STOP-OVER W ZURICHU

W sierpniu 2017 roku, w Zürichu czekał nas krótki pobyt – lot SWISS’em z WAW do LCA wymusił krótki stop-over z noclegiem. Do Szwajcarii przylecieliśmy lotem LX 1349 (więcej: http://7mildalej.pl/bombardier-cs100-swiss/). Lotnisko w Kloten jest jednym z największych portów lotniczych Europy – tam wszystko jest duże, albo wszystkiego jest dużo. Ale o tym później.

Z uwagi na fakt, iż następnego dnia nasz lot ZRH-LCA był o dosyć wczesnej godzinie (6.25), to zarezerwowaliśmy hotel w pobliżu lotniska – MÖVENPICK HOTEL ZÜRICH AIRPORT w dzielnicy Opfikon.

Hotel zlokalizowany jest dosłownie 5 minut jazdy autobusem/tramwajem od lotniska, więc może doskonale służyć jako tranzytowy nocleg. Składa się z dwóch niezależnych budynków – check-in, czystość, standard – jeden po modernizacji, drugi budynek jeszcze przed generalnym remontem, ale wszystko było zgodne z oczekiwaniami oraz internetowym opisem. Dodatkowo mieliśmy w cenie transfer z/na lotnisko. W hotelu znajdziecie 3 restauracje oraz club fitness. Cena jak na warunki szwajcarskie niezbyt wygórowana. Jeżeli nocleg w hostelu może wyciągnąć z kieszeni nawet ponad 90 CHF, to 100 CHF za Doppelzimmer w niezłym hotelu z lotniskowym transferem o standardzie ***/**** jest wart tego wydatku.

Lokalizacja ma też inną zaletę – obok hotelu znajduje się przystanek (Bahnhof Balsberg) linii tramwajowych, które jeżdżą nie tylko nach Flughafen, ale też do miasta. Linią nr 10 dojedziecie do Bahnhofplatz HB, a linią nr 12 do Bahnhof Stettbach. Tramwaje kursują dość często i oczywiście punktualnie, jak na Szwajcarię przystało.

Do tego dochodzą dwa autobusy: 510 oraz 736. Czas jazdy z Balsberg na Zürich HB to ok. 30 min; jeszcze szybciej dojedziecie pociągami linii S7 (ok. 20 minut), ale to już inna bajka.

Jesteśmy w centrum, wysiadamy przy Hauptbahnhofie – budynek ma, według mojej ułomnej wiedzy, neorenesansowy charakter. Musi mieć NEOrenesansowy charakter, bo przecież w czasach renesansu pociągi nie jeździły.

Zürich HB to znowu „naj”, czyli: najstarszy dworzec kolejowy w Szwajcarii (1847 rok), największy w Szwajcarii (ok. 400 tysięcy podróżnych dziennie), jeden z najruchliwszych na świecie (prawie 3.000 odjazdów pociągów dziennie) i dla mnie… jeden z najpiękniejszych. Na marginesie – wyobraźcie sobie, że przez największy port lotniczy świata, czyli wciąż jeszcze Atlantę (ATL) przewija się średniodziennie ponad 280.000 pasażerów, a przez pobliski airport ZRH przewija się niecałe 80.000 podróżnych dziennie) – kolej górą.

Postanawiamy spędzić ciepły i słoneczny jeszcze wieczór na spacerze po luksusie. Już  pierwsze kroki po Bahnhofstrasse zapowiadają, że spacer będzie full-wypas. Ta ulica jest dla ludzi z gatunku homo zakupus luxurius – zegarki, ubrania, kosmetyki, luksusowe auta – wszystko z najwyższej półki. Spojrzenia na same ceny sprawiają, że portfel staje się jakby chudszy. Zgodnie stwierdzamy, że na shopping wpadniemy przed świętami (tylko… którymi..?).

W Zürichu zbliża się wieczór, więc głód, jak w szwajcarskim zegarku oznajmia, że przyszła pora go nakarmić. Jesteśmy przy Uranii – na wzgórzu, pod którym ukryto parking (wiele jest takich miejsc w mieście) znajdujemy normalnie wyglądający bar – decydujemy się wejść. Obsługa mile, ale nie nachalnie zaprasza nas do środka. W karcie dania raczej lunchowe – Pani informuje nas, że mają doskonałe burgery z alpejskiej wołowiny – mięsożerca wygrywa z wegetarianinem i na stół wjeżdża ten reklamowany rindfleisch.

Dazu, czyli do tego, gegen eine Gebühr, czyli za opłatą dodatkowo frytki i colesław (chociaż to w gratisie), a także lokalne szwajcarskie piwo – 0,5L Hürlimann. Wołowina z alpejskich krów jest przepyszna, jak dla mnie idealna – średnio-mocno zgrillowana, miękka, bułka też własnego wypieku. Jeden z najlepszych burgerów, jaki drażnił moje podniebienie. Zamówiliśmy też Geröstete (schweize) Käse, czyli helwecką wersję czeskiego czy też słowackiego vyprażenego syra – sery w Szwajcarii są przedniej jakości – mniaam!

Swoje kroki kierujemy na Lindenhof, a po drodze natykamy się na kolejny szwajcarski wynalazek (oni chyba w swej neutralności myślą, że zimna wojna trwa nadal) – czynny (oczywiście w razie „W”) schron dla ludności. Obrona cywilna (Zivilschutz) jest tam wiecznie żywa.

Z mojego lotniczego obowiązku przytoczę jeszcze o Szwajcarii taki oto fakt. Szwajcarzy mają swoiste poczucie humoru – twierdzą, że mają lotniskowce w górach… A jednak coś w tym jest – kupili od Amerykanów F-18 (jak wersji dla US NAVY albo US MARINE CORPS) i… wybudowali w Alpach dla nich przeciwatomowe schrony oraz katapulty do startu jak na lotniskowcach.

Zürich nie jest wielkim miastem (350.000 mieszkańców), a jest malowniczo położony na niewielkich wzgórzach i rzeką Limmat uchodzącą do Zürichsee (Jeziora Zuryskiego). W centrum miasta takim wzgórzem jest Lindenhof – ze skwerem, z którego rozciąga się przepiękny widok na miasto oraz rzekę Limmat.

Wzgórze jest okupowane do późnych godzin zarówno przez miejscowych, jak też turystów. Jest to jedno z ulubionych miejsc piknikowych Zurychczyków (ale nowomowa!) Porozkładane kosze, koce – wszyscy siedzą w sielskiej atmosferze popijając wino i jedząc przekąski.

