jest ta rewia będąca równolatkiem wieży Eiffla – tak, tak… Rok 1889 był dla Paryża hojny i wyjątkowy.

„…Najlepsze kasztany są na placu Pigalle…”

„…Zuzanna lubi je tylko jesienią…”

„…Przesyła Ci świeżą partię…”

W odległości jednej stacji metra od Moulin Rouge znajduje się rozsławiony prawie (w tym przypadku „prawie” robi jednak różnicę) najbardziej znanym hasłem szpiegowskim świata plac Pigalle.

Patron placu – Jean Baptiste Pigalle tworzył dzieła religijne, nagrobne, a przyszło mu być patronem najbardziej „wyuzdanego” placu Paryża – życie jest przewrotne nawet po śmierci. Dzielnica, obok hamburskiej St. Pauli, czy amsterdamskiej De Wallen, jest najbardziej znaną dzielnicą „czerwonych latarń” w Europie.

Wystarczy jednak wejść w jedną z uliczek pnących się po stokach Montmartre i oddalić się od erotycznej woni Pigalle, a poczuć aromat ulicznej paryskiej bohemy.

Uliczni malarze są tutaj w swoim żywiole, co chwila któryś z nich oferuje przechadzającym się turystom swoje usługi: rysunek, portret. Liczne knajpki i stragany są nieodłącznym folklorem tego miejsca.

Uliczki pną się ku górze, dochodząc do Sacré-Cœur – położonej na najwyższym wzgórzu Paryża, bazyliki. Ta biała świątynia, zbudowana z wapiennego trawertynu świątynia swój kolor zawdzięcza wydzielaniu pod wpływem wiatru i deszczu kalcytu, który stale bieli jej mury. Podobno Paryżanie nazywają ją „meringue„, czyli.. bezą.

Bazylika jest stosunkowo młodą budowlą – powstałą w XIX wieku, a ufundowaną przez dwóch paryskich przemysłowców w podzięce za ocalenie miasta w wojnie francusko-pruskiej. W bazylice znajduje się jeden z największych dzwonów świata – 19-tonowy Saubadyjczyk.

Ze schodów bazyliki rozpościera się przepiękna panorama Paryża – w słoneczne i bezchmurne dni widoczność sięga 30-40 km.

Niestety, pogoda nam się psuje i godzinną mżawkę postanawiamy przeczekać przy kieliszku  Les Eytieres – różowego, wytrawnego wina w „Au Petit Creux” obserwując turystów, lokalnych malarzy i rysowników.

Jest stan wyjątkowy, więc patrole żołnierzy nie są rzadkością.

Przejaśnia się, więc schodzimy uliczkami Montmartre do stacji „2” linii metra – Anvers.

9 stacji później wysiadamy w XX dzielnicy na stacji Père Lachaise – przy największym cmentarzu Paryża założonym w ogrodach podarowanych przez Ludwika XIV swojemu spowiednikowi – ojcu Lachaise. Cmentarz powstał w 1804 roku – prawie sto lat po śmierci jezuity.

Długo można by wymieniać, kto spoczywa w tym pięknym i nostalgicznym miejscu; jesteśmy tu aby pochylić się nad grobami:

Edith Piaf,

Jima Morrisona,

Fryderyka Chopina

Przy grobie Chopina stoją Amerykanie, którym należy wyprostować horyzonty myślowe – według nich Chopin to Alfred, a nie Fryderyk (!?) – rzeczywiście, na nagrobku, jest napis „A…Fred”, ale to tak samo gdybym myślał, że Washington miał na imię Gerald…

Na cmentarzu można natrafić na wiele śladów polskości:

Są niestety też ślady najnowszej historii francuskiej:

Nekropolia jest rozległa i w jesiennym słońcu robi wrażenie. Na cmentarzu znajdziecie też kolombria – zarówno na zewnątrz, jak też w podziemiach cmentarza.

Z cmentarza Pere Lachaise udaliśmy się spacerem w okolicw 11. dzielnicy odwiedzając Bataclan. Niecałe dwa lata wcześniej, 13. listopada w klubie islamscy terroryści zabili ok. 100 osób. Dwa lata po tragedii, nie wszystko jest jeszcze czynne, a obok sali koncertowej i dyskotekowej była tam również dostępna bezpośrednio z ulicy kawiarnia. Dzisiaj wejście pilnie strzeżone z obowiązkową kontrolą bezpieczeństwa – znak czasów, w których żyjemy.

Z Bataclanu metrem (linia „5”) pojechaliśmy na plac Bastylii – Bastylii tam oczywiście nie ujrzycie, zmiótł ją powiew Wielkiej Rewolucji Francuskiej w 1789 roku, za to możecie zobaczyć jej mury wkomponowane w most zgody (Pont de la Concorde) – posłużyły jako budulec do jego konstrukcji. Cały plac jest sam w sobie „rewolucyjny” na jego środku wznosi się kolumna lipcowa (Colonne de Juillet) – pomnik na pamiątkę ofiar rewolucji lipcowej z 1830 roku, za jego budulec posłużyły z kolei przetopione działa Napoleona Bonapartego.

