WIELKANOC W KIJOWIE

W kwietniu 2017 roku święta wielkanocne zarówno w kościele rzymskokatolickim jak też prawosławnym przypadały w tym samym terminie. Nie pozostało więc nic innego jak wykorzystując wolne dni zobaczyć na własne oczy jak się je spędza w kraju, gdzie 62% to prawosławni, a wyznawcy kościoła rzymskokatolickiego stanowią tylko 2% ludności. W lutym zdarzyła się promocja LOTU, więc szybka decyzja – kupujemy bilety i lecimy na święta do Kijowa. Spędzimy tam 4 dni.

Warszawa żegna nas deszczem i prawie zimową pogodą.

Lotowski Embraer E195 jest wypełniony prawie w 100%. Około 50% miejsc zajmują Ukraińcy. W trakcie lotu otrzymujemy ciepły napój (do wyboru kawa lub herbata), zimny napój + nieśmiertelny zestaw: prince polo + żelki… Lot trwa rozkładowo 1h35m – start i lądowanie – zgodne z planem.

Półtorej godziny później Kijów wita nas piękną słoneczną pogodą i temperaturą wyższą o prawie 8ºC. Swoją drogą taki oto line zastaliśmy przy gate’ach: arabia, ukrainian, astana, turkish.

Lotnisko Boryspol (KBP) jest zlokalizowane na wschód od miasta – około 28 km od centrum. Pierwsze zderzenie z Kijowem – lotnisko – rozbudowane na EURO 2012,p prezentuje się nieźle, szybka i sprawna kontrola paszportowa (przecież nie jesteśmy w Schengen). Miła pograniczniczka ogląda paszport i mówi niegramotnie „cześć” – na powitanie i pożegnanie.

Odbieramy bagaże i szukamy sky-busa – linia nr 322. Jest! Przypomina mi się Kutaisi w Gruzji – stary bus (marszrutka) – bilety do kupienia u kierowcy za jakieś grosze. Ten oszałamiający sky-bus jedzie do centrum, ale mając na uwadze fakt, że mamy do czynienia z przedświątecznym piątkiem oraz korkami decydujemy się wysiąść na stacji 3. linii metra „Boryspilska”. Przy okazji zapoznajemy się kijowskim systemem metra (szczegółowy opis komunikacji w Kijowie – w końcowej części relacji). Na stacji „Zoloti Vorota” przesiadamy się na 1. linię i po kilku minutach jesteśmy u wrót naszego hotelu, a raczej botelu: BAKKARA ART HOTEL. Widok na prawobrzeżny Kijów jest fantastyczny; wieczorami powiedziałbym nawet świąteczno-romantyczny…

Ogarniamy się i jedziemy zwiedzać miasto – tyle było w mediach o Majdanie Nezalezhnosti, że pierwsze kroki kierujemy tam, gdzie w listopadzie 2013 zaczął się ukraiński euromajdan. Wysiadamy na stacji metra „Chreszczatyk” i schodzimy w dół ku temu najbardziej rewolucyjnemu placowi w całej Ukrainie.

Plac za czasów sowieckich nazywał się między innymi Placem Rewolucji Październikowej, co było o tyle znamienne, że ta rewolucyjna łatka będzie mu chyba stale już towarzyszyć. Plac był niejako kolebką następnych, już ukraińskich rewolucji, pomarańczowej (2004/2005) oraz euromajdanu (2013/2014). Historycznie patrząc na wydarzenia z roku 2013 – UE próbowała odciągnąć Ukrainę do rosyjskiej strefy wpływów; miała zostać podpisana (negocjowana od 2007 roku) umowa stowarzyszeniowa, która została ostatecznie zablokowana przez prorosyjskiego prezydenta Władymira Janukowycza.

Od listopada 2013 roku do lutego 2014 na tym placu protestowały setki tysięcy ludzi przeciw polityce władz, korupcji oraz ciężkiej sytuacji w kraju i braku porozumienia z UE. Jednak z uwagi na dość skomplikowaną historię Ukrainy i jej państwowości znaleźli się tam między innymi nacjonaliści z „prawego sektora” oraz krymscy Tatarzy, którzy również mieli do załatwienia własne interesy. Nakładając na to fakt, że po 1991 roku na Ukrainie pozostał duży odsetek mniejszości rosyjskiej (ok. 16-18%), a Rosja nie zamierzała tracić swoich wpływów, to powstała mieszanka totalnie wybuchowa. W tym tyglu zbieżności oraz rozbieżności poglądów, interesów musiało dojść do krwawych i tragicznych wydarzeń, w których kilkuset zabitych zasiliło szeregi „niebiańskiej sotni”. Do dzisiaj istnieją rozbieżne dane na temat ofiar (od 99 do nawet 700). Ich tragiczna śmierć jest upamiętniona do dzisiaj w dochodzącej do majdanu Alei Niebiańskiej Sotni.

Wzdłuż całej ulicy znajdują się tabliczki upamiętniające tych, którzy ponieśli śmierć w czasie rewolucji. Znicze, jak się dowiedzieliśmy, palą się nie tylko z okazji nadchodzących świąt, ale stały się elementem trwałym. Symbolem zbiorowej pamięci narodowej. I to mnie zaskoczyło, że w tak prosty sposób pamięta się o swoich bohaterach, bez zbędnego patosu. Ludzie, nie tylko turyści zatrzymują się na chwilę zadumy.

Zauważyliśmy natomiast przy tabliczkach wręcz wielkanocne koszyczki i pisanki. Co by nie powiedzieć – pamięć o historii, to ukraińska specjalność.

Majdan, to jakby historia niezależnej Ukrainy w pigułce. Dość powiedzieć, że miejsce to jest  symbolem ostatnich rewolucji i historycznej pamięci. Plac ma też polski akcent – jest położony na terenie polskiej historycznej gminy kupieckiej – Lackiej Słobody.

Nad Majdanem Nezalehnosti góruje 50-metrowy pomnik niepodległości, sławetna Kateryna, która tak naprawdę przedstawia słowiańskie bóstwo – Brzeginkę – strzegącą podziemnych skarbów. Później stała się patronką strzegącą niezależności oraz niepodległości Ukrainy.

Za kolumną rzuca się w oczy kompletny misz-masz architektoniczny – nowoczesne centrum handlowe oraz socrealistyczny hotel „Ukraina”. Ogólnie , w kadrze, sprawia to wrażenie „chińskiej mozaiki”.

Obok Kateryny jest też  pomnik założycieli Kijowa – skromniejszy, mniejszy, ale jak to na Ukrainie bywa wzbogacony przez dodatki w stylu flagi państwowej oraz tradycyjnej koszuli ukraińskiej.

Kij, Szczek, Choryw oraz ich siostra Łybedź traktowani są jako założyciele miasta, chociaż tylko co do Kija istnieją zapisy, iż był postacią faktyczną, reszta to legenda stworzona przez wschodnich Polan na własne potrzeby.  W odróżnieniu do zachodnich Polan, którzy na terenach dzisiejszej Polski stworzyli podwaliny pod którąś już z rzędu dzisiaj Rzeczpospolitą… Czy to od jego imienia gród nazwano Kijowem, czy może od starosłowiańskiego słowa „kuji” oznaczającego wiatr – nie jest do końca rozstrzygnięte.

Mając na uwadze fakt, że nadszedł czas świąt wielkanocnych, to hotel otoczyły pisanki. Niczym nie różniące się od naszych „zachodniopolańskich”.

Na stacji metra „Arsenalna” byliśmy w trakcie naszego pobytu stałymi gośćmi. Wejście do tej stacji nie zapowiada atrakcji polegającej na tym, że jest to najgłębsza stacja metra na świecie (!).

Jej perony zlokalizowane 105 m pod powierzchnią ziemi są wynikiem – z jednej strony sowieckiego myślenia w epoce zimnej wojny (stację oddano do użytku w 1960 roku), z drugiej strony, tak głębokie położenie stacji wymusił wysoki prawy brzeg (skarpa) Dniepru.

Stacja nie należy do najpiękniejszych obiektów, ale zjazd oraz wjazd trwają na tyle długo, aby zorientować się, że ma się wrażenie, jakby to była podróż do schronu przeciwatomowego.

Ruchome schody są podzielone na dwa oddzielne odcinki, mniej więcej w połowie drogi, a cała podróż trwa ponad 4,5 minuty.

Kijów, niestety jak większość postkomunistycznych miast, to dzisiaj olbrzymia kakofonia architektoniczna. Obok wielowiekowych pięknych zabytków głównie sakralnych, XIX-wiecznych kamienic, miejscami dominuje sowiecka myśl (a może bezmyślność) budowlana. Poniżej przykład – jeden z najbardziej znanych maszkaronów – Hotel SALUT przy ulicy Iwana Mazepy. Kto by pomyślał, że w tym miejscu przed nastaniem komunistów wznosiła się jedna z najpiękniejszych barokowych cerkwi.

Nieopodal rozpościera się malowniczo położony na wzgórzach i naddnieprzańskiej skarpie Park Wiecznej Pamięci. Ma do zaoferowania Piękny widok na lewy brzeg Dniepru oraz… na  nasz hotel zacumowany u brzegu rzeki.

W parku można znaleźć pomnik Iwana Kożeduba – najlepszego sowieckiego pilota myśliwskiego z okresu II wojny światowej – z pochodzenia Ukraińca. 62 zestrzelenia to wynik dający mu pierwsze miejsce wśród radzieckich pilotów z tego okresu. Daleko mu do takich niemieckich asów jak Hartmann czy Nowotny, których licznik zestrzeleń zatrzymał się na 250-350 strąconych samolotów.

W parku znajduje się też muzeum i pomnik upamiętniające jedną z największych, jeśli nie największą, tragedię ukraińskiego narodu. Narodowe Muzeum „Pamięć Ofiar Wielkiego Głodu” jest miejscem wspomnienia o tej tragedii. Śmiercią głodową w samych tylko latach 1932-1933 zmarło ok. 3,5 mln Ukraińców. Łączna liczba ofiar wszystkich fal wielkiego głodu – 1921-1947 sięga prawie 10 mln osób.

Komuniści od 1930 roku realizowali plan przymusowej kolektywizacji rolnictwa. Wprowadzono przymusowe kontyngenty zbożowe, rekwirowano każdą ilość zboża, nawet na zasiewy oraz własne skromne potrzeby żywieniowe. W sierpniu 1932 roku wszedł w życie stalinowski dekret „pięciu kłosów”, który przewidywał karę 10 lat łagru lub karę śmierci za „kradzież” lub ukrycie co najmniej 5 kłosów zboża. W dwa lata Sowieci skazali z tytułu tego aktu prawa (a raczej totalnego bezprawia) ponad 125 tysięcy osób (!).

Po roku 2000 ta świadoma polityka władz radzieckich z pierwszej połowy XX wieku została uznana przez 19 państw świata (w tym Polskę) za akt ludobójstwa. Wielki Głód uśmiercił też ok. 20.000 polskich obywateli zamieszkujących tereny ówczesnej sowieckiej Ukrainy.