Na wzgórzu znajduje się też fontanna ku pamięci kobiet zuryskich, które w XIII wieku uratowały fortelem miasto przed zajęciem przez wojska habsburskie – pomysłowo założyły ciężki rycerski rynsztunek i paradowały po murach miasta; oblegający miasto doszli do wniosku, że całe miasto uzbrojone jest po zęby i lepiej takiej „twierdzy” nie ruszać. Schodzimy z Lindenhofu maleńką uliczką na zuryską starówkę.

Po drodze mijamy typowe dla miasta kamienice.

Dochodzimy do kościoła św. Piotra (Sankt Peterkirche) – kolejne zuryskie „naj” – tarcze zegarów (8,7 m średnicy) na kościelnej wieży są największe w Europie. Ponadto jest to najstarszy kościół w Zurychu.

Następny na trasie – Kirche Fraumünster – świątynia powstała również w XIII wieku.

Wychodzimy nad rzekę Limmat,

a stąd blisko już do mostu Quaibrücke, gdzie początek swój bierze Jezioro Zuryskie. Łabędzie to nieodzowny element tego ekosystemu.

Przy moście znajduje się przystań promów i statków kursujących po jeziorze.

Około 15 minut spacerem, przez park wzdłuż wybrzeża można dojść do Muzeum FIFA, obowiązkowa Sehenwürdigkeiten nie tylko fanów piłki kopanej – więc idziemy…

tym bardziej, że w środku jest impreza, ale niestety zapomnieliśmy biletów i musieliśmy obejść się smakiem (joke).

Ściemnia się, w sklepie zaopatrujemy się na wieczór w szwajcarski das Bier i… czekoladę (podobno najmodniejsze połączenie kulinarne).

W piękną i ciepłą letnią noc Zürich jest równie piękny i szykowny, jak za dnia, a może nawet bardziej.

ZAMIAST RECENZJI KILKA SŁÓW O LOTNISKU ZRH

No właśnie, zamiast recenzji, bo lotnisko jest olbrzymie i nie do końca je poznałem – z ok. 29,4 mln odprawianych pasażerów zamyka pierwszą dziesiątkę największym portów lotniczych Europy.

Lotnisko jest bardzo dobrze oznakowane i nie ma problemu ze znalezieniem gate’u, check-in’ów, czy też taśm bagażowych. Jedno na co trzeba się przygotować to przestrzenie, ich pokonanie może zająć trochę czasu.

Liczba operacji lotniczych sięga ponad 740 dziennie, a obsługiwanych jest ponad 180 kierunków. Trzy pasy startowe i 3 terminale: A, B (który ma gate’y B oraz D) oraz E. Ten ostatni połączony jest z pozostałymi tzw. skymetro, czyli podziemną, autonomiczną kolejką.

Do wyjścia drogę też łatwo znaleźć, a na zewnątrz znajdują się dobrze oznakowane postoje taxi, transferów hotelowych czy komunikacji miejskiej.


Wrażenia z Zurychu

Późne popołudnie i wieczór, to oczywiście zbyt krótki czas na poznanie miasta, ale nawet te kilka godzin pozwoliły wczuć się atmosferę tego pięknego miasta. Z jednej strony blichtr, bogactwo, porządek, ale też luz i spontaniczność. Szwajcarzy są podobno zamknięci w sobie i mrukliwi – nie mieliśmy okazji tego sprawdzić. Obsługa w hotelu, restauracji czy na lotnisku była uśmiechnięta i pomocna. Ceny prawie jak w Polsce, tylko, że CHF, więc należy generalnie przemnożyć x4, więc jest drogo. Chętnie spędziłbym w  Zürichu więcej czasu, może w przyszłości się to spełni…

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Lotnisko ZRH (Kloten) jest ogromne (ok. 30 mln paxów rocznie), zawsze miejcie na uwadze fakt, że dojście od wejścia do terminalu „E”, może zająć nawet 30 minut (nie licząc security).
  2. Jeżdżąc po Zurychu kupiłem TAGESKARTE (bilet jednodniowy) za 13,60 CHF – obowiązuje w strefach 110 oraz 121, co pozwala podróżować nie tylko po mieście; ale i okolicach.
  3. Bahnhofstrasse to 9-ta najdroższa ulica handlowa świata – średni czynsz za m2 = ok. 8.500 EUR.
  4. Posiłek zjedliśmy w HELVTI DINER przy Uraniastrasse 3 – ceny: za 0,5L lokalnego piwa vom Fass – 8,00 CHF, za Fantę 0,33L – 4,80 CHF, Za zestaw: burger (lub ser) + frytki + colesław – 16,50 CHF.
  5. Coś dla wegetarian – w mieście funkcjonuje pierwsza na świecie knajpa wegetariańska – rok założenia: 1898 (!) – to nie pomyłka, Haus Hiltl, karmi wegetarian od 120 lat.
  6.  W sklepach piwo można kupić od 2,00 CHF, dobrą szwajcarską czekoladę od 2,00 CHF; pieczywo od 2 CHF.
  7. W Zurichu nie ma problemu (w przeciwieństwie np. do Paryża) z miejskimi toaletami – są wypasione i kostenfrei, czyli darmowe.

CZARNOGÓRA – BAŁKAŃSKA PEREŁKA

Czarnogóra (Crna Gora lub Montenegro) to jeden z najmłodszych krajów Europy, paradoksalnie szukający swojej tożsamości i jednocześnie dumny ze swojej przeszłości. Ten maleńki skrawek lądu, mniejszy niż województwo lubuskie, a zamieszkały przez dzielnych i dumnych ludzi, których jest mniej niż we Wrocławiu, został obdarzony przez naturę zarówno pięknymi górami (wyższymi niż nasze Tatry), równie przepięknym wybrzeżem oraz mieszanką klimatów – śródziemnomorskiego  (nad morzem) oraz umiarkowanego (w górach). Niewielki kraj, jeszcze nie do końca odkryty przez masową turystykę poza słońcem, morzem, górami oferuje też wspaniałą kuchnię i gościnność, jakiej coraz mniej można doświadczyć w skomercjalizowanym świecie.

W tym kraju w ciągu dwóch godzin jazdy samochodem można przenieść się z wysokich i chłodnych gór, na przepiękny południowy fiord lub adriatycką riwierę. W ciągu tych dwóch godzin pokona się ponad 1.600 m niwelacji, a różnica temperatur może sięgnąć nawet 15-20ºC!


Montenegro chodziło za mną od kilku ostatnich lat. Podczas pobytu w Lizbonie trafiła się lotowska promocja, więc będąc pod wpływem… portugalskiego wina, a może klimatu lizbońskiej starówki, kupiłem mojej Ukochanej Kobiecie na imieniny bilety do TGD.