Przy placu znajduje się też gmach z kamienia, aluminium i szkła  – Opéra Bastille.

Po zwiedzeniu okolic placu wróciliśmy do hotelu i wieczorem zorganizowaliśmy wyjście na romantyczną kolację do knajpki. Wybór padł na „Brasserie Le Franc-Tireur” przy Rue d’Armaillé – dobrze oceniona na google – nasza opinia w dziale: Smaki z Podróży.

DZIEŃ 4. (niedziela) – ŁUK TRIUMFALNY, OKOLICE TERNES

Dzień wyjazdu, ale do samolotu na BVA mamy jeszcze czas, więc po śniadaniu udajemy się w jeszcze sennej atmosferze Paryża na zwiedzanie paryskiego pomnika upamiętniającego zwycięstwa Napoleona oraz grobu nieznanego żołnierza w jednym, czyli Łuku Triumfalnego.  Pomnik miał mu zapewnić nieśmiertelność, a los sprawił, że jego pomysłodawca przejechał pod Łukiem Triumfalnym, ale niestety dopiero w kondukcie żałobnym…

Kolejek w niedzielne przedpołudnie, a raczej patrząc na „tłumy”, poranek (jest 10.30) nie ma.

Wchodzimy na górę, tak – wchodzimy zaliczając ponad 280 krętych metalowych schodów. Budowla ma 51 m wysokości, a na jej szczycie znajduje się taras widokowy.

Pod tarasem znajduje się namiastka muzeum wojskowości francuskiej.

Wracamy zwiedzając wciąż jeszcze senne okolice Ternes. – W niedzielę przed południem wydaje się, że Paryż śpi…

Nawet nasza pierwsza kafejka nie zdążyła się „rozpakować”…

Wracamy do hotelu – krótki odpoczynek, pakowanie, check-out i spacer na Neuilly Porte Maillot – o 13.20 wsiadamy w liniowy autobus, który zawiezie nas na prawie najgorsze lotnisko świata – BVA 😉 skąd znowu odlecimy prawie najgorszymi liniami lotniczymi świata, czyli RYR 😉


Wrażenia z Paryża – zamiast podsumowania

Jak się nam spodobał Paryż – miasto, o którym krążą tak sprzeczne opinie..? Powiem krótko – BARDZO!!!

Miasto o wielu twarzach – od tandety pod wieżą Eiffla, do elegancji na Polach Elizejskich. Po drodze bohema na Montmartre, rozpusta na Pigalle, zaduma na Pere Lachaise. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo – no problem. Dzielnice o wyższych numerach – XVIII, XIX, XX – może nie grzeszą elegancją, ale też da się przejść i wyjść bez uszczerbku dla zdrowia i kieszeni – ważne, aby nie zapuszczać się na paryskie przedmieścia, a więc w obszar tzw. Wielkiego Paryża. Ceny atrakcji nie odbiegają od innych miast zachodniej Europy. Sam Paryż nie jest rozległym miastem, da się go zwiedzić w kilka dni, ale to zdecydowanie zbyt krótki czas na randkę z tym uroczym miastem.

Co nas zachwyciło:

  • Katedra Notre Dame – po prostu piękna,
  • Montmartre z bazyliką Sacre Coeur – atmosfera tej dzielnicy – to jest to co lubię,
  • Wieża Eiffla – legenda zawsze będzie legendą,
  • paryska kuchnia i wina + klimat knajpek  – kawa, wino, luz, spokój,
  • elegancja ludzi – czuje się ten szyk wszędzie i zawsze,
  • metro – genialnie można zwiedzić nim całe miasto,
  • uprzejmość i uśmiech Paryżan – hotel, knajpy, ulica – kilka słów po francusku i każdy, był „nasz” – nie zetknęliśmy się z żadnym negatywnym traktowaniem.

Co nas zniechęciło:

  • brak toalet w mieście i niemiła polityka knajpek w tym zakresie (odmowa nawet za cash),
  • tandeta + komercja w miejscach turystycznego kultu (ale to typowe dla wielu światowych atrakcji).

Czy będzie następny raz..?

  • YES, YES, YES – jak mawiał klasyk

Czego nie odpuścimy..?

  • rewii w Moulin Rouge,
  • wnętrz Luwru,
  • paryskich katakumb (mówię o sobie),
  • muzeum Orsay,
  • przejażdżki po Sekwanie
  • zupy cebulowej,
  • odnalezienia naszej kłódki na Pont Neuf 😉