Jako, że park wiecznej pamięci graniczy z ławrą peczerską, to oczywistym było skierowanie następnych kroków ku temu świętemu, dla wszystkich wyznawców prawosławia, przybytkowi.

Pierwszą mijaną budowlą była cerkiew św. Spasa (Zbawiciela) na Berestowie. Ta cerkiew nie wchodziła w skład ławry, a była jednym z najstarszych, starszych niż ławra, kościołów Kijowa. Została prawdopodobnie wzniesiona w XI-XII wieku. Pierwotnie była większa, ale do dzisiaj zachowała się tylko część świątyni oraz fundamenty pozostałej części. W środku uwagę przykuwają XVII-wieczne freski.

Kilka chwil spacerem i mijamy bramę do najsławniejszego prawosławnego monasteru – Ławry Peczerskiej. Jako pierwsza wita nas Cerkiew Wszystkich Świętych.

Początki ławry peczerskiej sięgają XI wieku. Założyli ją mnisi: Antoni oraz Teodozjusz. Ten 30-hektarowy zespół budynków i budowli sakralnych, mieszkalnych oraz gospodarczych jest dzisiaj siedzibą zwierzchnika ukraińskiego kościoła prawosławnego. Większość budynków dostępna jest zarówno dla wiernych, jak też dla odwiedzających. Kompleks podzielony jest na dwa sąsiadujące ze sobą byty: ławrę górną oraz ławrę dolną.

Na terenie ławry górnej znajdziecie, poza już wspomnianą wyżej cerkwią wszystkich świętych, najwyższą budowlę na terenie monasteru – Wielką Dzwonnicę. Wzniesiona w XVIII wieku, była ówcześnie najwyższą budowlą Kijowa. Na jej trzeci poziom prowadzą schody, które można pokonać za niewielką opłatą.

Obok dzwonnicy, w sercu klasztornego kompleksu wznosi się Katedra Zaśnięcia Bogurodzicy, znana też pod bardziej powszechną nazwą Soboru Uspieńskiego. Wybudowana w XI wieku, byłą pierwszą murowaną świątynią na terenie ławry. Wielokrotnie niszczona przez hordy Mongołów, Tatarów, czy też zwykłe pożary, była sukcesywnie odbudowywana. Niestety 3.11.1941 roku, po zajęciu Kijowa przez Niemców została wysadzona w powietrze. Do dzisiaj nie wiadomo przez kogo, ale jak odtajnią radzieckie archiwa, to może sprawa się wyjaśni. Obecny jej kształt, to wynik odbudowy opartej o styl baroku ukraińskiego, w latach 90-tych XX wieku z okazji Tysiąclecia Chrztu Rusi.

Wnętrze soboru po prostu powala pięknem.

Zdjęcia mówią za siebie.

Nie będę próbował opisywać tego co zobaczyliśmy, ale zachęcam każdego, aby zobaczył to na własne oczy.

Przed Cerkwią nadbramną Świętej Trójcy znaleźliśmy chyba… ukraińskie jajo Fabergé. Jaki kraj, takie Fabergé (bez złośliwości).

Ławra dolna również jest bogato wyposażona w cerkwie – naliczyliśmy chyba 6 albo 7 świątyń.

Jest też bardziej zielona, z klasztornym ogrodem rozpościerającym się na skarpie Dniepru.

W tej części monasteru znajdują się wejścia do pieczar (bliższych oraz dalszych), gdzie pochowano mnichów. Dzisiaj ich mumie można oglądać zwiedzając pieczary, od których nazwę przyjęła cała ławra.

Na terenie ławry zobaczyliśmy jak wygląda święcenie koszyczków w obrządku prawosławnym. Najciekawszy był fakt, że poświęcenie pokarmów odbywało się nie tylko wewnątrz (przed ołtarzem), ale też przed cerkwią, a kapłanie mieli białe szaty (chyba mają symbolizować radość i odrodzenie). W koszyczkach stały znane z tradycji prawosławnej czy grekokatolickiej zapalone cienkie świece.

Jedna rzecz zrobiła na nas wrażenie – koszyczki na święconki. To były raczej koszyki albo kosze na kartofle jakie spotykałem na polskiej wsi. I czego tam nie było… poza jajkami, solą, chlebem, była pascha, a z mięsa i wędlin z takiego koszyka można zorganizować święta dla całej rodziny. W niejednym był też alkohol, o ile wino było standardem, to coś z większą ilością procentów też nie było rzadkością.

Po odwiedzinach ławry peczerskiej przyszedł czas na powrót do prawobrzeżnego centrum Kijowa. Z okazji Świąt Wielkanocnych najbardziej chyba reprezentacyjna ulica Kijowa – Chreszczatyk  była zamknięta dla ruchu. Mieliśmy więc ten zaszczyt, a może to szczęście przespacerować się jej środkiem bez obawy, że nas coś/ktoś przejedzie. Im bliżej Majdanu, tym więcej ludzi, tym więcej ulicznych grajków, stoisk z „beleczym” i zwykłych spacerowiczów.

Jedyna niemiła przygoda jaka nas spotkała w trakcie wizyty w Kijowie, zdarzyła się na tym miejskim festynie – chłopcy „na schwał” wcisnęli naszemu dziecku małpki, a następnie zażądali opłaty za foto z nimi… I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że tych chętnych do „obrabowania” nas zrobiło się jakby więcej. Poczuliśmy się jak Wehrmacht otoczony pod Stalingradem. Daliśmy jednak radę.

Chreszczatyk był główną ulicą Kijowa praktycznie od zawsze. Łączył tzw. górne miasto z padołem. Jego handlowe tradycje – dzisiaj widoczne w sklepowych brandach, jakie spotkacie w Warszawie, Berlinie czy Paryżu – mają wielowiekową tradycję. Udział w tym miał polski król – Zygmunt I Stary, który w roku 1516 nadał „ulicy” przywilej organizacji targu i noworocznego jarmarku.

Ulica, mająca olbrzymie tradycje kupieckie, została zniszczona w trakcie II wojny światowej. Po wojnie odbudowano ją, ale w stylu „socreal” – i taka zabudowa dzisiaj tam dominuje. Pamięć historyczna każe jednak przypomnieć, że przy tej ulicy był np. pierwszy w Europie punkt nocnej pomocy medycznej (1881 rok).

Z Chreszczatyka w 15-20 minut spacerem można dostać się pod Zoloti Vorota (Złotą Bramę). Jedna z głównych bram Kijowa powstała… tak naprawdę nikt nie wie kiedy. Datuje się ją zarówno na Włodzimierza I, jak też na Jarosława Mądrego. Jako, że nasz narodowy kronikarz – Gall Anonim opisał obrazowo, jak to Bolesław Chrobry wyszczerbił miecz swój  (szczerbiec) o te wrota. Czy tak rzeczywiście było? Nie wiadomo do dzisiaj. Na pewno nie był to ten wawelski szczerbiec (jest z późniejszego okresu). Raczej Galla, jeśli takowe imię w ogóle miał ten pisarz, nie było w owych czasach. Pewne jest jedno – jak już nasz Chrobry sforsował bramę do Kijowa, to posadził na lokalnym tronie swojego szwagra – Świętopełka (nepotyzm, to nie tylko – jak widać – wymysł czasów nam najbardziej współczesnych). Bramę odbudowano w XX wieku, ale według czego..? Dokładne zapisy historyczne, co do jej wyglądu nie istnieją, więc być może mamy do czynienia z tzw. wizją architekta.

Od zachodniej strony bramy umiejscowiono pomnik Jarosława Mądrego – jednego z pierwszych książąt Rusi Kijowskiej. Ważnego o tyle, że był to dla Kijowa władca, który odniósł wiele sukcesów, a miasto za czasów jego panowania rosło w siłę. Był to jeden z najbardziej światłych władców wschodniosłowiańskich.

Odwiedzając Złote Wrota na skwerze obok znajdziecie pomnik kijowskiego kota Pantelejmona, zwanego przez miejscowych Pantiuszą. Kot był atrakcją oraz mieszkańcem pobliskiej restauracji Pantagruel. Jednak pewnego dnia restauracja spłonęła, a kot, pomimo, że zdążył swoim zachowaniem ostrzec ludzi, niestety zginął w pożarze. Zrozpaczeni bywalcy restauracji ufundowali w 1998 roku pomnik, a władze Kijowa bez wahania wydały zgodę na lokalizację kociego monumentu. Jest też inna legenda, która mówi, że jest to pomnik kota Behemota z powieści Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”. Jaka jest prawda..? Czy to ważne? Jakby nie patrząc – oby jak najwięcej takich przejawów umiłowania naszych braci mniejszych.

Na tym samy skwerze znajdziecie też inne koty – „skaczące” na drzewach – nam się udało dostrzec 3 sztuki.

Swoją drogą Ukraińcy chyba mają generalnie przyjazny stosunek do naszych czworonożnych, kocich przyjaciół; w metrze zauważyliśmy taki oto słodki obrazek:

W pobliżu naszego hotelu (BAKKARA ART HOTEL) oraz stacji metra „Hidropark” rzucił nam się w oczy taki mural (nie jest to jedyne kocie ścienne malowidło w mieście),

a w jego pobliżu – dwa, wygrzewające się w wiosennych promieniach słońca kijowskie koty.

5 lat wcześniej mogłem być na Stadionie Olimpijskim – miałem możliwość kupienia biletów na finał EURO 2012 – zrezygnowałem z uwagi na koszty przelotu i hoteli. Na tym stadionie w lipcu 2012 roku Hiszpanie pokonali Włochów 4:0 i świętowali zdobycie mistrzostwa na EURO 2012. Tym razem również nie było mi pisane chociaż zwiedzić stadion, gdyż z uwagi na okres świąteczny był zamknięty.

Stadion Olimpijski w Kijowie to jeden z piękniejszych (do naszego Narodowego mu jednak trochę brakuje) stadionów w Europie. Po gruntownej modernizacji przed EURO 2012 stał się sportową wizytówką miasta. Swoją drogą – dość szczęśliwe miejsce dla Hiszpanów (ten tekst piszę ponad rok od wizyty) – w maju 2018 też padły 4 bramki, a Real Madryt pokonał w finale Ligi Mistrzów Liverpool FC 3:1.

W świąteczny wieczór nad Kijowem zachodzi słońce, możemy spędzić wieczór popijając wino na balkonie hotelowego pokoju. Jutro ostatni dzień na zwiedzanie i powrót do Warszawy.

W dzień wylotu do WAW  poświęcamy czas na zwiedzanie okolic hotelu na prawym brzegu Dniepru. To tutaj właśnie – w okolicach mostu „Metro” – znajduje się na dnieprzańskiej wyspie stacja metra „Hidropark”. Ciepłymi, słonecznymi dniami i wieczorami tutaj skupia się życie towarzyskie Kijowa. Piaszczyste plaże, liczne bary i nadrzeczne knajpki – niby w centrum miasta, a jednocześnie totalny relaks, a człowiek czuje się jakby był poza miastem. W kwietniowe przedpołudnie, kiedy zwiedzaliśmy Hidropark – brak tłumów, cisza i spokój. Spotykaliśmy tylko wędkarzy, „morsów” próbujących kąpieli w zimnych jeszcze wodach Dniepru, amatorów aktywnego wypoczynku – lokalna siłownia plenerowa była oblegana w 100% a także spragnionych słońca plażowiczów. Jeśli ktoś będzie w Kijowie letnią porą – proponuję odwiedzić okolice Hidroparku.