Dzień 1. – Podgorica, kanion Moraćy, Żabljak

Lot WAW-TGD trwa ponad 1,5h, w Warszawie żegna nas upał, w Podgoricy witają nas burzowe chmury, dodatkowo zmienność pogody w dolinie, w której leży Podgorica daje znać niemal od razu – temperatura po przejściu burzy rośnie w ciągu kilkunastu minut o 4-5ºC. Tak na marginesie, Podgorica leżąca w wielkiej kotlinie, zamkniętej z trzech stron górami, jest jednym z najcieplejszych miast kraju, mimo, że od ciepłego morza dzieli ją jedno z południowych pasm Gór Dynarskich.

Port lotniczy w Podgoricy (TGD) jest niewielkim lotniskiem obsługującym ok. 700-800 tysięcy paxów rocznie. Ma to jednak swoje dobre strony – przejście przez terminal wraz z kontrolą paszportową – kraj nie jest ani w UE, ani w SCHENGEN – oraz wbiciem pieczątki wizowej zajęło nam nie więcej niż 10-15 minut. Jeszcze tylko wizyta w rent-a-carze po wypożyczone auto i zacznie się prawdziwa podróż.

Z lotniska do centrum Podgoricy jedzie się dosyć komfortowo – dwupasmówką – dosłownie 10 minut. Stolica Montenegro nie jest jednak celem naszego pobytu, ale tylko przystankiem na drodze, nie ma w niej także zbyt wiele do zwiedzania. Zatrzymujemy się w dzielnicy Stara Varoš (stari grad) w pobliżu najbardziej znanej w tej części miasta czworokątnej tureckiej wieży zegarowej z XVIII wieku, zwanej Sahat Kula.

Tuż obok znajduje się muzeum przyrodnicze.

Stara Varoš jest labiryntem wąskich uliczek, których strzegą charakterystyczne domki,

a także – z uwagi na narodowościowy tygiel miasta – dwa minarety.

W dzielnicy znajdują się jeszcze pozostałości, a raczej ślady (trochę murków i resztki kamiennych baszt) po starej słowiańskiej osadzie z XII wieku – Ribnicy. Niestety na resztę miasta czasu nie mamy – czeka na nas Durmitor. Przedmieścia Podgoricy okazują się być zwykłymi, typowymi dla wielu miast blokowiskami bez większego przyciągania.

Zaraz za miastem zaczynają się pierwsze góry i kanion rzeki Moraćy, dający pewne wyobrażenie, co może czekać nas następnego dnia na Tarze.

Z Podgoricy do Żabljaka mamy do pokonania niecałe 130 km, góry stają się coraz bardziej cudowne. Po godzinie jazdy przed nami otwierają się przepiękne krajobrazy, docieramy już na wysokość ok. 1.400 m.n.p.m.

Na wąskich drogach można spotkać też takie oto pielgrzymki. Nie ma opcji – należy ustąpić pierwszeństwa.

Spotykamy pasterza, który wypasa owce. Facet przypomina naszych baców, wyjętych z tatrzańskich opowieści sprzed wieku; nie ma zegarka, ani telefonu – żyje nieśpiesznie, zgodnie z naturą – od świtu do zmierzchu. Podchodzi do nas pytając o godzinę – Imasz telefoni..? – Koliko sati? – Spokojnie odpowiadam, że: Imam, imam, sedam sati, żegna się z nami uśmiechając i przeganiając owce abyśmy mogli przejechać. Moja Ukochana Kobieta pyta mnie skąd wiedziałem o co mu chodziło..? Miałem z tym językiem do czynienia wiele lat temu, ale to już inna historia – praktyka  i rakija podobnie jak cena – czyni cuda 😉

Do Żabljaka, do Hotelu Zlatni Bor (więcej tutaj: CZARNOGÓRA – GDZIE SPAĆ) docieramy po ponad 2h jazdy z Podgoricy; jesteśmy 1,5 km wyżej, ale temperatura jest odwrotnie proporcjonalna do wysokości – spada z 28ºC do 14ºC – urok bałkańskich gór i czar Czarnogóry. Kolacja w hotelu: górski klimat + dobra strawa + czerwone wino sprawiają, że kładziemy się spać grubo po północy.

Dzień 2. – Tara, rafting, kotek, zip line, Żabljak, Crno Jezero

Budzi nas przepiękny widok za oknem – rozciągający się za Żabljakiem masyw Bobotov Kuk urzeka nas swoim majestatem, w końcu góry mają 2.523 m „wzrostu”, czyli są o grzywkę wyższe niż nasze Rysy. Pyszne śniadanie w hotelu i ruszamy na zarezerwowany rafting. Warunki spływu uzgodniliśmy wcześniej mailowo z chłopakami z Kljajevica luka. Z Żabljaka na camp jest ok. 25 km, droga zajmuje 20-25 minut, a z campu  rozpościera się piękny widok na most na Tarze. Przybyliśmy parę minut wcześniej i mogliśmy bez tłumów podziwiać nie tylko to inżynieryjne dzieło z 1940 roku, ale przede wszystkim przepiękny kanion Tary – poranne słońce nie przegoniło jeszcze chmur zalegających na wzgórzach otaczających Tarę.

Tara będąca najdłuższą, 150-kilometrową, rzeką Czarnogóry tworzy na połowie swej długości wspaniały kanion, który w najwyższym miejscu, a są to okolice wsi Tepca (w pobliżu granicy z BiH) mierzy ponad 1.200 m wysokości. Wyobraźcie sobie skalne ściany o wysokości 1 km!  Okolice mostu nie są tak wypasione i rekordowe, ale już sam widok jest przepiękny, rzeka, która wije się 170 metrów poniżej mostu, zalesione stoki, skalne urwiska w oddali… Dla takich chwil i takich widoków człowiek podróżuje.

Za godzinę będziemy tą szumiącą rzekę pokonywać w małej łupince raftingowego pontonu.

Słynny most na Tarze (Đurđevića Tara albo most na Tari) został powstał w latach 1938-1940, jego głównym budowniczym był Mijat Trojanović i  nie był to jedyny jego most na terenach dawnej Jugosławii; człowiek był fascynatem betonu, a jego książka o betonowych mostach przez wiele lat stanowiła podstawę ich konstrukcji. Co ciekawe, w 1942 roku partyzanci (ci od JBT) wysadzili most w powietrze, aby odciąć zbliżających się Włochów i serbskich czetników. Aby jednak nie doprowadzić do całkowitego zniszczenia mostu, dokonali tego pod nadzorem inżyniera Lazara Jaukovića wysadzając tylko jedno, najmniejsze przęsło. Tablica upamiętniająca Jaukovića znajduje się obok popiersia jego twórcy – Trojanovića. Taki oto paradoks – upamiętnieni są, i twórca mostu, i jego „destruktor”. Najważniejsze jednak, że most został ostatecznie odbudowany w 1946 roku i dzięki temu możemy podziwiać zarówno piękno jego konstrukcji, jak też piękno rzeki Tary.