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Wjazd na wieżę Eiffla – bilety można kupić na miejscu chyba, że jesteśmy w szczycie sezonu, ale wtedy też jest to możliwe, tylko kolejki bywają uciążliwe. Cena jeszcze stara – za wjazd na trzeci, najwyższy poziom – 17 EUR. Wysokość robi różnicę – jeśli ktoś ma dylemat – jechać na 2. czy 3. poziom – mówię jasno: tylko 3. poziom. W listopadzie 2017 ceny jednak wzrosły – aktualny cennik dostępny w necie. Jest tańsza opcja – wejście schodami, ale tylko do max. 2. poziomu.
  2. Często pomijana – druga paryska „wieża” – Tour Montparnasse – jest biurowcem z jedną z najszybszych wind w Europie – wjazd na 196 m zajmuje mniej niż 40 sekund. Widoki podobno równie piękne z tarasu umieszczonego na wysokości ponad 200 m.
  3. Wstęp do katedry Notre-Dame jest bezpłatny, ale są bramki bepieczeństwa. Wejściówka na wieżę kosztuje ponad ok. 10 EUR, ale trzeba przygotować się na kolejki; wejście na wiezę zamykane jest chyba o 17.30, a sama wieża czynna do 18.30.
  4. Nasza kłódka na Pont Neuf kosztowała nas – po ambitnych, francusko-angielskich negocjacjach wytargowaliśmy pakiet za 9 EUR; kupujesz kłódkę, grawer już czeka; niby sprzedający i grawer się nie znają, ale nie dajcie się zwieść – to jest zwykła société partenaire (spółka partnerska;)
  5. Wizyta w Moulin Rouge, to obowiązkowo strój wieczorowy, ale może być w wersji light. Rewie odbywają się o godzinie: 19-tej, 21-szej oraz 23-ciej. Bilety należy zarezerwować wcześniej (przez internet), ale wbrew obiegowym opiniom – bywają pojedyncze sztuki nawet dzień „przed”. Przyjemność kosztuje odpowiednio:
    1. „economy class” – od 127 EUR (bez napoju)
    2. „premium economy” – od 137 EUR (1/2 butelki szampana)
    3. „bussiness class” – od 185 EUR (1/2 butelki szampana + dinner)
    4. „first class” – 210-420 EUR (za menu VIP)
  6. Łuk triumfalny – zwiedzanie – koszt: 12 EUR. Wejście zajmuje chwilę bo trzeba pokonać 284 stopnie. Wśród wyrytych nazwisk znajdziecie 7 polskich oficerów oraz 5 polskich miejscowości. Za cenę biletu otrzymujecie wejście na taras widokowy oraz zwiedzenie mini muzeum wojskowości francuskiej znajdujące się pod tarasem.
  7. Przy Łuku Triumfalnym, przy Avenue Carnot znajduje się przystanek autobusów lotniskowych (transferowych) na CDG oraz ORY.
  8. Ceny w Paryżu – transport – tani nawet za standardowy bilet – 1,90 EUR nie jest szokiem dla kieszeni, a jest szereg tańszych opcji. Butelkę wina w restauracjach, brasseriach, bistrach – da się zamówić, pamiętam kartę, gdzie było wino za 1.490 EUR, ale my skorzystaliśmy z opcji za 17 EUR, a były też za 12 EUR – o jedzeniu więcej w dziale: „Smaki z podróży”.

 

 

 

LIZBONA NA MAJÓWKĘ

Lizbona na majówkę, czyli najpiękniejsze w życiu są podróże niezaplanowane, spontaniczne. Tak też było z majówką 2018. Miała być Barcelona, później Santander, a wylądowaliśmy w LIZBONIE. Lot zarezerwowaliśmy w ostatniej chwili, co prawda ze stopem w Monachium, ale paradoksalnie cena była okazyjna. Przy okazji w locie powrotnym czasu starczyło na 24h zwiedzanie stolicy Bawarii (po więcej zapraszam do działu Podróże: OVER STOP W MONACHIUM).

Wszystkie 4 odcinki na pokładach pierwszej europejskiej 5* linii lotniczej – LUFTHANSY. Odcinek WAW-MUC oraz MUC-WAW odbyliśmy na pokładzie EMBRAERA 195, odcinek MUC-LIZ na pokładzie A321, natomiast na odcinek LIZ-MUC podstawiono A320 (info o locie LUFĄ – czytaj: http://7mildalej.pl/czy-lufthansa-zasluguje-na-5-gwiazdek/).

DZIEŃ 1 

Z WAW wystartowaliśmy o 13.15, w MUC krótki stop, w LIZ lądowaliśmy o 21.30, czasu na zwiedzanie raczej nie zostało wiele, więc szybki look na lotnisko (małe, ciasne – ale o tym przekonaliśmy się na własnej skórze w dniu powrotu). Krótka instrukcja obsługi automatów z VIVA VIAGEM CARD (info o komunikacji w Lizbonie na końcu artykułu), zakup karty, doładowanie i możemy powłóczyć nogami na stację metra.

Na lotnisku znajduje się przystanek początkowy/końcowy czerwona linia (LINHA VERMELHA) – 9 stacji i wysiadamy na ALAMEDZIE jako, że hotel zarezerwowaliśmy pomiędzy stacjami ARROIOS i ANJOS na linii zielonej (LINHA VERDE); hotel przy zielonej linii to strategiczna sprawa, metro jedzie na samo wybrzeże do CAIS DO SODRE, a po drodze można wysiąść w takich miejscach jak ROSSIO, BAIXA-CHIADO skąd już blisko do uliczek ALFAMY; z CAIS DO SODRE złapać można tramwaj do BELEM lub kolejkę podmiejską do CASCAIS. Z ALAMENDY, per pedes, 10 minut spaceru wzdłuż Avenida Alm. Reis, pierwsze wieczorne spojrzenia na miasto są pozytywne.