W nadbrzeżnym parku, na jednym ze wzgórz jest też mała kaplica.

Na lewym brzegu znajduje się, obok centrum wystawienniczego, jedna z ciekawszych budowli sakralnych Kijowa – nowo wybudowana katedra kościoła grekokatolickiego na Ukrainie.

Wracamy do hotelu, jeszcze tylko podróż na lotnisko – wspomniane podmiejskie dzielnice i…

zostawiamy za sobą Kijów-Boryspol (KBP).

Krótko po starcie mijamy też drugie kijowskie lotnisko, na które można dolecieć z Polski – Kijów-Żuliany (IEV). Na to lotnisko jako pierwszy loty z Polski uruchomił WIZZAIR, a następnie LOT.

Za 1,5h wylądujemy w WAW.

 

Transport w Kijowie

Z lotniska w Boryspolu (KBP) do centrum można dojechać sky-busem, ale z uwagi na korki najlepiej jest wysiąść na drugiej „Boryspilska” lub czwartej „Kharkivska” stacji metra. Na tych stacjach zatrzymuje się sky-bus.

Kijowskie metro ma trzy linie, każda oznaczona innym kolorem.

M1 – czerwona – łączy północny zachód z południowym wschodem miasta,

M2 – niebieska – łączy południe z północą (na prawym brzegu),

M3 – zielona – łączy zachodnie dzielnice ze wschodnimi.

Kijowska komunikacja jest bardzo tania, przejazd jednorazowy kosztuje ok. 0,7-0,8 PLN. Nawet dla Kijowian nie opłaca jeździć się na gapę, gdyż jest tanio. Najciekawsze jest to, że nie ma biletów, tylko… małe plastikowe żetony, które nabywa się w automatach lub kasach.

Zarówno w kasach, jak i na bramkach mamy do czynienia z powiewem historii. Cały ten system jest obsługiwany przez Panie rodem wyjęte z dawnych – słusznie minionych – lat. Ubrane w stosowne mundurki, „seryozne oblychya” (groźna mina) podchodzące do swej pracy jakby pilnowały co najmniej najtajniejszej, głęboko pod ziemią bazy rakietowej. Po prostu w pewnych obszarach kraj i mentalność pozostały w poprzednim systemie.

Stacje metra to na ogół budowle, w przeciwieństwie do niektórych innych europejskich stolic, których nie sposób przegapić. Jakby dla podkreślenia Wspólnym mianownikiem, jest charakterystyczna literka „M”.

Kijowskie metro było budowane w okresie zimnej wojny, stąd też stosunkowo głębokie ulokowanie pierwszych stacji. Wystrój i ornamentyka części stacji przypomina metro moskiewskie.

Metrem można dojechać do większości kijowskich atrakcji – poza nim korzystaliśmy z kijowskich tramwajów, w których można spotkać konduktorki.

 

Wspomnienia z Kijowa

Byłem ciekaw jak to miasto zmieniło się przez ostatnie 15 lat. Wrażenia..? Generalnie nie ma „och-ów” i „a-chów”. Samo położenie Kijowa oraz majestat przepływającego przez miasto Dniepru sprawia, że nadrzeczne widoki mają w sobie dużą dozę piękna. Jednak, im dalej zagłębiałem się w miasto, tym było gorzej. Są oczywiście rzeczy z cyklu „must see”, ale nie dlatego, że każdy turysta powinien je zobaczyć, lecz dlatego, że niosą w sobie prawdziwe piękno.

Takiego zespołu cerkiewnego jak ławra peczerska nie zobaczycie nigdzie na świecie. To nie tylko najświętsze ze świętych miejsc dla wyznawców prawosławia, ale też prawdziwa perła architektury sakralnej. Dla mnie No.1 Kijowa.

Majdan dla odmiany – poza wartością historyczną dla Ukraińców – lekko mnie rozczarował. Wiedziałem, że był po roku 2000 remontowany oraz przebudowany. Dzisiaj wygląda jak puzzle z różnych pudełek – tu sowiecki hotel, tu pomnik, tam inny pomnik, tu nowoczesne centrum handlowe, tam kamienice z XIX wieku – sen urbanisty, który zakończył edukację na plastyce w gimnazjum. Myślę, że należy to miejsce potraktować bardziej w aspekcie historycznej refleksji i zadumy niż piękna miejskiego krajobrazu.

Stacja metra „Arsenalna” – może nie jest piękna, ale zjazd oraz wjazd robią duże wrażenie – w końcu to najgłębiej położona stacja metra na świecie. Na to się nie patrzy, to trzeba przeżyć.

Inne budowle cerkiewne, czy też zabudowa nie robi już wrażenia. Przedmieścia, to w większości typowe blokowiska, jakie znajdziecie w Polsce, wschodnim Berlinie, czy Budapeszcie.

Ominęliśmy kilka atrakcji zostawiając je na „next time”. Z pewnością jeśli wrócimy, to wpadniemy do:

  • soboru sofijskiego,
  • na aleję pejzażową
  • do muzeum lotnictwa przy lotnisku Żuliany
  • muzeum Czernobyla
  • Meżyhirji – posiadłości wygnanego do Moskwy eks-prezydenta

Tym razem wypad do Kijowa miał polegać na relaksie, wypoczynku i chwili wytchnienia od codzienności (również tej świątecznej). Udało się! Wielkanoc w Kijowie – TAK.


INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Trafiliśmy – celowo, taki był plan – na święta w Kijowie; większość atrakcji była zamknięta. Jeśli ktoś ma pomysł na szczegółowe zwiedzanie Kijowa w trakcie świąt (kościelnych czy państwowych) musi się przygotować, na tabliczki „zakryto„.
  2. Jadąc z lotniska najlepiej wysiąść na stacji metra Boryspilska lub Kharkivska – metrem będzie szybciej, a koszt minimalny
  3. Gdy jedzie się większą grupą warto rozpatrzyć opcję taksówki na lotnisko – za 30 km, za 4 osoby zapłaciłem ok. 30 PLN.
  4. Kijów można doskonale zwiedzać podróżując metrem. Wszystkie główne atrakcje miasta znajdują się w odległości krótkiego spaceru od metra.
  5. Jedzenie w Kijowie – warto spróbować lokalnych specjałów w KATIUSZY czy też kuchni gruzińskiej (więcej czytaj: http://7mildalej.pl/co-zjesc-w-kijowie/)
  6. Ceny – dla Polaków wciąż niskie; generalnie ok. 20-50% do polskich odpowiedników.
  7. Uważajcie na chłopaków z małpkami na Chreszczatyku – robią najdroższe zdjęcia na świecie 🙂

 

 

 

 

CO ZJEŚĆ W KIJOWIE?

Tym razem nie traktowaliśmy wyjazdu jako kulinarnych poszukiwań i natchnienia w zabużańskiej kuchni. Ponadto z kuchnią ukraińską mieliśmy już do czynienia. Wylot w okresie świąt wielkanocnych miał dać nam wytchnienie od kuchennych prac i świątecznego obżarstwa. Z dwojga złego, wolę domowy Raisefieber od Osternfieber. Chcieliśmy wypocząć i spędzić Wielkanoc na pełnym luzie; bez napinki (o podróży czytaj: http://7mildalej.pl/wielkanoc-w-kijowie/).

Trafiliśmy na fantastyczny hotel z fantastyczną kuchnią – od tej strony BAKKARA ART HOTEL można spokojnie polecić. Z uwagi na święta część posiłków (śniadania i część kolacji) ograniczyła się do hotelowej kuchni. Wszystko, co jedliśmy wyszło od szefa kuchni znającego się na rzeczy. Poza tradycyjną kuchnią ukraińską, zaskoczyły mnie krewetki z wędzonym łososiem, które zamówiłem na jedną z kolacji – świeże krewetki w Kijowie..? Jak najbardziej możliwe.

Hotelowe śniadanie wielkanocne nie było może zgodne z naszą tradycją, ale jego różnorodnością oraz obfitością nie powstydziłby się niejeden z lepszych zachodnich hoteli.

Śniadanie zaczęliśmy jednak zgodnie wielkanocną polską tradycją – ab ovo 🙂

Na mieście spróbowaliśmy jedzenia w stylu „pop” – pizzeria w centrum handlowym na Majdanie – makaron i pizza bez szału. Powiedziałbym nawet, że skromnie – i na talerzu, i w smaku.

W podziemiach placu na Majdanie są zlokalizowane: stacja metra oraz centrum handlowe. Znajdziecie tam również jeden narodowych, ukraińskich sieciowych street-foodów – PUZATA CHATA. Człowiek naczytał się w przewodnikach oraz internecie na temat jedzenia w tym kulinarnym przybytku i… totalne rozczarowanie. Prosty, surowy wystrój – dla pełnego obrazu – typowy „bar mleczny” z ukraińskim jedzeniem. Wybierasz, jedziesz z tacą jak w Ikei, ważą, mierzą i kasują.

Znajdziesz tam i lekkie dania i zupy i mięsa i sałatki. Problem polega na tym, że to jedzenie nie ma smaku. Jeśli traktować to jako substytut fast-fooda – OK, lepsze to niż hot-dog na Orlenie. Jeśli jednak miałbym się tam stołować codziennie, znudziłoby się mi to już po pierwszym razie. To jedzenie nie za wiele wspólnego ma ze smakiem, ale czego oczekiwać za kilka (przeliczeniowych) PLN… Zgodnie z moją kulinarną zasadą zwiedzania świata mogę powiedzieć: byłem, zjadłem, …zapomniałem. Na „+” duży wybór potraw oraz cena; na „-” smak (udało im się idealnie skorelować z ceną).

To co nie podeszło w PUZATEJ CHACIE, to w KATIUSZY podążało już za smakowymi oczekiwaniami. Odwiedziliśmy VARENICZNAJĄ KATIUSZĘ przy ulicy Iwana Mazepy. Kolejna ukraińska sieciówka, ale tym razem zarówno z pomysłem na wnętrze, jak i z pomysłem na jedzenie.  Chwilę czekaliśmy – w środku był komplet, ale warto było.

Co do wystroju – wnętrze utrzymane w stylu lat siedemdziesiątych; ciepłe barwy; książki; meble jakby każdy z innego pokoju w M-3. Całość tworzy jednak przytulny klimat. Kuchni również nie można niczego odmówić. Karta obejmuje pełen zakres ukraińskiej kuchni – dodatkowo – dla ułatwienia jest obrazkowa. Myślę, że nie tylko dla ułatwienia zamówień, ale też dla podkręcenia apetytu. Spójrzcie tylko:

Skupiliśmy się na mącznych rarytasach wschodniej kuchni – „varenikach” (pierogach) oraz „pelmeni” (pielmieni). Czas oczekiwania – w sam raz – nie za długi, ale też nie zbyt szybki (aby nie było wrażenia, że odgrzewają mrożonki). Wszystkie zamówione porcje były ciepłe, stylowo podane na małych patelniach, które doskonale trzymały ciepło. Każdy z czterech biesiadników odszedł od stołu nie tylko syty, ale też ukontentowany posiłkiem.