Długość mostu = 366 m, najdłuższe przęsło = 116m, wysokość = 172m, ale zależ oczywiście od pory roku (na wiosnę, w ekstremalnych warunkach, jak opowiadał nam instruktor raftingu poziom rzeki podnosi się nawet o 2-3m).

Rafting na Tarze

Obok mostu, na polanie znajduje się camp Kljajevića Luka. Zarezerwowaliśmy wcześniej rafting półdniowy, więc o 10-tej stawiliśmy się w bazie. Pierwsze co nas spotkało, to powitanie w formie „obowiązkowego” kieliszka pędzonej na miejscu rakiji – zaczęło się więc obiecująco.

Baza znajduje się w fazie ciągłego rozwoju, więc remonty, rozbudowa, modernizacja są nieodłącznym „lokalnym” folklorem.

Jak na każdą bazę, restaurację, hotel w tych terenach przystało ma też swojego psa i kota, które pokochały nas miłością od pierwszego wejrzenia albo… głaskania, albo… karmienia.

 

Sprzęt jednak już czeka,

należy więc zmienić strój galowy na roboczy, w końcu rafting to nie tylko przyjemność, ale też ciężka praca!

Dzielą nas na grupy, pakują w busy i… Tara czeka.

Spływ był przepiękny, mam już wcześniejsze doświadczenia z różnych rzek, ale Tara nawet latem ma w sobie to coś. Tym razem jednak, z uwagi na poziom wody w rzece nie było większych ekstremalnych przeżyć. Poza jednym… Rafting został zdominowany przez… kotka!!!

Płyniemy w trzy pontony – towarzystwo jest międzynarodowe, my – jedyni Polacy, Francuzi, Rosjanie. Rosjanie w pierwszym pontonie widzą w rzece walczącego o życie maleńkiego kotka! Instruktor prowadzący ponton tak nim kieruje, że w końcu udaje się go wyłowić. I zajmujemy się na zmianę ogrzewaniem go i suszeniem – tylko jak wysuszyć i ogrzać to maleństwo będąc w pontonie na raftingu..? Nie zostawimy tego zwierzaczka przecież na brzegu – nie przeżyje w takim stanie doby. Dogaduję się z jednym z organizatorów, że zabierzemy go na camp – wyraża zgodę.

Na zmianę, walcząc z wirami, wodą wdzierającą się do pontonu i kotem, wszystkie trzy pontony docierają do końca spływu. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych – razem z Francuzami daliśmy radę, po dwóch godzinach na rzece, kotek jest suchy, ogrzany, tylko niemiłosiernie głodny – ktoś z instruktorów organizuje kawałek wędliny, a malec zjada go razem z naszymi palcami, no prawie z palcami… i zaczyna szaleć – czuje, że mu się poszczęściło, wtula się jakbyśmy byli jego kocią matką.

Jeden z instruktorów postanawia go przygarnąć. Mały na campie odnajduje swój dom. Można więc stwierdzić, że kooperacja polsko-francusko-rosyjsko-czarnogórska uratowała to jedno małe kocie życie. Historia z happy endem i oby jak najwięcej takich.

Kociak skradł wszystkie, bez wyjątku, ludzkie serca na tym spływie, bez względu na pochodzenie, narodowość, wiek, ale rafting, to rafting, więc kilka słów o nim. Rzeka w okolicach mostu Tary nie jest najbardziej wymagająca, momentami wręcz rozleniwia, aczkolwiek mokro i szybko też bywa. Olbrzymią zaletą tego spływu są natomiast widoki – tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć. Na trasie są dwa przystanki – jeden przy najkrótszej rzece Europy: Ljuticy stanowiącej 170-metrową kaskadę (inni mówią, że najkrótsza jest Ombla koło Dubrownika) – nie będę się spierał; Ljutica ma też inny rekord: największy wydatek wody – ok. 1000 dm3/s; drugi przystanek to niewielka półka skalna do ewentualnych skoków do wody i zaciszne miejsce na kąpiel.

Gdybym miał porównać ten z ostatnim raftingiem na Sočy w Słowenii – na tym odcinku Tara jest spokojniejsza od Sočy, jest też mniej atrakcji, bystrz, skał. Na Sočy w pakiecie dostaliśmy też komplet zdjęć, tutaj można było zabrać ze sobą telefon lub aparat, ale co to za ujęcia gdy musisz wiosłować…

Chłopaki z Kljajevića Luka dbają też o całą otoczkę – w cenie raftingu dostaje się ex post obiad – zjedliśmy przepysznego pstrąga, była też kolejny raz rakija. Ponadto udział w raftingu daje prawo do zniżki na tyrolkę czyli zip line nad Tarą.

Skorzystałem – lina ma ponad 820 m, wysokość od dna kanionu – 170 m, prędkość jak podają 80-100 km/h – według mojej wiedzy z fizyki nie było szans na rozwinięcie takiej prędkości. Wrażenia – poniżej: filmik z tego wydarzenia:

Nadszedł czas pożegnania – Tara odwiedzona, rafting zaliczony, kociak uratowany – możemy wracać do Żabljaka. W drodze powrotnej mamy dużo szczęścia – na jednej z górskich, wąskich serpentyn mamy do czynienia z małą stłuczką, ale nasz pas, a raczej jego pobocze jest wolne – w przeciwną stronę mają mniej szczęścia – korek ma około jednego kilometra.

Krótki odpoczynek w hotelu i wybierany się do Żabljaka oraz nad Crno Jezero. Żabljak jest jednym z najwyżej położonych miast Europy – w końcu ponad 1.400 m.n.p.m. spotykamy w Polsce tylko w Karkonoszach oraz wysokich Karpatach. Samo miasto jest niewielkie, turystów więcej niż mieszkańców. Infrastruktura typowa dla takiego miasteczka – hotele, knajpki, supermarket (VOLI). Wokół miasta są piękne trasy narciarskie zimą, a latem szlaki idealne na górskie wędrówki.

Z Żabljaka prowadzi szlak, którym w ciągu 40-50 minut dojdziecie nad Crno Jezero – rozległe na ok. 50 ha, głębokie na ok. 50 m, składające się z dwóch jezior połączonych przesmykiem (gdzieś spotkałem się z informacją, że przesmyk ten wysycha latem – nic z tych rzeczy – w lipcu 2018, przesmyk był głęboki na kilka metrów). Jezioro jest prześliczne, położone u stóp masywu Bobotov Kuk.