HOTEL LUENA (***) przy Rua Pascoal de Melo 9 – szybki check-in i jesteśmy w pokoju. Nie umieszczam go w dziale Recenzje, bo została nuta rozczarowania. Hotel rezerwowaliśmy prawie jak last minute, ale był to najtańszy hotel *** ze śniadaniem dobrze skomunikowany zarówno z tymi dzielnicami, które zamierzaliśmy zwiedzać oraz dojazdem na lotnisko. Mam prostą zasadę, którą nazywam maksymalizacją „free-time” – jak najwięcej czasu na miejscu, jak najmniej czasu na dojazdy.

O ile obsługa hotelowa, jego butikowy wystrój, wygodne łóżko i ogólna czystość w pełni zasługują na ***, o tyle tak tragicznych, skromnych i monotonnych śniadań nie serwowano nawet w ośrodkach FWP w latach 60-tych Do tego okno w pokoju wychodzące na oddaloną o 3 m ścianę (!) – jak w karcerze (zaznaczam, że pokój rezerwowałem na stronie hotelu, a nie „bookingu”, czy „hotelsie”); w przedostatni dzień zabrakło też kosmetyków i wymiany pościeli… Prawie 400 PLN za nocleg – dużo za dużo. Gdybym miał ocenić max. 3,0/5.

 

DZIEŃ 2 – ALFAMA, BAIXA, CHIADO, BAIRRO ALTO

Naprzeciwko hotelu jest mały sklepik spożywczy, prowadzony przez sympatycznych chłopaków z Bangladeszu, z niewygórowanymi cenami, gdzie zaopatrzyliśmy się w wodę i owoce. Pierwsze co przykuwa uwagę, to wszechobecne AZULEJOS (nazwijmy to elewacją z glazury). Domy stare, domy nowe – azulejos znajdziecie w całej Portugalii, a ma ona mauretańsko-hiszpańskie korzenie, tymi właśnie arabskimi mozaikami wykonywanymi przez Maurów na półwyspie iberyjskim zachwycił się król Manuel I odwiedzając hiszpańską Andaluzję.

Drugie spostrzeżenie – chodniki – w przeciwieństwie do znacznych obszarów Europy – brak kostki brukowej czy płyt betonowych, chodniki wykonane są z małego naturalnego kamienia często ułożonego w fantazyjne wzory azulejos.

Schodzimy ulicą w dół w kierunku wybrzeża – jako pierwszy cel obieramy ALFAMĘ z jej uliczkami i górującym zamkiem świętego Jerzego (CASTELO DE SAO JORGE). Sam zamek stoi na najwżyższym ze szczytów Lizbony; pierwotnie był fortecą Maurów zdobytą w 1147 roku przez Portugalczyków.

Tutaj uroczyście żeglarz Vasco Da Gama był witamy, gdy opłynął Afrykę i odkrył, to co miał wcześniej uczynić Kolumb, czyli drogę do Indii. Dzisiaj to fantastyczny punkt widokowy. Wejściówka – 8,50  EUR.

Sama ALFAMA – najstarsza i według wielu – najpiękniejsza dzielnica Lizbony urzeka swoimi klimatycznymi uliczkami i knajpkami, jest też doskonale wyposażona w tzw. MIRADUORO, czyli punkty widokowe, z których można podziwiać panoramę miasta oraz ujście Tagu (TEJO). Tak naprawdę, to MIRADUORO znajdziecie też w CHIADO, BAIX’ie oraz innych dzielnicach miasta. Są naprawdę warte zobaczenia – widoki z nich bywają prześliczne; nie wszędzie są też tłumy podobnych do Was (czyli turystów).

Najpopuarniejsze w Alfamie to MIRADUORO DE SANTA LUZIA (św. Łucji) i MIRADUORO PORTAS DA SOL (bramy słońca). Mój osobisty wybór: MIIRADUORO RECOLHIMENTO – wyżej położone, bez zbędnych tłumów, można wkoczyć na przylegający murek i odpocząć wystawiając twarz do słońca i bryzy znad Tagu.

Nasyciwszy nasz wzrok pięknem lizbońskiego krajobrazu skierowaliśmy się w dół, w kierunku wybrzeża Tagu zwiedzając po drodze katedrę (zwaną CATERDAL lub po prostu: SE) – największą sakralną budowlę miasta. Kościół powstał na miejscu meczetu po zwycięstwie nad Maurami w 1150 roku; obecnie katedrze przywrócono jej romański wygląd.

 

Schodząc nadal w dół skierowaliśmy się na Rua da Alfandega, przy której stoi CASA DOS BICOS – prawie jakbym się przeniósł w renesansową Italię, ale rzeczywiście, kto był w Ferrarze  i widział Palazzo dei Diamanti, przeżyje… deja vu, no, prawie deja vu. 1125 wyciętych kamieni naśladujących strukturę diamentu robi wrażenie.

Kilka chwil zajęło nam przejście na PRACA DO COMERCIO, na której trwały przygotowania do fianłu Eurowizji. Centralną budowlą placu jest pomnik króla Józefa I.