Ceny – szkoda gadać, a raczej pisać – ponad 600 UAH za ucztę dla 4 osób popitą dla apetytu (i dla smaku) Becherovką… bez komentarza.


Co można powiedzieć o kijowskim jedzeniu..?

Oczywiście opinia jest subiektywna – na podstawie krótkiego pobytu i odwiedzeniu kilku knajpek.

Na duży plus – świeżość produktów i potraw – zarówno w hotelu, jak też na mieście. Zarówno w hotelu, jak też w Katiuszy mogę prawie ze 100% pewnością stwierdzić, że nie było tam żadnych polepszaczy smaku czy konserwantów.

Charakterystyczna rzecz, która rzuciła mi się w oczy (a może w usta) – wybór sałatek. Jest ich zawsze sporo, w różnych kompozycjach i są bardzo smaczne. Jednym z warzyw, które np. w Polsce nie rozpowszechniły się „sałatkowo” jest rzepa, a szkoda, bo daje fajną nutę świeżości na talerzu.

Opinia co do PUZATEJ CHATY – jak w tekście – nie moja bajka.

Poza naszym hotelem oraz KATIUSZĄ obsługa – rzadko to tak oceniam – ale beznadziejna. Brak uśmiechu (nawet „No.5”), wszystko podane jakby z niechęcią. Jeszcze trochę czasu musi chyba upłynąć, aby zrozumieli na czym polega obsługa klienta. I to było chyba największe rozczarowanie, Spodziewaliśmy się powszechnej wschodniosłowiańskiej gościnności, a wyszło jak w PRL-u.

Co jeszcze charakterystyczne dla kulinarnej mapy Kijowa, to mnogość gruzińskich knajpek. Jeśli ktoś lubi chinkali, chaczapuri czy inne kaukaskie smakołyki,na pewno znajdzie coś dla siebie. Są to na ogół restauracje prowadzone przez Gruzinów, więc na odżachuri nie trzeba lecieć do Tbilisi (ale warto).

Na koniec alkohole.

W restauracjach królują oczywiście mocne trunki – wódka jest często spotykana na stole, a może to tylko wielkanocne złudzenie? Taki to już czas (świąteczny), że „czysta” króluje na stołach za wschodnią granicą.

Poza wódką – piwo. Ale jak to mówią: rękawów nie urywa. Ukraińskim piwom jeszcze daleko do jakości. Ostatnio zaczynają jednak warzyć złoty napój w rzemieślniczych browarach. Podobno Lwów w tym przoduje, więc trzeba będzie odwiedzić Lwów.

Wino – mój ulubiony napój – degustowaliśmy ukraińskie wina, ale one też nie zachwycają – wytłumaczenie proste – brak tradycji winiarskich, bo przecież klimat do ich produkcji jest – wybrzeże Morza Czarnego, przygraniczne tereny z Mołdawią. Potencjał więc jest.

 

CYPRYJSKA KUCHNIA

ö

Cypryjska kuchnia… Czy coś takiego w ogóle istnieje? Pytanie to stawiałem sobie mając już książkową wiedzę o wyspie. Jeśli mieszkają tam dwa narody o różnej kulturze, ale przecież koegzystujące ze sobą nie tylko na wyspie, ale też w obrębie Morza Egejskiego, położone w tym samym klimacie, to chyba nie powinno być niespodzianek. A jedna i druga kuchnia należą do jednych z moich najbardziej ulubionych.

O tym, że na Cyprze biesiadowanie to sport narodowy po obu stronach granicy, która w tym przypadku jest tylko cienką zieloną linią nie trzeba nikogo przekonywać, kto odwiedził wyspę. Restauracje, knajpki oraz tawerny, małe i duże zajęte są do późnych godzin przez rodziny, przyjaciół. Bawią się, jedzą, piją zwłaszcza po zachodzie słońca, gdy wieczór przyniesie trochę chłodu po upalnym dniu.


Jako, że większość czasu spędziliśmy w Kuzey Kibris (północny Cypr), to skupimy się na smakołykach z tej części wyspy, aczkolwiek południe jest bardzo podobne.

Kulinarną przygodę z Cyprem (o wakacjach na Cyprze czytaj: http://7mildalej.pl/wakacje-na-cyprze/) zaczęliśmy od przekąski po dotarciu do Kyrenii. W pobliżu promenady odnaleźliśmy restaurację Simit Dünyasi (20 Temmuz Kordonboyu Caddesi), gdzie zamawiamy lokalną odmianę kebaba z baraniny, podawanego w… tortilli – zaskoczenie – a gdzie pita..? Do tego obowiązkowo wjechały frytki oraz zielone ostre papryczki chili wraz z sałatką ze świeżych warzyw.

Oprócz tego zamawiamy, coś, co trzeba obowiązkowo spróbować: lachmacun, czyli tureckiej pizzy. Cienkie ciasto, a na nim warzywa i plasterki siekanego mięsa. Czym ta pizza różni się od popularnej w całym świecie włoskiej pizzy? Po pierwsze ciasto, po drugie – klasycznie zawsze skrapiają ją sokiem z cytryny. Tureccy puryści kulinarni twierdzą, że są jej dwie odmiany: antep (z czosnkiem) i urfa (z cebulą), w praktyce bywają mieszane. Wracając do ciasta – w wielu rejonach do ciasta dodaje się mleko i cukier, co w przypadku pizza italiana byłoby już profanacją. Za co cenię lachmacun? Ano za to, że zawsze jest to cieniutkie ciasto, jakie w pizzach uwielbiam.

W Lapcie zwiedziliśmy chyba większość nadmorskich knajpek wpadając na przekąskę, obiad, lub kolację.

FLY INN w Lapcie oferuje nam mięsko – w tym przypadku marynowany i opiekany kurczak. I co charakterystyczne dla kuchni cypryjskiej – frytki z pitą. W cypryjskich restauracjach często obok mięsa podawane są co najmniej dwa rodzaje „wypełniaczy” – frytki sąsiadują z ryżem albo pitą. Te frytki – najczęściej otrzymywaliśmy z ziemniaków, to zdaje się być pozostałość po długim, brytyjskim panowaniu.

Obok hotelu, w którym mieszkaliśmy (Manolya Resort Hotel) znajduje się knajpka zwana BLUE SONG (fevzi çakmak cd lapta), którą można spokojnie polecić, jako że byliśmy w niej dwu lub trzykrotnie. Coś co smakowało to były köfte z opiekanym serem halloumi – cypryjskim specjałem. Ten półtwardy ser wytwarza się z mleka owczego, a czasem z domieszką krowiego i koziego. Pod widelcem elastyczny, w zębach „świszczący”. Osobiście do gustu przypadła mi jego wersja grillowana. Niebo w gębie. Podobno statystyczny Cypryjczyk zjada statystycznie prawie 9 kg tego sera. Nie sądzę, żebym go dogonił, ale na naszym stole zaczął po cypryjskich wakacjach gościć częściej.

W drodze powrotnej z Gór Troodos zatrzymaliśmy się w Güzelyurt – nazwa miasta znaczy piękne miejsce. Spieszyło się nam, więc skorzystaliśmy z tureckiej street-foodowej sieciówki jaką jest CMR Çig köfte. Bar z prostym, klasycznym tureckim jedzeniem w którym zasiadali sami lokalsi, a z właścicielami ucięliśmy miłą pogawędkę.

Zamówiłem Biftek Tantuni, w opcji dürüm, a więc w placku lavas. Tantuni to cienko pokrojona wołowina obsmażana na wielkiej patelni z wgłębieniem na środku, na której oprócz smażenia, dodatkowo lekko dusi się ją w sosie i wodzie. Następnie zawijana w lavas wraz ze świeżymi warzywami.

Przyznaję, że tantuni jadłem po raz pierwszy i smakowało wybornie. Czasami nawet street-food zaspokoi nie tylko głód, ale też wyższe doznania kulinarne. Ceny takiego ulicznego jedzenia są niezbyt wygórowane, a niejednokrotnie jego smak jest lepszy niż w niejednej restauracji. Próbowaliśmy też kebaba – tutaj zwanego Mega Dürüm – również bez zarzutu.

Jednakże clou cypryjskiej kuchni to meze. Meze to nie tylko zestaw dań na obiad lub kolację. Meze to filozofia biesiadowania, zaczyna się jak przystawka, rozbudowana przystawka, a kończy się cięższym uderzeniem. Są różne opcje – najmniejsze liczy 15, największe jakie spotkaliśmy 25 potraw (takie też wjechało na nasz stół). Zasadniczo meze dzieli się na mięsne oraz rybne. Można zamówić też mieszane meze – i takiego skosztowaliśmy – zamiast ryb było mięso, ale z owocami morza. A restauracją, w której zapoznaliśmy po raz pierwszy z tą cypryjską tradycją była SILVERROCKS RESTAURANT w Lapcie.

Zaczęło się od prologu – hummusu oraz innych past, i warzyw podawanych w marynatach i/lub sosach albo dipach, oliwek, itp. Następnie wjeżdżają sery – oczywiście z halloumi na czele oraz sałatki. Później otrzymaliśmy krewetki, małże, ośmiorniczki, na koniec mięso – köfte, souvlaki, itp. Finisz – cypryjskie słodkości, które przybierają formę baklawy oraz innych jeszcze bardziej słodkich wynalazków. Wszystkim tym potrawom towarzyszy chleb i/lub pita.

Nie wyobrażam sobie natomiast meze bez wina. Przecież ta piękna, rozciągnięta w czasie uczta powinna zyskać dopełnienie w postaci najbardziej biesiadnego alkoholu, jakim jest wino. Nie da się zamówić jednego zestawu meze, najlepiej minimum dwa i oczywiście skosztować go gronie rodziny lub przyjaciół.

Dla tych, którzy żyją nie tylko tradycją i lokalną kuchnią, mogę polecić w Lapcie restaurację, która oferuje tzw. europejską kuchnię, gdzie można zjeść dobrego wołowego burgera oraz spaghetti. Restauracja THE HUT, mimo, że reklamuje się również jako turecka, to według mnie jest najlepszą europejską kuchnią na zachód od Kyrenii.


Kuchnia cypryjska to oczywiście swoista mieszanka kuchni greckiej i tureckiej. Nie może być zresztą inaczej – z biegiem czasu musi nastąpić wzajemne przesiąkanie smakami, przyprawami, potrawami dwóch koegzystujących narodów.