Podobno latem temperatura wody w tym jeziorze sięga 22-24ºC, ale tym razem była niższa i jak sądzę nie przekraczała 20ºC, co na akwen położony w na wysokości 1.416 m.n.pm. w bałkańskich górach i tak jest niezłym wynikiem. Brzeg od strony Żabljaka od strony jeziora stanowi trawiasta plaża, a wokół niego prowadzi ścieżka spacerowa z „MOP-ami” (miejscami odpoczynku podróżnych;).

Patrząc na jezioro jeszcze przed zachodem słońca nie dziwi jego nazwa: Crno Jezero, ono jest naprawdę czarne!

Dzień 3. – Podróż, Boka Kotorska, Bar

Rano wstajemy, żegnamy Żabljak i ruszamy okrężną drogą nad czarnogórskie morze. Z Żabljaka do Baru najkrótszą trasą jest ok. 170 km, ale wybieramy piękniejszą drogę (ok. 230 km), prowadzącą przez jedyny, południowy fiord Europy czyli Bokę Kotorską. Za Żabljakiem zostawiamy Durmitor za sobą.

Nikšić jest drugim co do wielkości miastem Montenegro, znanym między innymi z najpopularniejeszego w Czarnogórze piwa „Nikšićko” (wypiłem w czasie pobytu słownie jedno – niczym nie różni się od koncernowej masówki i zdecydowanie odstaje in minus od czarnogórskich win). Upływający czas, a raczej śpiąca na prawym fotelu moja Ukochana Kobieta sprawiły, że nie zdecydowałem się tym razem na odwiedziny tego miasteczka (bytheway – w Czarnogórze wielkość miast jest inaczej pojmowana niż w Polsce – drugie miasto kraju znaczy ok. 60 tysięcy mieszkańców). Za miastem przy drodze na Bokę Kotorską (Risan) znaleźliśmy natomiast takie oto piękne, prawie dzikie jeziora (bez hoteli i zamków jak w najnowszej, roku 2018 polskiej rzeczywistości).

Po godzinie jazdy docieramy jednak do naszego, tym razem tylko tranzytowego, celu – Boki Kotorskiej! Czy jest piękniejsza wielka zatoka a’la fiord na śródziemnomorskim południu Europy..? Śmiem twierdzić, że nie, a zwiedziłem Włochy, Hiszpanię, Słowenię, Chorwację, Grecję, Cypr. Takiego fiordu nie zobaczycie nigdzie, zresztą w 1979 roku zatoka została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Przed nami otwiera się panorama pierwszego od północy miasta: Risanu.

Boka składa się kilku odnóg (zalewów) nazwanych od nazw miast nad nimi leżących: Risańskim, Kotorskim, Tivatskim i Hercegnowskim. Całość to głęboka na 60 m i rozległa na prawie 90 km2 zatoka, którą należałoby w życiu zobaczyć – jeśli ktoś nie lubi zimna, a chciałby nabrać wyobrażenia jak taki norweski fiord wygląda – polecam gorąco Bokę Kotorską!

Po drodze zatrzymaliśmy się na krótkie spacery w kilku miasteczkach miasteczkach, ograniczę się więc tylko do krótkiej fotorelacji:

  • Risan (najbardziej na północ wysunięte miasteczko), małe, ciche, spokojne.

  • Perast – jedno z najstarszych miast Boki Kotorskiej, z charakterystyczną dzwonnicą kościoła św. Mikołaja oraz pobliską wyspą św. Jerzego.

  • Kotor – największe, gwarne, zatłoczone miasto Boki, można by rzec – jej niepisana stolica, ze sławną twierdzą św. Jana na stokach gór otaczających miasto.

  • Tivat – położony bliżej morza, oddzielony od Adriatyku Cieśniną Kumborską, znany z powodu starego portu oraz jedynego w okolicy portu lotniczego.

Po drodze do Baru wpadamy przed Budvą na kawę do przeuroczej knajpki – kawa jak kawa, ale widok był bezcenny, a był w gratisie do kawy.

Gdyby ktoś pytał – knajpka nazywa się El Rey i leży rzut beretem przed tunelem, z którego zjeżdża się do Budvy; natomiast panorama Budvy przedstawia się następująco.

Zatrzymujemy się na wzgórzach otaczających „pocztówkowy” Sveti Stefan – ta chyba najbardziej znana czarnogórska wyspa to najdroższe, ale niestety zamknięte dla osób z zewnątrz miejsce w Czarnogórze. Ludzi wysiedlono już dawno, a wszystko zamieniono na „resort”. Na terenie wyspy nie ma numerów domów, ale romantyczne nazwy: np.  „Pod kwiatem pomarańczy”, itp. Już 12 lat  temu ceny tych kamiennych domków  stanowiących hotele i apartamenty – osiągały niebotyczne ceny porównywalne z cenami znanych zachodnich kurortów. Dzisiaj bez czterech „0” liczonych w EUR nie ma co marzyć o noclegu, a trzeba takich noclegów zarezerwować chyba minimum 2-3. W ostatnim czasie cała wyspa stała się własnością Aman Resorts – zarządzanego przez Rosjan singapurskiego holdingu. Plaża przy grobli też chyba najdroższa po tej stronie Adriatyku, pozostaje pytanie – czy jest równie piękna, jak droga? Rzecz gustu, a że – de gustibus non est disputandum

Docieramy do Baru, odnajdujemy nasz hotel – VILLA ANTIVARI – ogarniamy się i zwiedzamy okolice hotelu – planujemy, że jutrzejsze przedpołudnie spędzimy na zasadzie – dolce far niente – na pobliskiej plaży, do której mamy z hotelu nie więcej niż 100 metrów.

Plaża na przedmieściach Baru ciągnąca się od dzielnicy zwanej Šušanj aż do centrum miasta jest żwirowa, z otoczakami, oddzielona od biegnącej równolegle na całej długości promenady piniowym / sosnowym laskiem. Nawet o godzinie 18-tej jest pełna smażących się ludzi. Obiecuję mojej Ukochanej Kobiecie, że postaram się wytrzymać jutrzejsze przedpołudnie na plażingu 😉 Na koniec dnia pijemy szampana w lasku przy plaży wdychając adriatycką bryzę i patrząc na zachodzące słońce.

Dzień 4. – Plażing, Stari Bar, Stara Maslina, Ulcinj

Pobudka, pyszne śniadanie na hotelowym tarasie z widokiem na morze i schodzimy na obiecany plażing. Wybieramy jednak płatną plażę CASABLANCĘ – dwa leżaki z parasolem – za 6 EUR. Przekonał mnie barek i bonus w postaci braku bałtyckiego parawaningu!