Jakie miasto taki Łuk Triumfalny… Nie ma w tym złośliwości, gdyż przy całej kameralności Lizbony budowla doskonale wkomponowuje się kameralny urok miasta.

Za Łukiem Trimfalnym (ARCO DO TRIUNFO) rozpoczyna się BAIXA, a jej początek daje zatłoczony deptak – jedna z najbardziej reprezentacyjnych ulic miasta: Rua do Augusta.

W jednej z bocznych równoległych do R. do Augusta uliczek, Rua dos Correiros, przyszedł czas na posiłek – wybraliśmy VELA BRANCA i nie żałowaliśmy – mieli świeżą doradę. Zdjęć nie zdążyłem zrobić – nie zjedliśmy jej, my ją pochłonęliśmy. Tak pysznej dorady nie jadłem ani w Polsce, ani we Włoszech, ani w Grecji, ani w Hiszpanii. Pierwszy raz mogę powiedzieć, że rybę nie tylko skosztowałem, ale też się rybą najadłem. Portfel również wytrzymał (cena: 27EUR – bez wina oczywście).

Po konsumpcji przyszedł  czas na zwiedzania BAIX’y, dotarliśmy do ELEVADOR DE SANTA JUSTA. W Lizbonie zachowało się kilka wind stanowiących doskonały środek komunikacji miejskiej dla leniwych – różnice poziomu między nawet sąsiednimi ulicami są prawie jak premie górskie na TdF (w tym przypadku prawie robi jednak różnice).

Następnie udaliśmy się na CHIADO, kolejną dzielnicę, chyba obok BAIX’y najbardziej imprezową (w porze nocnej). Oblegana przez młodych i starych: PRACA LUIS DE CAMOES:

Z CHIADO wspięliśmy się na BAIRRO ALTO zarzymując się po drodze przy kolejnym MIRADUORO – SAO PEDRO DE ALCANTARA (zdecydowanie dla mnie NO°1):

Dla mnie BAIRRO ALTO – z całej lizbońskiej komercji – jest najbardziej portugalskie oraz lizbońskie.

Jak widać na załączonych obrazkach u góry i na dole – brak tłumów, a knajpki zdecydowanie już z lokalsami (a takie mi najbardziej odpowiadają).

Schodząc z BAIRRO ALTO minęliśmy ogród botaniczny i wracając do hotelu przeszliśmy się wzdłuż AVENIDA DA LIBERDADE – Warszawa ma Aleje Ujazdowskie, Paryż ma Avenuse des Champs Elysees, a Lizbona ma Av. Liberdade.

Zatrzyaliśmy przy MONUMENTO AOS MORTOS DA GRANDE GUERRA:

Chodzi oczywiście o I wojnę światową (1914-1918). w 1915 roku Portugalczycy starli się z Niemcami w Afryce (!) na pograniczu Mozambiku (PT) oraz Tanganiki (DE), następnie „aresztowali” niemieckie statki w portach swoich kolonii, wskutek czego Niemcy 9. kwietnia wypowiedzieli Portugalii wojnę, rzucając kraj niejako w objęcia Ententy. Najkrwawszą bitwą dla Portugalczyków była bitwa pod La Lys w kwietniu 1917 roku. Z ok. 8.200 żołnierzy portugalskich poległych w czasie I wojny światowej, ok. 7.400 zginęło właśnie pod tym flandryjskim miasteczkiem. My mieliśmy bohaterskiego np. kapitana Raginisa pod Wizną w 1939 roku, a Portugalczycy pod La Lys mieli szeregowego Anibala Milhaisa, który z pomocą karabinu maszynowego i garstki żołnierzy powstrzymywał cały niemiecki pułk (!).

Odpoczęliśmy przy fontannach przed Teatrem Narodowym na  PRACA ROSSIO:

Wieczorem eksplorujemy okoliczne knajpki w bezpośredniej bliskości hotelu – na rogu Melo/Reis jest ciekawa piwiarnia z jedzeniem podawanym do 23.00, my wybieramy jednak… indyjską knajpę: THE TAJ MAHAL na rogu Febo Moniz/de Arroios. Curry z krewetek, a raczej stadem krewetek oraz winem zaspokoił w pełni nasze kulinarne potrzeby. W hotelu jesteśmy po północy (mamy taki kulinarny zwyczaj, że na jeden posiłek w różnych krajach próbujemy kosmopolitycznego jedzenia dostępnego wszędzie: kebab, curry, pizza).

DZIEŃ 3 – LINHA 28E, BELEM, CASCAIS

Jak Lizbona, to musi być niezapomniany lizboński rekwizyt, nieodłączny bohater każdej fotografii, bestia w stylu retro: ŻÓÓÓŁTYYYY TRAAAMWAJJJ!

Z hotelu, do linii, po której kursuje ten oldtimer spacer zajął nam tylko 10 minut. Pamiętajcie, żeby atrakcja była atrakcją, musi być pożądana, trzeba na nią czekać. Czekaliśmy więc – ok. 40 minut (w międzyczasie rozkładowo powinny już przyjechać 2 tramwaje), ale się doczekaliśmy. Nadjechał – to on: ELETRICO 28E.