  • Co jest charakterystyczne dla Cypru – oczywiście przewaga mięsa nad rybami. Mogłoby to zaskakiwać, ale o ile z owocami morza (jak ja nie lubię tego słowa) nie ma problemu, to ryb w morzach otaczających Cypr raczej zbyt wiele nie ma, więc ryba jest droga i rzadziej spotykana. Również tradycja – szczególnie turecka opiera się na mięsie. Tak też było w aspekcie historycznym – łatwiej było przygotować mięso dla wojowników, czy też pasterzy, niż rybę. Jedno co można powiedzieć o mięsach. Przyrządza się je  w najzdrowszy sposób – grilując (nie liczę gotowania, ale to jest dobre na oddziale gastroenterologicznym, a nie restauracji). Najpopularniejsze to:
  • köfte na tysiąc sposobów, czyli mielone mięso z przyprawami, rozrabiane z bulgurem lub bez;
  • tantuni – drobno krojona wołowina obsmażana i duszona na wielkiej specjalnie do tego celu wykonanej patelni;
  • kebab – oczywiście baranina, jagnięcina lub rzadziej wołowina;
  • souvlaki – mięso w formie szaszłyków
  • kleftiko – pieczona (we własnym sosie) jagnięcina

Co jeszcze warto spróbować z cypryjskiej kuchni?

  • halloumi – grillowany, opiekany, obsmażany – z mięta lub bez; ostatecznie może być na surowo – najlepiej z młotkowanym pieprzem
  • dolmades – czyli gołąbki w liściach winogron

 

WAKACJE NA CYPRZE

Wakacje na Cyprze nie miały polegać na leżeniu na plaży w Ayia Napa. Jadąc do nowego kraju, staram się go zrozumieć, a zrozumieć Cypr, to zrozumieć jego historię. Tego nie da się zrobić bez odwiedzenia obu części wyspy. Wyspa, na której, według legendy, urodziła się Afrodyta oferuje góry i morze. Obok cudnych plaż, szlaki trekkingowe, zabytki oraz aktywny wypoczynek. Niestety ten piękny zakątek jest dzisiaj podzieloay politycznie i narodowościowo. Wyspą władali Fenicjanie, Asyryjczycy, Persowie, Grecy (Aleksander Wielki), a także templariusze. Cypr należał do Cesarstwa Rzymskiego oraz Bizantyjskiego. Przez wieki była pod panowaniem angielskim (władcą był między innymi Ryszard Lwie Serce) czy też francuskim (ród Lusignanów), by później dostać się pod berło osmańskich Turków.

Cały ten tygiel narodowościowy oraz religijny – starcie chrześcijaństwa z islamem, musiało doprowadzić do tragicznych wydarzeń roku 1974. Na ten moment sytuacja na wyspie wydaje się być nieodwracalna, a przecież wszystko jest bardziej paradoksalne niż mogłoby się wydawać. „Walczące” ze sobą kraje są przecież razem w NATO, jeden z nich jest członkiem UE, drugi aspiruje.

Pomysł na Cypr zrodził się w ostatniej chwili, chociaż podchodziłem do tego kierunku nie jeden raz, a przewodniki oraz internet były niejednokrotnie czytane. Domowe negocjacje dotyczące struktury tego wyjazdu – ile dni lenistwa, a ile zwiedzania i aktywności – zakończyły się dopiero na Okęciu. Już sam lot na trasie WAW-ZRH-LCA-VIE-WAW z dłuższymi lub krótszymi stopami w Zurychu (czytaj:  http://7mildalej.pl/over-stop-w-zurichu/) oraz Wiedniu (http://7mildalej.pl/4-godziny-w-wiedniu-czyli-kurze-over-stop/) dał mi możliwość ułożenia ciekawej podróży i odwiedzenia dodatkowych miejsc.

Plan podróży był następujący:

  • WAW-ZRH – nocleg w Szwajcarii (całe popołudnie i wieczór w Zurychu),
  • ZRH-LCA (Larnaka, wypożyczenie auta i jazda do Kyrenii na północy wyspy),
  • Cypr – koniecznie: Kyrenia, góry Troodos, Lefkosia – podzielona stolica wyspy, Famagusta, Karpaz + to, na co starczy czasu na północnym wybrzeżu,
  • LCA-VIE – krótki over-stop, ale z wiedeńską kawą, apfelstrudlem i wiener würstlem
  • VIE-WAW – nareszcie w domu (planujemy następny wyjazd)!

Lot ZRH-LCA EDELWEISS, lotnisko w Larnace

Z Zurychu do Larnaki lecimy A320 szwajcarskiego EDELWEISSA w klasie ECONOMY. Komfort, obsługa, posiłek – za to należy wystawić wysokie noty. Ekrany monitorów podwieszane co kilka rzędów – wyświetlano trasę lotu oraz informacje turystyczne. Cabin crew uśmiechnięta i bardzo miła. Był to mój pierwszy lot EDELWEISSEM – dla mnie – duży plus.

Pitch wynosi 30 cali, width = 18; oparcia rozkładane.

W czasie lotu podano śniadanie (ok. godziny 7.00, czyli po 35 minutach lotu) oraz słodką przekąskę. Dodatkowo możliwe było zamówienie dodatkowego napoju free.

Wylądowaliśmy przed czasem, wybordowanie w LCA z rękawa. Lotnisko jest kameralne, ma jeden pas startowy malowniczo położony nad morzem wzdłuż wybrzeża. Obsługuje ok 7-8 mln pasażerów rocznie, z czego znaczną część w sezonie letnim, ale nie licząc dłuższego oczekiwania na bagaż, innych niedogodności nie zauważyłem.

W Larnace szybki, obowiązkowy pass control (bez pieczątek), w końcu odbieramy opóźniony bagaż – jeszcze tylko rent-a-car, gdzie bardzo szybko i sprawnie przekazują nam auto z czerwonymi tablicami, które będzie nam służyło przez najbliższe 10 dni.

Lefkosia (Nikozja), granica, Kyrenia (Girne), Lapta

Pakujemy walizki, wyjeżdżamy na autostradę i pędzimy autostradą do Nikozji, żeby przedostać się na północną stronę wyspy. Najkrótsza droga do Kyrenii prowadzi właśnie przez podzieloną stolicę wyspy. Lefkosia będzie naszym późniejszym celem, więc teraz zwiedzamy ją głównie z okien auta. Granicę osiągamy po ok. 40 minutach jazdy.

W mieście znajdziecie i drogowe przejście graniczne i przejście tylko dla pieszych – odnajdujemy to dla aut – Metehan. Dojeżdżamy, kilka aut przed nami z lokalnymi jak mniemam numerami porusza się dosyć szybko – pozostaje więc tylko zorganizować ubezpieczenie.

Na temat przekraczania tej granicy powstało w internecie kilka legend, więc spieszę wyjaśnić. Nie ma z tym żadnego problemu, jeśli wypożyczalnia zezwala przekroczyć granicę – sprawdzanie i skanowanie paszportów oraz dokumentów samochodu odbywa się bez wychodzenia z auta. Sprawdzają tylko wizualnie czy ilość osób zgadza się z ilością paszportów. Następnie proszą by zjechać na boczny pas po stronie północnej i udać się do okienka aby wykupić ubezpieczenie. Bezpośrednia procedura zajmuje max. 5-7 min i jesteś po stronie Kuzey Kibris, czyli Cypru Północnego.

Z przejścia granicznego do Kyrenii (jak mówią Grecy) lub Girne (jak mówią Turcy) jest ok. 25 km, więc da się taki odcinek pokonać w 25-30 minut. Część trasy biegnie dwupasmówką. Droga jest dobrze oznaczona i nie muszę korzystać z nawigacji, aby dotrzeć do celu. Kyrenia czyli Girne (do tego trzeba się przyzwyczaić miejscowości są oznaczane podwójnie – na całej wyspie panuje taki porządek) stanowi pierwszy nasz cel – parkujemy za śmieszne pieniądze na strzeżonym parkingu i zwiedzamy promenadę w centrum miasta.

Jako, że nastała pora lunchowa, a jesteśmy tylko po śniadaniu w powietrzu, to wpadamy do pierwszej wybranej knajpki – Simit Dünyasi (o jedzeniu na Cyprze czytaj: http://7mildalej.pl/cypryjska-kuchnia/). Musimy jeszcze dotrzeć do Lapty, gdzie mamy oddalony o ok. 15 km  hotel – Manolya Resort Hotel. Pierwsze spojrzenie z drogi na hotel – nie prezentuje się źle, od strony morza widok też ok, co ważne – lokalizacja zapowiada się na dobrą bazę wypadową.

Okolica również prezentuje się nieźle, z drugiej strony mamy góry, no może górki – ok. 700-900 m.n.p.m., ale w związku z tym, że są zaledwie kilkanaście kilometrów od plaży, to robią wrażenie.

Kyrenia (Girne)

Największe miasto na północnym wybrzeżu Cypru ma bogatą historię. Mówi się o nim, że jest też jednym z najpiękniejszych miast północnego Cypru, jadąc z Nikozji, aby się dostać do Kyrenii należy przejechać malowniczymi drogami przez Góry Kyreńskie. Początki miasta sięgają XIII wieku p.n.e., a jej późniejsze losy były ściśle skorelowane z historią wyspy. Podobno z Kyrenii pochodził Szymon Cyrenejczyk, który pomógł Chrystusowi nieść krzyż – tak przynajmniej mówią mieszkańcy miasta.

Najciekawsza w mieście jest nadmorska, okazała twierdza oraz… samo miasto. Położone nad kamiennymi i skalistymi zatoczkami, mające przy tym orientalny charakter z wąskimi uliczkami, sklepikami i bazarkami. Centralny plac na nabrzeżu zajmuje oczywiście pomnik Kemala Atatürka otoczony flagami: Turcji oraz Cypru Północnego.

Tuż obok znajduje się port, z którego można popłynąć w krótki morski rejs. Naganiacze-nagabywacze znajdą opcję wypłynięcia na każdą kieszeń.

Zwiedzanie twierdzy jest nie tylko obowiązkowym punktem wycieczki, ale jest naprawdę warte poświęcenia odrobiny czasu.

Patrząc na jej potężne mury nie dziwi fakt, że w XV wieku przetrwała 4-letnie oblężenie. Zbudowali ją Bizantyjczycy, a rozbudowali Francuzi, Wenecjanie, Genueńczycy, Turcy i Brytyjczycy. W późniejszym okresie pełniła też inne funkcje: była siedzibą dowództwa floty, szkoły morskiej, a nawet więzieniem – taka cypryjska bastylia.

Jedną z najciekawszych ekspozycji w murach twierdzy jest ekspozycja 14-metrowej łodzi, która zatonęła ok. 2.300 lat temu. Jest to prawdopodobnie najstarszy, tak „dobrze” zachowany statek na świecie.

Statek leżał zaledwie na głębokości ok. 3 m – dobrze zachowała się nie tylko dolna część kadłuba, a także część ładunku.  Były to migdały, ołowiane obciążniki do sieci rybackich oraz amfory z winem pochodzących z greckich wysp Rodos oraz Samos. Łódź została odkryta dopiero w 1965 roku i podniesiona w 1969 roku, a tak się podobno przedstawiała w czasach swej świetności.

Inną ciekawą ekspozycją są lochy (dungeon), gdzie przedstawiono różne sposoby spędzania czasu oraz zabawy niepokornych mieszkańców średniowiecza.