Słońce, morze, bijeli špricer, ostatecznie godzinę zajęło mi pogodzenie się z losem wyrzuconego na brzeg wieloryba; dobrze, że przynajmniej mogę się w dowolnej chwili zsunąć do morza, nie potrzebuję do tego greenpeace’u.

Stari Bar (Stari Grad)

Na plażingu doktoryzowałem się z wiedzy o południowym wybrzeżu Czarnogóry, ponieważ te tereny były już dla mnie dziewicze – wcześniej nie miałem okazji tam dotrzeć. Pierwszy etap – Stary Bar (Stari Bar). Położony na wzgórzach masywu Rumija  ok. 4 km od barskiej promenady. Niecałe 40 lat temu, w kwietniu 1979 roku tereny nawiedziło trzęsienie ziemi, które w dużej części zrujnowało miasto. Dziś mieszka tam ok. 1-2 tysięcy mieszkańców, a cel naszej wizyty stanowi stosunkowo dobrze zachowana twierdza (Tvrđava Stari Bar).

Do wejścia do twierdzy prowadzi urokliwa uliczka, gdzie znajdziecie między innymi restaurację Konoba Kula, z której mamy bardzo miłe kulinarne wspomnienia (więcej: http://7mildalej.pl/smaki-montenegro/). Obok znajduje się też jeden z barskich meczetów.

Wejścia do twierdzy strzeże oczywiście kot, śpiący kot.

Twierdza stanowi jeden z najlepiej zachowanych do czasów dzisiejszych zespołów obronnych – grube mury pamiętające jeszcze VI wiek, liczne cerkwie, kościoły czy budynki mieszkalne znajdują się w stanie ruiny lub zostały odbudowane. Z murów obronnych można zobaczyć też kolejny lokalny zabytek – XVI-wieczny akwedukt doprowadzający do miasta wodę ze źródeł znajdujących się na stokach Rumiji.

Znajdziecie też niewielki, kameralny amfiteatr urządzony w tych średniowiecznych ruinach.

Całość stanowi ciekawy zespół architektoniczny wart odwiedzin – ma też tą zaletę, że położony trochę na uboczu, nie jest zadeptany przez turystów; można naprawdę zwiedzać w spokoju. Jedyne na co trzeba się przygotować, to upał; słońce nagrzewa stoki, na których położona jest twierdza, do tak niemiłosiernych temperatur, że każdy kawałek cienia jest niezwykle pożądany (i oblegany) przez lokalnych mieszkańców.

Od strony podgrodzia znajdziecie też charakterystyczną dla terenów Montenegro budowlę – czworokątną wieżę zegarową.

Stara Maslina (Stara Oliwka)

Zjeżdżając ze Starego Baru znajdziecie jeszcze jedną atrakcję – u podnóża miasta w pobliżu drogi Bar – Ulcinj rośnie Stara Maslina – podobno najstarsze drzewo w Europie. Według miejscowych liczy ponad 2000 lat. Ma też podobno jeszcze jedną cechę – godzenia zwaśnionych ludzi – wystarczy stanąć pod nią. Jak na tereny, gdzie (szczególnie w niedalekiej Albanii) rodzinna zemsta krwi (hakmarrja albo kanun) stanowiły niejednokrotnie o życiu i śmierci, to drzewo jak znalazł.

Drzewo, na mój gust wygląda jak połączenie kilku drzew – w tym młodszych i starszych. Wygląda jednak okazale, a legenda robi swoje. Rozłożysty pień ma ponad 10 m średnicy, a drzewa pilnuje… nie kot, ale żółw – podobno równie stary.

Ulcinj albo Ulqini – chwila bałkańskigo orientu

To największe na południu i jedno z największych miast Czarnogóry jest swoistym ewenementem, na który wpływ ma głównie jego położenie – w pobliżu Albanii, co więcej – 70% tego miasta stanowią właśnie Albańczycy. Mijając tablicę z nazwą miejscowości można poczuć się jakby przekraczało się granice innego państwa.

Centrum – pełne wąskich gwarnych uliczek z drobnymi sklepikami, gdzie kupić można wszystko; królestwo podróbek – Rolex za 11 EUR, okulary Ray-Bana za 8 EUR – nie ma problemu (z wizyty w Zürichu w sierpniu 2017 roku pamiętam, że taki Rolex kosztował 11.000 EUR). Zatłoczone ulice, gdzie nierzadko można spotkać naprawdę wypasione bryki + klakson stanowiący najważniejszą część wyposażenia auta, do tego dwujęzyczne napisy i szyldy, a na ulicy częściej słyszy się albański niż serbski – to wszystko ma swój urok i wypada wpaść chociażby na spacer i kawę do Ulcinja. Miasto jest położone urokliwie na nadmorskich wzgórzach, a starówka i przylegająca plaża mają swój czar. Jeśli ktoś lubi klimat arabskiej medyny, powinien być zachwycony.

Na przepływającej od południowej strony Ulcinja rzeki – Bojany, zwanej przez lokalsów Buną można spotkać do dzisiaj folklor i tradycję w postaci takich oto domków i sieci do połowów ryb. Obrazek – jakby czas zatrzymał się w miejscu przed dekadami lat…

Sama rzeka jest o tyle ciekawym hydrologicznie zjawiskiem, że w na wiosnę, kiedy jej dopływ Drin niesie masy wody z okolicznych gór, rzeka nie jest w stanie utrzymać naturalnego nurtu (w kierunku Adriatyku) i cofa się, płynąc niejako „pod prąd” do jeziora szkoderskiego. Wystarczy wtedy zarzucić tylko wyżej opisane sieci.

Być w Ulcinju i nie być na velikej plażi… Najdłuższa w Czarnogórze i po tej stronie Adriatyku piaszczysta plaża – 13 km – była dla mnie pewnego rodzaju szokiem… Do bałtyckiego czy też atlantyckiego, albo nawet śródziemnomorskiego piasku daleko temu ciemno-brudnemu podłożu, a tłok i upakowanie leżaków jak na palecie w dyskoncie, odstręczyło mnie chyba na zawsze od tego tak pożądanego letniego miejsca wypoczynku. Kilkadziesiąt rzędów leżaków do wynajęcia,  minimalny odstęp od wody – plażing ONLY FOR DESPERADO!

Nad czarnogórskim wybrzeżem zaczęło zachodzić słońce, a my kierujemy się do Baru.