A teraz najważniejsze:

  1. Bilet obowiązuje normalny – nie dopłaca się jak za wino na wieży Eiflla,
  2. Cała trasa linii 28E to max. 40-50 minut,
  3. Częstotlwość kursów – nie patrz na rozkład, dla niego czas się zatrzymał: 8 minut czy 20 minut – mañana,
  4. Zaczyna się i kończy na MARTIM MONIZ,
  5. Nawet jeśli wsiedliście w trakcie trasy i chcecie zrobić pętelkę… i tak Was wyrzucą na MARTIM MONIZ,
  6. W korkach i tak postoice – Jego nie obowiązują żadne busbasy, On jedzie egalitarnie razem z samochodami, ma w… pantografie najnowsze trendy inżynierów transportu miejskiego (tych z Warszawy też),
  7. Czasem spotka na swojej trasie czerownego brata, ale to wycieczkowiec, On jest jedynym prawdziwym liniowcem,
  8. Klimatyzacja (instrukcja obsługi): okna należy otworzyć samodzielnie pociągając do góry i zabezpeiczając w drewnianych prowadnicach a następnie cieszyć się nawiewem ciepłym (za dnia w miesiącach letnich) lub chłodnym (w pozostałych przypadkach).

Tramwaj już był, więc czas udać się gdzieś dalej: wybór pada na BELEM oraz CASCAIS i zaliczyć dodatkowo: BOCA DO INFERNO. Do Belem dojechać można z CAIS DO SODRE (czyli dworca położonego przy nabrzężu Tagu) np. tramwajem 15E lub kolejką podmiejską (każdy pociąg jadący w kierunku CASCAIS). Do dworca CAIS DO SODRE dojechać można zieloną linią metra.

Przed dworcem trafiamy na kiermasz z regionalnymi produktami, gdzie przy dużej beczce (stanowiącej ersatz stolika) wypijamy napój składający się z wina, lodu oraz owoców (coś a’la sangria, ale fajnie zmrożona i wytrawna).

Obok znajduje się MERCADO DA RIBEIRA (olbrzymie hale z warzywami, owocami, rybami, frutti di mare oraz druga – gdzie to wszystko można zjeść). Siedzi się jak niemieckiej bierhali przy długich stołach, ale na miejsce trzeba polować – tłum jak po papier toaletowy w stanie wojennym.

Dostaniesz wszystko, co portugalskie do jedzenia, ale ceny nie różnią się od przeciętnych lizbońskich knajpek.

Tak na marginesie, to swoje stoiska ma tam część restauracji i barów, które znajdziecie w Alfamie czy Chiado.

Podróż do BELEM trwa ok. 15-20 minut. Tramwaj linii 15E, to nowoczesny skład; można też wybrać autobus linii 728; karta VIVA VIAGEM oczywiście działa.

Belem, jak dla mnie „MUST SEE”! Atmosfera tej zielonej, nadmorskiej dzielnicy ma w sobie pewien  luz i klimat południowej sjesty, a jest też co zwiedzać i gdzie zjeść. Stąd właśnie wyruszał Vasco da Gama w 1497 roku w poszukiwaniu drogi do Indii, tutaj znajdują się wspaniałe zabytki: wspaniały klasztor Hieronimitów (MONASTEIRO DOS JERONIMOS),

 

Jeśli po klasztornej medytacji macie ochotę spojrzeć w gwiazdy – kilka kroków od klasztoru znajduje się planetarium. W Belem znajdziecie też ogród botaniczny, olbrzymie modernistyczne centrum kultury, muzeum morskie, muzeum powozów (NACIONAL DOS COCHES) czy też PALACIO NACIONAL DA AJUDA.

Na wybrzeżu warto odwiedzić  PADRÃO DOS DESCCOBRIMENTOS (pomnik zdobywców), który upamiętnia portugalskie odkrycia i podboje świata; na jego szczyt wjedziecie windą, a w jego wnętrzu znajduje się mał ekspozycja dotycząca odkryć nie tylko geograficznych.

Pomnik w kształcie karaweli, przyozdobiony postaciami najwybitniejszych portugalskich żeglarzy i odkywców. Na wysokości ponad 50 m (wjazd windą – 5 EUR) znajduje się taras widokowy- jeden z najpiękniejszym widoków na Belem:

czy też PONTE 25 DE ABRIL (most 25. kwietnia):

Most ten pomimo, że jego nazwa odnosi się do słynnej rewolucji goździków z 1974 roku, został oddany do użytku w 1966 roku (jego wcześniejszym patronem był, a jakże… Antonio Salazar; wtedy w Portugalii prawie wszystko było imienia Salazara (uwaga – brak nawiązania do najnowszej historii Polski).

Udając się w kierunku oceanu atlantyckiego dojdziecie do TORRE DE BELEM, która pełniła funkcje obronne, latarni morskiej, radiotelegraficzne i szereg innych w zależności od okresu w swojej historii. Wejście również 5 EUR, ale naprawdę nie ma tam niczego ciekawego, wchodzicie po schodach z piętra na piętro mijając po drodze puste na ogół sale.