Na zwiedzanie twierdzy warto zarezerwować przynajmniej 2-3 godziny, a widok z jej murów jest wspaniały, szczególnie w poświacie zachodzącego nad miastem słońca.

Atmosferę Kyrenii tworzą głównie uliczki takie jak poniższa. Pomimo, że jesteśmy w Tureckiej Republice Cypru Północnego, to ślady brytyjskiej bytności na wyspie, są nierzadko spotykane (jak na przykład tablica london barber).

Dodatkowym plusem miasta jest jego położenie na środkowej części północnego wybrzeża. Nigdzie nie jest daleko – można wybrać się do Nikozji, Gór Troodos, Famagusty czy na Karpaz.

Famagusta

Długa i burzliwa historia miasta zwanego też Gazimgusa lub Ammochostos to kolejny nasz cel na Cyprze. Początki osady datuje się na czasy III wieku p.n.e., aczkolwiek jej rozkwit przypadł na czasy średniowiecza. Tutaj osiedlali się chrześcijańscy uciekinierzy z Palestyny po jej zdobyciu przez muzułmanów. Miasto stało się z czasem jednym z najbogatszym miast na Bliskim Wschodzie. Władali nim i Wenecjanie i Genueńczycy i Brytyjczycy, i Turcy. Port przez wiele lat, nawet jeszcze w XX wieku był najważniejszym portem Cypru. Bogactwo zabytków, islam obok chrześcijaństwa, wspaniałe okolice i… ziemia niczyja – oto co ma do zaoferowania Famagusta.

Cypr nie jest wielką wyspą – z północno-zachodniego wybrzeża (Lapta) do Famagusty (południowy wschód wyspy) jest zaledwie ok. 90 km. Po drodze, na obrzeżach Nikozji oglądamy dosyć ciekawe zjawisko architektoniczne. Przy jednej z głównych dróg znajdują się trybuny, gdzie można przyjmować defilady, albo pochody ku czci…, albo… rozciągnąć siatkę i zorganizować mecz siatkówki (to moja wyobraźnia).

Taki amfiteatr na drodze nie był jedynym, jaki spotkaliśmy na wyspie. No więc, tłumy jak na zdjęciu powyżej, odebrały naszą defiladę i pomknęliśmy w kierunku Famagusty.

Dojechaliśmy do celu tzn. do murów twierdzy w Famaguście. Można też wjechać w mury starego miasta, ale postanowiliśmy poczuć klimat tego miasta w upalny, cypryjski dzień na własnych nogach.

Za murami czekało na nas miasto o śródziemnomorskim albo rzekłbym – lewantyńskim charakterze.

Wąskie uliczki…

Sklepy i bazarki, 30-letnie auta jak w arabskiej medynie. To wszystko tworzy unikalny klimat tej jednej z największych cypryjskich „metropolii”.

Idąc dalej dotykamy jakże zmiennej historii tej ziemi. Świątynie, które kiedyś były kościołami dzisiaj służą turystom za zabytki lub muzułmanom za meczety.

Kiedyś katedra św. Piotra i Pawła, później meczet Sinana Paszy, a dzisiaj niemy świadek minionych stuleci i zabytek.

Co kilka kroków znaleźć można szereg innych budowli historycznych, albo ich ruin.

Jednym z najważniejszych zabytków Famagusty jest dawna Katedra św. Mikołaja, a dzisiaj meczet Mustafy Lali Paszy. Katedrę wzniesiono w XIV wieku w czasach panowania Lusignanów.

Wcześniej koronowali się w nim wszyscy władcy Cypru.

Znamienne i rzadko spotykane (chociaż może nie na Cyprze) – meczet w stylu gotyckim… Przed wejściem do tego ex-kościoła znajduje się natomiast ciekawostka przyrodnicza, a mianowicie figowiec sykomora (ficus sycomorus) zwany też figą morwową, który rośnie w tym miejscu od 1299 roku (jeśli wierzyć – ma 718 lat). Przy świętym figowcu ze Sri Lanki (ten ma ponad 2200 lat) to młodzieniaszek, ale i tak niejedno już widział.

Kilka kroków od tego przybytku dzieli nas od wejścia na jedne z najgrubszych,  średniowiecznych murów, jakimi była otoczona Famagusta.

Mury mają miejscami 8 metrów szerokości. Żołnierze służący tutaj pod flagą Zjednoczonego Królestwa w XIX wieku urządzili sobie na murach… pole golfowe (!). Ot, takie to trochę jak z Monty Pythona, ale angielski humor ma swoją specyfikę.

Patrząc jednak na ogrom tej fortyfikacji, nie problem było to zrobić. W 1570-1571 roku, gdy wyspę najechali Turcy osmańscy, właśnie Famagusta broniła się najdłużej, a jej obrońcy zapłacili później straszną cenę – prawie wszyscy, nie wyłączając ludności cywilnej zostali wymordowani przez najeźdźców.

Na północnym krańcu twierdzy znajduje się zamek Otella (Otello Kalesi). Został zbudowany przez Frankofonów, a następnie rozbudowany przez Wenecjan. To ten zamek podobno uwiódł Szekspira, czemu poświęcił jeden ze swoich dramatów.

Warosia (Warosha)

Nie ukrywam, że jednym z moich celów w Famaguście było zobaczenie Waroshy. Dojazd jest bardzo prosty – wystarczy jechać na południe Famagusty, wzdłuż wybrzeża, a na pewno jej nie ominiecie. Przed 1974 rokiem, gdy wyspa była jednością, Warosia była jednym z największych kurortów wschodnich krańców Morza Śródziemnego. Piękne położenie na południowo-wschodnim wybrzeżu Cypru, piaszczyste plaże, śródziemnomorski klimat przyciągały inwestorów oraz turystów. Bogactwo, sielanka, kasyna, rozpędzona turystyka, niezliczona ilość hoteli i apartamentowców, butików. Kto by nie chciał tam mieszkać..?

W słoneczny, letni dzień 15. lipca 1974 roku wszystko się jednak zmieniło – grecki zamach stanu na Cyprze doprowadził do tureckiej inwazji na wyspę. 14. sierpnia Famagusta oraz Warosia zostały zajęte przez Turków. Grecy mieszkający w mieście opuszczali swoje domy praktycznie tak jak stali. Zostawili mieszkania, ubrania, nawet pranie na balkonach – słowem cały dobytek. Myślenie wśród greckich mieszkańców miasta było podobnie euforystyczne, jak w Polsce na początku września 1939 roku. Wojna potrwa kilka dni i wrócimy do domu. Różnica była taka, że wojna rzeczywiście potrwała jeszcze kilka dni, ale mieli wykupiony tylko one-way-ticket, o czym mieli się w niedługim czasie przekonać. O powrocie nie było mowy.

Wojska ONZ na Cyprze stacjonowały na Cyprze już od roku 1964, ale prawdziwy sprawdzian przydatności nastąpił właśnie w sierpniu 1974. UNFICYP wytyczył strefę buforową pomiędzy Grekami oraz Turkami, która stanowi granicę. Dzisiaj to ziemia niczyja, linia demarkacyjna – w rzeczywistości trudna granica dzieląca wyspę. Warosia miała to nieszczęście, że znalazła się „pomiędzy”. Z czasów dawnej świetności pozostało już tylko ghost town.

Od strony Famagusty wypasione hotele oraz plażę dzieli od Waroshy tylko płot i zasieki. Kontrast to najłagodniejsze słowo, jakie przychodzi na myśl.

Dzisiaj, po 43 latach ruiny, osuwające się i rozpadające budynki tworzą przygnębiający, ale też budzący ciekawość obraz. Podobno w salonie Toyoty stały przez długie lata nowe auta, jak jest teraz – nie wiem.

Cały teren jest pilnowany 24h przez tureckie wojsko. Tablice z „zakazem wstępu” widoczne są co kilka metrów, ale skądinąd wiem, że miejscowi eksplorują ten teren. Taki ghost town budzi również moją nieposkromioną ciekawość – chętnie zapuściłbym się dalej, ale tym razem pokręcę się tylko przy granicy tej ziemi niczyjej.

Wracając do Lapty decydujemy się na drogę wzdłuż wschodniego wybrzeża – mamy zamiar obejrzeć królewskie grobowce Salaminy oraz Monastyr św. Barnaby, które znajdują się dosłownie kilka kilometrów od Famagusty.

Salamina została założona w XII wieku p.n.e. przez Greków, a znana jest głównie z historii wojen. Pod Salaminą – na morzu i lądzie – w 450 roku p.n.e. starli się Grecy i Persowie, a w 306 roku p.n.e. walczyli ze sobą dowódcy Aleksandra Wielkiego. Natomiast w 116 roku naszej ery Żydzi wymordowali całą nieżydowską ludność miasta.

Grobowce królewskie (prawdopodobnie z V-VI wieku p.n.e.) nie zrobiły na nas wrażenia – rozrzucone na dużym obszarze groby to dzisiaj teren jakby zaniedbany, a najciekawsze rzeczy ukryte są pod ziemią. W 1957 gdy je odkryto stanowiły niemałą sensację. W niektórych grobowcach zachowały się przedmioty mające służyć zmarłym po śmierci.

Minutę jazdy dalej znajduje się Monastyr św. Barnaby – grekokatolicka świątynia, muzeum oraz miejsce pochówku chrześcijańskiego świętego.

To jeden z najstarszych budynków sakralnych na Cyprze. Co prawda w pierwotnej formie klasztor został zniszczony w średniowieczu, to już w XVIII wieku został odbudowany w obecnym kształcie. W środku znajdziecie muzeum ikon, a w pobliskim małym kościółku znajduje się grobowiec św. Barnaby.

Góry Kyreńskie – zamki: St. Hilarion Kalesi oraz Kantara Kalesi,

Północne wybrzeże Cypru na długości ponad 160 km jest oddzielone od pozostałej części wyspy wapiennymi górami zwanymi Górami Kyreńskimi. Ten górski łańcuch z najwyższym szczytem sięgającym 1.024 m.n.p.m. jest jednym z najbardziej malowniczo położonych nadmorskich gór.

Jego masywów strzeże kilka zamków, z których najbardziej znane to: St. Hilarion, Buffavento oraz Kantara. Na jednym ze szczytów nieopodal Kyrenii jest też opactwo Bellapais. Wszystkie te zamki stanowiły idealną linię obrony północnego wybrzeża Cypru.

St. Hilarion Kalesi

Przy drodze prowadzącej z Nikozji do Kyrenii na przełęczy znajduje się droga, którą można dojechać do stóp wzgórza, na którym posadowiony jest Zamek św. Hilariona. Jego nazwa wzięła się od mieszkającego tu mnicha-pustelnika, który schronił się tutaj uciekając z Gazy. Tej samej Gazy, z której 1400 lat później ludzie nadal nie zaznali spokoju, a konflikt arabsko-żydowski co chwila wybucha na nowo i wypędza ludzi z ojczystych terenów.

Już z drogi zamek przedstawia się okazale:

Przed wejściem znajdziecie darmowy parking, barek z przekąskami oraz sklep z pamiątkami. Wejścia strzeże oczywiście jak na te rejony przystało – Kot.