(Nowy) Bar

Jeszcze tylko kilka słów o (Nowym) Barze, w końcu tam znajdowała się nasza nadmorska baza wypadowa. Miasto jest największym portem morskim w Czarnogórze; w nim kończy się linia kolejowa. Można z niego popłynąć promem do włoskiego Bari i Ankony. Miasto, odbudowane po trzęsieniu ziemi w 1979, w którym może nie znajdziecie zbyt wielu zabytków, znane głównie z racji swojego statusu jako kurortu wypoczynkowego. Od północnego skraju – dzielnicy Šušanj do centrum miasta ciągnie się promenada ze żwirową 1,5km plażą. W mieście znajduje się eklektyczna rezydencja królewska Topolica, muzeum miejskie, a w ostatnich latach ukończono budowę nowej cerkwi.

Ciekawostką, a raczej paskudą architektoniczną jest Robna Kuca – centrum handlowe znane w całej jeszcze istniejącej wtedy Jugosławii – przypominające chyba latające spodki – sen architekta o UFO. Spieszmy się oglądać te socrealistyczne budowle, nie wiadomo jak długo jeszcze postoją… (skoro w Polsce niektórzy chcą burzyć PKiN).

Dzień 5. – Viprazar, Skadarsko Jezero

Niestety przyszedł dzień wylotu do Polski, ale czasu jest jeszcze wystarczająco dużo, więc decydujemy się w drodze powrotnej odwiedzić okolice jeziora szkoderskiego. Jazda z Baru na lotnisko w Podgoricy (TGD) zajmie maksymalnie 1h, a więc mamy czas. Ruszamy z Baru, jedziemy przez Sozinę – najdłuższy, liczacy 4,2 km tunel Czarnogóry. Przystanek:

Viprazar oraz Skadarsko Jezero

Viprazar jest wiejską osadą o miejskiej zabudowie (taki czarnogórski paradoks) położonym przy drodze z Podgoricy na adriatyckie wybrzeże. Szerzej znane głównie z „portu wycieczkowców” pływających po jeziorze szkoderskim – czyli: już na wjeździe stoi pełno  jednoosobowych biur podróży, czytaj: naganiaczy-nagabywaczy, którzy za 10, 15, 20 EUR oferują łódki i stateczki, którymi można popływać po jeziorze. Miasteczko znane jest też z twierdzy, a raczej z tego, co po niej zostało, zwanej Besac.  Z jednej strony sam Viprazar przypomina niczym nie wyróżniającą się osadę, ale jednak ma w sobie to coś, co sprawia, że chociaż na chwilę warto się zatrzymać.

Na statek się nie decydujemy – zbyt mało czasu, ale spaceru w upale (+38ºC) na zamkowe wzgórze sobie nie odmówimy, panorama jeziora jest warta wylanego potu.

Na Besac wchodzi się z Viprazaru ok. 10-15 minut, a same ruiny nie są zbyt wielkie – do Starego Baru im daleko. Widok jest jednak przedni. Poniżej Viprazar:

Jezioro szkoderskie:

Skadarsko Jezero jest największym jeziorem nie tylko w Czarnogórze, ale też na całym Półwyspie Bałkańskim. Lokalsi nazywają je blato, czyli bagno. Długie na 44 km, szerokie na 13 km, a położone w kotlinie oddzielone od morza i lądu grami stanowi dla wielu ptaków, szczególnie tych z północy Europy miejsce zimowania albo odpoczynku w trakcie migracji. Jezioro posiada też status parku narodowego.

Ruszamy z Viprazaru do naszego ostatniego punktu – na grobli zatrzymujemy się u Zorana – wizytę w Montenegro kończymy dzikim karpiem (šaranem) – nie zdarzyło się aby karp smakował jak ten u Zorana (więcej: http://7mildalej.pl/smaki-montenegro/). Ostatni look na jezioro i jedziemy na aerodrom jak mawiają Czarnogórcy.

Ten maleńki kraj żegna nas przepyszną kuchnią i przepiękną pogodą. Zdaje się mówić: To nie był ostatni raz…


Czarnogóra jaka jest..?

Jest przecudnym krajem, nadal jeszcze nie zmanierowanym do końca turystycznie. Znajdziecie i ciszę i spokój, ale też gwarne oraz imprezowe wybrzeże. Ceny jeszcze nie zdążyły oszaleć, więc dla kieszeni nie będzie to wielkie obciążenie. Ceny atrakcji, wstępu – jedne z niższych w Europie. Ludzie wciąż (tak było w Gruzji jeszcze 5 lat temu) gościnni i pomocni.

Co nas pozytywnie zaskoczyło:

  • + gościnność ludzi (!), obsługa hotelach i restauracjach
  • + kuchnia – wciąż w wielu miejscach nie napakowana chemią, świeża i domowa
  • + wina – dobre i stosunkowo niedrogie (!)
  • + wciąż obecny folklor i tradycja – czarnogórski luz i spokój; taka pozytywna siermiężność
  • + ceny – wejściówki do atrakcji, restauracje, sklepy
  • + przyroda – nie tylko riwiera jest piękna; góry również
  • + brak tłumów w wielu regionach kraju – cisza i spokój (jakby to nie było południe Europy)

Co nas zaskoczyło negatywnie:

  • – niestety – wszechobecne śmieci (duży postęp w ciągu ostatnich 12 lat, ale jak na status od 1991 roku państwa ekologicznego…)
  • – stan dróg (również wiele zrobiono, ale po kraju podróżuje się dość wolno, a jakość nawierzchni, brak lewoskrętów – wszystko to pozostawia wiele do życzenia)
  • – rozpoczynająca się komercjalizacja turystyki (niestety – nieodzowny znak globalizacji życia)

Na co nie starczyło czasu..? Co będzie next time..?

  • jeszcze raz góry Durmitoru, ale bardziej trekkingowo,
  • Boka Kotorska – tak na 3-4 dni, aby poczuć jej klimat i piękno,
  • Lovćen i Cetinje,
  • może… rejs po Skadarskim Jezerze (ale bardziej kameralnie – łodzią od Zorana).