Przy Torre de Belem znajdziecie jeszcze dwie atrakcje: Muzeu do Combatente (muzeum wojskowości) oraz replika wodnosamolotu Fairey F-IIID.

Samolotem tym Sagadura Cabral oraz Gago Coutinho jako pierwsi przelecieli południowy Atlantyk (z Lizbony do Rio de Janeiro). Przelot był podzielony na etapy i trwał od 30. marca do 17. czerwca 1922 roku.

Jak już jesteście w Belem, to nie zapomnijcie o najsłynniejszych ciasteczkach (nie mylić z internetowym cookies), z których słynie Portugalia, a właściwie Belem – PASTÉIS DE BELÉM, przy  Rua Belém 84-92 znajduje się ta jedyna orygnalna, pierwsza cukiernia, w której dostaniecie ten smakołyk – budyniowe babeczki zapiekane we francuskim cieście według przepisu mnichów z położonego obok klasztoru Hieronimitów – w którymś z przewdoników wyczytałem, że jest to „…święty graal wypieków portugalskich…” (podobno nie tylko portugalskich).

Krótki wypad do Cascais

Na stacji w Belem wystarczy wsiąść w podmiejski pociąg i za 40 minut wysiadacie w CASCAIS – urokliwym nadmorskim miasteczku, w którym czas płynie leniwie przy filiżance kawy lub nadmorskim spacerze. W kurorcie znajdziecie rezydncję prezydenta Portugalii, port rybacki sąsiadujący z plażą. W odległości 20 minut spacerem natomiast: ESTORIL (mekka portugalskiego hazardu).

30 minut spacerem od Cascais jest jeszcze jedna atrakcja, która zrobi wrażenie: BOCA DO INFERNO (paszcza piekieł).

Można zejść jeszcze niżej i ujrzeć taki oto widok:

Pełne wrażenie robi kompilacja obrazu z dźwiękiem – szum fal Atlantyku rozpryskującycyh się o poszarpane, klifowe skały i ściany jaskinii. Coś pięknego i potężnego jednocześnie…

Z Cascais wrociliśmy wieczornym pociągiem… na gapę. Przegapiliśmy fakt, że skończył się nam cash na VIAGEM-ie, na doładowanie nie było czasu, pociąg prawie odjeżdżał, do automatu kolejka. Uprzejmy Pan zawiadowca przepuścił nas przez bramkę na peron przy pomocy swojej karty. Na pytanie jak wyjdziemy w Cais do Sodre – wykonał tylko gest jakby chciał powiedzieć: SEM PROBLEMA (nie ma sprawy). Na stacji Cais do Sodre podobnie sympatyczny Pan z obsługi uczynił to samo wypuszczając nas z peronu… To się nazywa SCHWARZ FAHRT (jakby powiedzieli Niemcy) na legalu.

Wróciliśmy do Lizbony i w okolicach Dworca znaleźliśmy knajpkę z bardzo symaptycznymi kelnerkami – FLOR DO CAIS DO SODRE przy Rua dos Remolares 31. Pyszna kolacja – recenzja w dziale: Smaki Świata.

DZIEŃ 4 – CABO DA ROCA

Piękno tego przylądka odkryjecie w artykule: CABO DA ROCA (2018). Planowaliśmy na ten dzień jeszcze Sintrę, ale w związku z tym, że zapragnęliśmy skosztować kąpieli w Atlantyku, czasu niestety zabrakło. Necessarily – next time.

Wieczorem postanowiliśmy urządzić sobie „zieloną noc” i pojechaliśmy metrem na BAIXA-CHIADO. Tłumy imprezowiczów, knajpy wypełnione po brzegi, tak że czeka się na miejsce siedzące. Czasem brakuje nawet ulubionego wina, jedzenia w takich warunkach nie polecam.

Zatrzymaliśmy się w knajpie POVO (Rua Nova do Carvalho 32-26) – ze względu na jedzenie  oraz obsługę radzę omijać szerokim łukiem. Tragedia… Jeśli ktoś lubi ekstremalne i masochistyczne przeżycia kulinarno-żołądkowe, to za standardowe 30 EUR ma je gwarantowane!

W restauracji, po chwili przysiadł się do nas sympatczny Anglik pochodzący z północnego Londynu i zaczął opowieść o swoim życiu. Dopiero po kilku minutach zorientował się, że nie jesteśmy nativ speakerami… Okazało się, że spędza tutaj swój bachelor party, a żeni się z Polką, wobec czego poprosił o naukę podziękowań dla gości z Polski, a szczególnie dla przyszłej teściowej. Rozstaliśmy się po dwóch godzinach. Ile z tego zapamiętał, wiedzą tylko weselni goście z Polski.

(To ten gość w białej tunice…)

DZIEŃ 5 – POWRÓT

Samolot mieliśmy o 10.50, więc szybkie śniadanie (mi osobiście nie bardzo wchodziło) i orzeźwiający spacer na ALAMEDĘ, do stacji metra. Lotnisko w Lizbonie, jak już wspominałem ciasne i zatłoczone, o ile checkiny są jeszcze do szybkiego ogarnięcia, o tyle security to jakiś koszmar – nam przejście zajęło ok. 30-40 minut (wyjeżdżaliśmy w niedzielne przedpołudnie).