Najwyższy punkt zamku jest położony na szczycie góry o wysokości 732 m.n.p.m.

Wejście może się okazać, dla niezbyt wprawnych piechurów, nieco męczące, ale widok wynagrodzi Wam wszystko. Trasa jest jednak bezpieczna i odcinkami przebiega w cieniu, więc dacie radę!

Zamek ma bardzo bogatą historię; po śmierci Hilariona (ok. VI wiek) wzniesiono klasztor, który następnie rozbudowano i zamieniono w istną fortecę. W czasach Lusignanów oraz Królestwa Cypru stanowił jedną z najważniejszych fortyfikacji obronnych a także letnią rezydencję królewską (bliskość Kyrenii). W jego murach panował większy chłód niż na rozgrzanym śródziemnomorskim słońcem wybrzeżu. W 1349 roku na zamku schroniła się część okolicznej ludności i możnych przed panującą na wsypie epidemią Czarnej Śmierci.

Zamek ma trzy poziomy: miasto dolne, poziom II oraz poziom III położony na szczycie góry.

W części zamkowych sal urządzono ekspozycję z manekinami ukazującymi codzienne życie na zamku.

Z każdą osiąganą wysokością widok staje się coraz ciekawszy

Na II poziomie znajduje się baszta księcia Jana (Prens John Kulesi), z której to sławetny książe za namową, a jakże, swojej żony zrzucił w przepaść całą swoją przyboczną gwardię. 24 wiernych Bułgarów zakończyło swój żywot u stóp góry otaczającej zamek w wyniku urojeń księżnej.

732 m.n.p.m. daje przepiękny widok na: wschodnią część wybrzeża,

zachodnią część wybrzeża,

oraz Kyrenię.

Kantara Kalesi

Zamek postanowiliśmy odwiedzić wracając z podróży na Półwysep Karpaz. W związku z tym, że dotarliśmy tam kilkanaście minut przed 18-tą, to kasy były już nieczynne. Wejście stało jednak otworem, więc w ramach opłaty za bilet nakarmiliśmy dwa pilnujące zamku koty i udaliśmy się na zwiedzanie. Wejście na szczyt nie jest tak wymagające jak w przypadku zamku St. Hilarion, a parking dostępny jest również przed wejściem do budowli.

Zamek Kantara jest najbardziej na wschód wysuniętą twierdzą północnego Cypru. Zbudowany został na 630-metrowym wzgórzu w X wieku u nasady Półwyspu Karpaz.

Widok z murów zamku pozwala na obserwację zarówno północnego, jak również wschodniego wybrzeża.

Zamek był ostatnim miejscem schronienia i oporu Izaaka Komnena – władcy Cypru; w 1191 roku ostatecznie Ryszard Lwie Serce zdobył twierdzę i przejął władzę na wyspie.

Twierdza pomimo, że Wenecjanie już w VXI wieku ją opuścili, to w części zachowała się bardzo dobrze.

Niestety zabrakło nam czasu na leżący pomiędzy Kantara Kalesi oraz St. Hilarion Kalesi, a położony najwyżej z nich (na wysokości 940 m.n.p.m.) zamek Buffavento. Przejeżdżaliśmy u stóp wzgórza, na którym jest położony i zamek robi nie mniejsze wrażenie niż pozostałe dwa z cypryjskich „trojaczków”. Zapisał się niestety czarną kartą w najnowszej historii – w 1988 roku o zbocze góry, na której położony jest zamek rozbił się Boeing 727 z 15 osobami na pokładzie. Szczęście w nieszczęściu miało 150 Finów, którzy czekali na ten samolot na lotnisku Ercan.

Góry Troodos, Olimp (Chionistra), Pano Platres

Jeśli ktoś ma dosyć upału na cypryjskich plażach, a przy tym ma już hebanowy kolorek skóry, o którym marzył od zimy, to proponuję wycieczkę w Góry Troodos. Tam jest naprawdę chłodniej. W miarę jak wspinaliśmy się po górskich serpentynach, tak spadała temperatura. O ile w Lapcie było +34ºC, o tyle 90 km dalej, czyli 2 godziny jazdy samochodem było „tylko” +24ºC.

Góry Troodos leżące po greckiej stronie wyspy to najwyższe pasmo górskie na Cyprze, a Olimp (zwany też Olimbos lub Chionistra) to najwyższa góra wyspy (1952 m.n.p.m.). W te góry zewsząd jest blisko – Lapta to niecałe 90 km, Kyrenia ponad 100 km, z Limassol jest ok. 45 km, a z Nikozji niecałe 90 km, Larnaka to tylko ok. 110 km. Można więc w ciągu maksymalnie dwóch godzin przenieść się z wybrzeża w piękne góry.

Jako, że jesteśmy w Lapcie czeka nas kolejny przejazd przez granicę, ale przed granicą dojeżdżamy do jednego  z największych słodkowodnych zbiorników na Cyprze – zalewu Geçitköy.

Jest to największy rezerwuar wody pitnej na terenie Północnego Cypru, a wokół jeziora utworzono park narodowy.

Granicę pomiędzy Güzelyurt (TR) a Astromeritis (GR) przekraczamy tym razem dosłownie w ciągu 5 minut. Jednak skanowanie paszportów odbywa się po obu stronach granicy. Granica w tym przypadku to nie jest linia na mapie, tylko długi na ponad kilometr pas strefy demarkacyjnej zabezpieczonej zasiekami i pilnowanej przez siły pokojowe ONZ.

W końcu wjeżdżamy w góry.

Ostatni parking jest oddalony ok. 20 minut spaceru od szczytu my zdecydowaliśmy zostawić auto niżej i wspiąć się na szczyt na własnych nogach.

Szlak jest łatwy i prosty.

Panoramiczny widok z wysokości 1950 m pozwala spojrzenie na całe pasmo Troodos.

Na górze znajduje się wyciąg narciarski.

Ale najważniejsze, że na Olimpie zasiedli dzisiaj zamiast greckich bogów żołnierze UK, o czym mieliśmy się osobiście przekonać. Szczyt został zajęty przez stację radarową dalekiego zasięgu, jak na zdjęciu poniżej.

Lepszego zdjęcia nie posiadam, gdyż zostałem grzecznie poproszony przez żołnierza Jej Królewskiej Mości, który nienaganną, prawie teatralną angielszczyzną poprosił mnie na szczycie o wykasowanie wszystkich zdjęć radaru. Tak więc pamiętajcie, zdjęcia można robić, ale tyłem do radaru jak mi uprzejmie wyjaśniono.

Swoją drogą – nie tylko na Olimbosie znajduje się stacja radarowa, obserwując ze szczytu pasmo Troodos, znajdą się też inne kopuły, pod którymi ukryte są urządzenia służące obserwacji i nasłuchowi. Do wybrzeży Syrii jest stąd nie więcej niż 250-300 km. Można stąd doskonale zorientować się co się dzieje na całym Bliskim Wschodzie. Z punktu widzenia wywiadu radiowego więc Cypr to  crème de la crème.

Góry Troodos, to również liczne szlaki trekkingowe oraz pomniki przyrody.

Na stokach górskich rozłożyły się urokliwe miejscowości, takie jak np. Kakopetria, Troodos oraz Pano Platres.

O ile Troodos, to typowy mały turystyczny kurort ze wszystkimi typowymi dla tego typu miejscowości udogodnieniami, to Plano Platres zauroczyło nas kompletnie – miłość od pierwszego spaceru; gdybym miał kupić na Cyprze dom – byłby położony w tej wiosce.

Wąskie uliczki ciągnące się na stokach gór,

knajpki oferujące lokalne pyszności,

domki ukryte za winoroślą,

a przede wszystkim spokój i cisza na ulicach – sielskość i anielskość cypryjskiej wsi. Wokół znaleźć można liczne szlaki spacerowe, na których nie napotkacie znanych z Tatr tłumów w szpilkach i klapkach.

W niedalekiej odległości, spacerując wąwozami jak ze scenerii Hobbita lub Wilow,

można dojść do największych cypryjskich wodospadów: Millomeris oraz Kaledonia.

Ich wielkości daleko co prawda do wenezuelskiego Angel, czy polskiej Wielkiej Siklawy; 12-15 metrów to raczej skromy wynik, ale na spieczonej słońcem bliskowschodniej wyspie jest ewenementem.

Świadomość, że zaledwie w 30-40 minut jazdy samochodem przenieść się można na słoneczne plaże południowego Cypru, a w górach można rozkoszować się ciszą i spokojem sprawia, że miejsce wydaje się być bajkowe.

Niedaleko Pano Platres (ok. 6 km) na południowych stokach Olimpu jest położony na wysokości 1470 m.n.p.m. punkt widokowy zwany Gerokamina. Przy dobrej pogodzie można dostrzec Zatokę Limassol!

Nie było nam dane jednak tego zobaczyć, w zamian doświadczyliśmy rzadkiego zjawiska w letnim okresie jakim był… deszcz. Co prawda była to namiastka deszczu, ledwie mżawka przy dużym zachmurzeniu i zamgleniu, ale zawsze to jakaś odmienność na letnim, błękitnym cypryjskim niebie. Zimą zdarza się, że w Górach Troodos pada śnieg, a warunki do jazdy na nartach na Olimpie są bardzo dobre.

Karpas (Karpaz) – kraniec Cypru

Z Kyrenii na koniec półwyspu karpaskiego jest ok. 150 km. Nie mogliśmy sobie odmówić zwiedzenia tego kawałka wyspy. Kusiły nas dzikie osły i plaże z żółwiami – nasza miłość do zwierząt małych i dużych sprawiła, że spakowaliśmy się i ruszyliśmy na zwiedzanie tego najbardziej dzikiego obszaru wyspy.

Droga na półwysep wiedzie wzdłuż północnego brzegu Cypru i oferuje przedsmak widoków, które czekają na Karpasie.

Karpaz to półwysep, który ma około 70-80 kilometrów długości i zwęża się ku końcowi na wschodzie – aż do przylądka zwanego Zafer Burnu przez Turków lub Przylądkiem św. Andrzeja Apostoła przez Greków. Niewiele tam znajdziecie miejscowości, a za największym miasteczkiem półwyspu, czyli Rizokarpasso lub Dipkarpaz znajdziecie już tylko pojedyńcze małe wioski lub zabudowania, ewentualnie gospodarstwa agroturystyczne lub nadmorskie ośrodki wypoczynkowe i hotele. To miejsce przenosi podróżujących w inny wymiar czasoprzestrzeni.

Dzika przyroda kontrastuje z polami uprawnymi. Nie znajdziecie tu ani przemysłu, ani rozbudowanej turystyki – i niech tak pozostanie jak najdłużej. Czyste powietrze, żyje się niespiesznie, rzekłbym ekologicznie. Kamienne chaty, na polach stodoły będące schronieniem przed słońcem (bo przecież nie przed deszczem) dla kóz, owiec. Wschodnią część półwyspu obejmuje park narodowy, który na szczęście chociaż częściowo ogranicza intensywną budowę nowych hoteli i zagrabienie tych jakże przecudnych terenów przez komercję.