Jeszcze spojrzenie na Lizbonę z lotu ptaka (stalowego) i czeka na nas Monachium.

Wrażenia z Lizbony..?

Czy Lizbona na majówkę to był dobry wybór? Lecieliśmy z pełnym resetem, bez nastawienia „pro” czy „contra”. Miasto ma swój urok i klimat – urzekło nas i niech najlepszą rekomendacją będzie fakt, że zamierzamy tam wrócić. Portugalczycy są mili i uprzejmi, ale na szczęście nie nachalni. Każdy w tym mieście znajdzie coś dla siebie. Jedno jest pewne – nie jest to miasto na 2 dni, jeśli ktoś chce lecieć w piątek i wracać w niedzielę, to będzie z pewnością mu towarzyszyło poczucie straty, tam jest zbyt pięknie, by być zbyt krótko.

To na co nam zabrakło czasu i zostawiamy next time, a może wy znajdziecie czas:

  1. SINTRA – tego żałujemy, ale zapisujemy na następną wizytę jej zamki i pałace,
  2. FADO – dotarliśmy do 2 knajpek z fado, ale ceny obiadów czy kolacji trochę nam słuch stępiły i odstapiliśmy (30-40 EUR za danie); następnym razem poszukamy bardziej wnikliwie,
  3. OCEANARIO DE LISBOA – podobno jedno z najpiękniejszych w Europie,
  4. dla mnie – fana latania i lotnictwa – MUSEU DO AR, czyli muzeum lotnictwa,
  5. ewentualnie przejażdżka PONTE 25. DE ABRIL do Almady na drugi brzeg Tagu.

LIZBONA – INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Komunikacja w Lizbonie – 4 linie metra, 5 linii tramwajowych + autobusy – można dojechać we wszystkie pożądane okolice i atrakcje; stosunkowo tania – wydaliśmy w trakcie pobytu ok. 15 EUR (na podróże miejskie i podmiejskie) na osobę; karta jest nieodzowna, ale i bardzo wygodna; doładowanie proste w automatach; wejścia na perony metra strzegą wysokie bramki; wszystko na stronie: www.portalviva.pt
  2. Stare dzielnice – Alfana, Baixa, Chiado, Bairro-Alto da się pokonać pieszo w ciągu jednego-dwóch dni; niektórych jednak różnica poziomów może zmęczyć; jeśli planujecie rozszerzyć zwiedzanie o wizyty w muzeach – przygotujcie się na kolejki.
  3. PP czyli płatne przystawki – każdy, kto był w Portugalii wie, że na stół (bez zamówienia) wjeżdżają małe przekąski lub przystawki, które później znajduje się na rachunku. Wystarczy grzeczne: dziękuję, nie (OBRIGADO, NÃO) i działa, i portfel grubszy; kelnerzy nie wciskają tego na siłę, ale jak klient nie reaguje, to wykorzystują okazję do zarobku.
  4. Obsługa hoteli, restauracji mówi na ogół po angielsku, czasami po niemiecku; generalnie nie ma problemów z porozumiewaniem się.
  5. Ceny w restauracjach i kawiarniach wcale nie odstają od cen zachodniej Europy – obiad czy kolacja dla dwóch osób: danie główne + woda + butelka wina + ewentualnie zupa (30-40 EUR); kawa tania: 1,5-2 EUR; o knajpkach z fado mowa wyżej; z ich narodowych fast foodów spróbujcie BIFANY, ale trzeba trafić na dobrą wersję.
  6. Część parkingów (np. Cabo da Roca) bezpłatna, a ceny atrakcji, muzeów, itp. utrzymują się poniżej cen Paryża, czy Londynu.
  7. Kuchnia (poza restauracją POVO) – wspaniała i świeża – żadnych problemów gastrycznych (żołądek mojej Ukochanej Kobiety jest jak barometr i wykaże każdą anomalię); ryby naprawdę świeże i pyszne; coś z tego zrobimy na pewno w domu i podzielimy się na blogu doświadczeniem.
  8. Hotele – to nie tylko nasza opinia – przewartościowane – jest wiele tańszych miast w Europie; nawet w Paryżu za hotel *** przy Łuku Triumfalnym zapłaciliśmy mniej za lepszy standard; hotel Luena prawie 400 PLN za ***, ale na „+” tylko lokalizacja i personel, o reszcie wolałbym zapomnieć;
  9. Winho verde – portugalskie białe wino z zielonych wingoron z regionu Minho, jest na ogół mocno wytrawne i orzeźwiające, odpowiednie do klimatu portugalskiego wybrzeża – w restauracjach za 14-18 EUR można trafić na coś dobrego; w sklepach  polecam te od 8-9 EUR, ale jak kto lubi – za 6,50 też bywają; w knajpkach rzadko bywa, ale bywa wino domowe – od 8 EUR za 1L karafkę.
  10. Pogoda – byliśmy na majówkę 2018 – temperatury w dzień 23-28°C, w nocy 15-17°C; pełne słońce, „0” opadów, bryza od Tagu.