W wioskach, poza meczetami, znajdziecie wiele małych kaplic i kościołów – czynnych. Znaczna część ludności Karpazu, to wciąż osoby o greckim pochodzeniu. To właśnie Grecy karpascy nie zostawili swych domostw w 1974 roku. Dzisiaj żyją i koegzystują obok tureckiej ludności bez większych problemów.

W końcu spotykamy pierwsze dzikie osły! Znaczy się – jesteśmy na Karpazie!

Po drodze ukazują się nam też przepiękne, niemal puste piaszczyste plaże.

Osły są coraz bliżej.

Aż w końcu dojeżdżamy prawie do przylądka św. Andrzeja Apostoła, a tam… kontrola „celna”. Celnicy karpascy są dość skrupulatni nikogo nie przepuszczą bez opłaty. A sposoby swoje mają, uwierzcie mi. Potrafią zatrzymać na długi czas całą kolumnę samochodów.

W końcu za wizę na Zafer Burnu płacimy im lokalną walutą – liry wymieniliśmy w przydrożnym sklepiku. Czapka jabłek i marchewek otwiera nam drogę tam, gdzie kończy się Cypr.

Są też opłaty „autostradowe” – inni po drodze też potrafią niegorzej złupić niż Stalexport na autostradzie pomiędzy Katowicami a Krakowem.

Ale warto, na koniec czeka nagroda – dojeżdżamy na kraniec półwyspu.

Jesteśmy u celu, jak mówi nam napis na obelisku, pokonaliśmy Besparmak Trail czyli trasę pięciu palców (tak się mówi lokalnie na przejazd wzdłuż masywów Gór Kyreńskich i Karpaskich),

dalej jest już tylko przepiękne Morze Śródziemne,

za którym w odległości ok. 90 km znajduje się brzeg umęczonej wojną Syrii.

Wracamy, droga pomiędzy przylądkiem a leżącym ok. 5 km wcześniej klasztorem św. Andrzeja jest drogą szutrową z licznymi niespodziankami, piach, piach i jeszcze raz piach, więc radzę uważać.

Nie tak sobie wyobrażałem ten klasztor, ale skoro już jesteśmy, to go odwiedzimy. Historia tego miejsca ma związek z bijącym do dzisiaj źródłem jakoby uleczającej wszystkie choroby wody.

Św. Andrzej Apostoł według legendy przywrócił wzrok niewidzącemu kapitanowi statku, na którym przybił do brzegów Cypru. Później w tym miejscu wybudowano kaplicę, z czasem powstał monastyr.

Dzisiaj jest to najbardziej znany cel pielgrzymek Greków na Cyprze, a przed 1974 rokiem nawet Turków cypryjskich. Przez wiele lat nieremontowany popadał w ruinę, aczkolwiek ostatnimi czasy udało się zawrzeć grecko-tureckie porozumienie i klasztor powoli odzyskuje należny mu blask.

Ostatnim miejscem, które zatrzymuje nas na Cyprze, to słynna złota czy też żółwia plaża.

Perełka, położona po południowej części półwyspu. Praktycznie pusta. Z pięknym żółtym piaskiem, którego nawet polski Bałtyk mógłby zazdrościć. Z ciepłym morzem. Żadnego, słownie żadnego parawanu, w zamian – rząd pustych leżaków i parasoli.

Cisza, tylko szum fal.

Żółwi nie spotkaliśmy – nie ta pora, dnia, ale ich pojedyncze ślady były na rozgrzanym piasku widoczne. I ty musieliśmy się zadowolić. Spotkaliśmy natomiast nowego przyjaciela, który za fakt, iż napoiliśmy go wodą z  butelki (wypił cały litr) nie opuszczał nas przez cały plażing,

bawiąc się z nami i pływając w morzu. Na koniec odprowadził nas do samochodu, zaszczekał, zamerdał ogonem i pobiegł do znajdującej się przy plaży restauracji, gdzie zapewne mieszkał.

Czas powrotu – na lotnisku w Larnace czeka na nas już nasz samolot do Wiednia, gdzie mamy stop-over (http://7mildalej.pl/4-godziny-w-wiedniu-czyli-krotki-stop-over/) i powrót do Warszawy. Poranny lot do Wiednia to już inna historia…

Na koniec kilka słów o Nikozji, niestety nie zachowały mi się zdjęcia, a co zobaczyliśmy..? Pierwsza rzecz – różnice, które rzucają się w oczy pomiędzy turecką i grecką częścią miasta. Stolica, która w dwóch różnych światach, gdzie brak jest praktycznie możliwości swobodnego przemieszczania się pomiędzy tymi światami. Architektura – południowa część bardziej przypomina śródziemnomorskie miasta, północna niczym nie różni się od miast w Turcji. Ale jedna i druga część ma swój urok tylko jakże odmienny. Nie ma też na wyspie drugiego takiego miasta, gdzie ludność byłaby tak podzielona i wręcz wrogo nastawiona. Nikozję dzieliła zielona linia już 10 lat przed wybuchem wojny.


Wakacje na Cyprze… Zorganizowałem w ostatniej chwili, to taki self-made last minute. Skupiliśmy się na północnej części, pominęliśmy Pafos, zachodnią część wyspy, Limassol. Nie widzieliśmy też Ayia Napa. A co widzieliśmy..? W dużym skrócie:

  • Kyrenia  lub Girne – to jedno i to samo miasto znane pod dwoma nazwami; klimatyczne stanowiące mieszankę orientu i pozostałości po Brytyjczykach. Niewielkie – można je zwiedzić per pedes, przy tym ceny w Kyrenii jeszcze nie oszalały, a ludzie są mili i sympatyczni.
  • Famagusta – kawałek historii świata i Europy; tuż obok Salamina – warto poświęcić czas aby ją odwiedzić.
  • Nikozja (Lefkosia) – podzielona stolica wyspy – różnice pomiędzy „północą” i „południem” widoczne na każdym kroku.
  • Zamki – St. Hilarion, Kantara – majestatyczne, z bogatą historią.
  • Warosia – byłem, widziałem, ale mam dziką ochotę na dokładne zwiedzenie tego miasta duchów; moje klimaty.
  • Olimp – najwyższy szczyt Cypru – wejście bardzo proste i łatwe – dla każdego, na szczycie koegzystencja: wyciąg narciarski oraz natowski radar.
  • Góry Troodos – moje odkrycie na Cyprze; miejsce inne niż reszta wyspy.
  • Karpas czy też Karpaz – drugie miejsce na Cyprze, gdzie mógłbym zamieszkać. Przepiękny dziki prawie półwysep, jedyne w Europie żyjące na wolności osły, fantastyczne i puste plaże, małe wioski i monastyry – bajka!

Wakacje na Cyprze spędziliśmy dzieląc czas na odkrywanie wyspy i słodkie leniuchowanie. Co nas zaskoczyło..? Jeśli coś, to pozytywnie. Dla mnie numerem „1” był Karpaz i Góry Troodos – do dzisiaj nie wiem, co bardziej. Jedzenie – kuchnia cypryjska – przecież też stanowiąca mieszankę kuchni greckiej i tureckiej – na duży plus – meze, halloumi, kebab, köfte, tantuni. Ceny – również nas zaskoczyły pozytywnie. Ludzie – też pozytywny odbiór, zarówno po stronie greckiej, jak też tureckiej.

Dlaczego wrócimy na Cypr..?

Dla pięknej przyrody, klimatu, historii oraz ludzi i różnorodności.

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Na Cyprze obowiązuje ruch lewostronny – pozostałość po Brytyjczykach. Samochody z wypożyczalni mają czerwone blachy – tak dla zobrazowania lokalnym driverom, że mogą mieć do czynienia z greenhornem, który nigdy nie jeździł lewą stroną drogi (no chyba, że po flaszce). Tak „piętnują” obcych kierowców na wyspie, ale pogodziłem się  z tym, że będę jeździł z łatką.
  2. Nie każda wypożyczalnia po greckiej stronie pozwala na jazdę wypożyczonym autem po stronie tureckiej. Nie ma z tym problemu – wystarczy sprawdzić przed wyjazdem lub na miejscu. Wynajęcie auta nie obejmuje ubezpieczenia po północnej stronie wyspy – należy je wykupić na granicy demarkacyjnej. Są do dwie opcje – do 7 dni i ponad 7 dni – za to drugie zapłaciłem 35 EUR (08.2017).
  3. Jeśli decydujemy się na pobyt po stronie tureckiej warto wymienić bezpośrednio walutę przed wyjazdem. Unikniemy podwójnego przewalutowania, a lira turecka obowiązująca na terenie północnego Cypru jest dostępna w polskich kantorach; można też płacić w EUR – kurs nie jest tragiczny, byle mieć cash.
  4. Jeśli ktoś zdecyduje się na hotel na przedmieściach Kyrenii lub w Lapcie albo Alsancaku, nie będzie miał problemów z dotarciem do miasta; wzdłuż wybrzeża kursują autobusy/minibusy.
  5. Kyrenia – parkingi – polecam dwa parkingi w okolicach promenady przy wjeździe do bazy wojskowej – tanio i blisko do centrum; parkowanie w mieście też możliwe, ale uciążliwe – mało miejsc.
  6. W Famaguście parkowaliśmy zaraz za rondem z pomnikem zwycięstwa, obok jest mała knajpka, toalety i niewielki free parking – dobre miejsce wypadowe do zwiedzanie tego co za murami. Można też jechać dalej w kierunku morza; w okolicach portu też są bezpłatne parkingi.
  7. Wejścia na zamki: St. Hilarion oraz Kantara są czynne do godziny 18-tej, co nie znaczy, że później nie da się wejść. Da się, nawet za free 🙂
  8. Jeśli wybieracie się na Karpaz nie zapomnijcie o jabłkach lub marchewkach, to przysmak dla dzikich osiołków; są pocieszne i jedzą z ręki.
  9. Jeśli wybierzecie się na golden sands – wynajem leżaka z parasolem – 1 EUR za dzień! Radzę to zrobić – piasek jest niemiłosiernie gorący; dobrze, że jest pomost do przejścia przez plażę, bo czasem nawet klapki na nogach nie pomagają.
  10. Odprawa na lotnisku w LCA – szybka i sprawna; ceny normalne – 2,00-2,50 EUR za kanapkę; za coś „większego ok. 4-5 EUR; kawa od 2,50-3,00 EUR.
  11. Ceny w restauracjach – da się zjeść dobry obiad za ok. 30-40 PLN od osoby
  12. Ceny w sklepach: wino od 14,50 TL, piwo lokalne, od 3,75 TK, napoje (1,50-2,0 litra) do 3,50 TL, najtańszy i najpopularniejszy owoc: arbuz – od 0,75 TL za 1 kg, melon oraz ananas od 2,10 TL (różnice w cenach owoców pomiędzy marketami a bazarkami prawie nie istnieją).
  13. Ciekawostka – u nas to JAN NIEZBĘDNY, u nich ANNA ZARADNA – dlaczego – odpowiedź w kraju takim jak Turcja chyba nie nastręcza trudności 😉