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Na początek info dla tych, którzy jeszcze tam nie byli – pamiętajcie, że walutą obowiązującą w Czarnogórze jest Euro – taki paradoks – kraj nie jest członkiem Unii Europejskiej, ale krótko po ogłoszeniu niepodległości przyjął jako walutę narodową EUR, a UE przymknęła na to oko i przynajmniej nie trzeba kupować ani przewalutowywać 2x PLN.
  2. Lotnisko TGD – małe, ale obsługa bardzo sprawna na każdym etapie odprawy; przed lotem do WAW 1,0-1,5h powinno wystarczyć na odprawę i boarding.
  3. Podgorica – miasto na jedno popołudnie – na więcej szkoda czasu; chyba, że ktoś ma bardzo ambitny plan zwiedzania każdego skrzyżowania i oglądania każdego budynku.
  4. W Montenegro przejechaliśmy ok. 550 km – główne drogi – z niewielkimi wyjątkami jednopasmowe, drogi drugorzędne – w górach niejednokrotnie częściowo zasypane osuwającymi się kamieniami. Prędkość podróżna to max 70-80 km. Nawierzchnia na głównych drogach ok, część odcinków po remontach; w górach bywa 3-ci pas do wyprzedzania. Radary stacjonarne oznaczone podobnie jak w Polsce; policja z pomiarem prędkości – rzadko – przez wszystkie przejechane kilometry – trafiliśmy 2x, ale bez konsekwencji. Kultura jazdy – zmieniła się w ostatnich latach – generalnie europejska, ale bardziej ta środkowo-europejska (to i tak postęp – 12 lat temu pokusiłbym się o zdefiniowanie jej jako „bałkańskiej”).
  5. Jeśli chcecie w „zwiedzić w ciszy” słynny most na Tarze, najlepiej wybierzcie się rano – tłumy pojawiają się mniej więcej od godziny 11-tej; wcześniej panuje względny spokój.
  6. Z raftingu korzystaliśmy z bazy Kljajevića Luka – www.rafting-tara.info. Oferują spływ półdniowy (realnie do 3h) oraz całodniowy (ok. 8h). Cena za pół dnia – 40-45 EUR, za cały dzień – 60-65 EUR. ZIP LINE – standard: 20 EUR, przy pakiecie: z „małym” raftingiem: 15 EUR, z „dużym” raftingiem: 10 EUR. Są też inne raftingownie w okolicy, a ponadto w hotele również oferują te same imprezy, tylko… drożej.
  7. Jeśli byliście już na raftingu to zachowajcie bilet, jest ważny w dniu zakupu i możecie odwiedzić „na nim” inne zakątki NP Durmitor takie jak np. Crno Jezero, zresztą – park narodowy Durimitoru rozciąga się wszędzie, a bilet kosztuje 3 EUR.
  8. Twierdza Stari Bar – wstęp kosztuje 2 EUR, czynne od świtu do zmierzchu.
  9. Velika plaża – ceny za dzień za leżak od 3 EUR przez 6-7 EUR za dwa leżaki z parasolem, do 9 EUR za to samo tylko w pierwszych 3 rzędach od morza i 20 EUR za wiatę plażową – dla mnie masakra – tylko dla wielbicieli plażingu.
  10. Jedyny płatny tunel (Sozina) na trasie Podgorica – Sutomore kosztuje 2,50 EUR za auto osobowe. Płatność na bramkach przy wyjeździe.

RAFTING W SŁOWENII – SOčA RIVER

Wakacje, sierpień 2016 – zwiedzamy Słowenię, Chorwację. Z naszej bazy wypadowej w Kranjskiej Gorze w Alpach Julijskich organizujemy wypad do Boveca na rafting na Sočy (Soczy). Rafting mamy wcześniej zarezerwowany przez internet w firmie SOCARIDER, prowadzonej przez sympatycznych Węgrów, osiadłych już Słowenii.

Siadamy rano w samochód i jedziemy z Kranjskiej do Boveca przez Włochy – okazuje się, że jest może nie najkrótsza, ale najszybsza droga. Kierunek: Ratece, Tarvisio, Bovec – Z Kranjskiej Gory mamy ok 45 km; podróż zajmuje nam ok. 50 minut – w końcu do wąskie górskie drogi, trochę remontów i świateł.

Można skorzystać z innej drogi (nr 206) – przez Ruską Kapelicę, może minimalnie bliżej, ale droga naprawdę nie rozpieszcza, choć jej walory widokowe są odwrotnie proporcjonalne do szybkości poruszania się.

Miasteczko Bovec leży w uroczym zakątku Alp Julijskich, w pobliżu granicy z Włochami. W 1976 roku było zniszczone przez trzęsienie ziemi – dzisiaj nie mu już śladu po tej tragedii. Inną ciekawostką jest fakt, że rzeka, którą spróbujemy ujarzmić na pontonach była planem filmowym dla filmu: „Opowieści z Narnii: Książę Kaspian”. Miasteczko jest urokliwe, mamy jeszcze trochę czasu, więc poświęcamy go na krótkie zwiedzanie oraz kawę i przekąskę.

Odnajdujemy naszego organizatora czyli firmę SOCARIDER. Tam dobieramy pianki, kaski, kamizelki, buty. Pakują nas w vany i jedziemy nad rzekę. Zmiana stroju – z suchego na mokry 😉 i zapoznajemy się z rzeką – przepiękna górska, alpejska rzeka – czeka na nas.

RAFTING czyli White Water – skala trudności

Poszczególne stopnie skali rzek zależą bezpośrednio od trudności technicznych oraz wymaganego poziomu umiejętności. Rzeki oceniane są w skali klas od WW I do WW VI, gdzie klasa I oznacza poziom najłatwiejszy, zaś VI najtrudniejszy.

WW 1 – woda o szybszym nurcie, drobne fale,

WW 2 – regularne, ale łagodne fale oraz bystrza; łatwy do wytyczenia kierunek płynięcia,

WW 3 – duże i nieregularne fale, odwoje o płytkiej cyrkulacji, konieczność wyboru drogi płynięcia, więcej przeszkód,

WW 4 – dużo większy spadek i prędkość nurtu; możliwe tzw. dropy (małe wodospady), dużo przeszkód, odwoje o płytkiej i głębokiej cyrkulacji,

WW 5 – bardzo trudna woda, ” very high level”; ogromny spadek połączony z dużą ilością przeszkód; w większości krajów europejskich istnieje zakaz komercyjnego pływania po tego typu rzekach,

WW 6 – na granicy ludzkich możliwości, ONLY FOR SALMON 🙂

Nasza Soča przetestuje nasze umiejętności na poziomie 3,0-3,5.

Krótkie szkolenie, ponton w ręce – jest nas 8 osób + instruktor – Węgrzy mają przewagę liczebną – jest ich 4 + instruktor, zajmujemy miejsca – Polska po lewej stronie pontonu; Węgry – po prawej. Językiem obowiązującym jest dziwny dialekt – nie wszyscy Węgrzy kumają angielski, Polacy nie kumają węgierskiego, więc komendy padają po angielsko-węgiersku – generalnie: Nem értem! Ale wszystko jest proste – wiosłuje się „left”, „right”, „go”, „stop” czyli w języku naszych bratanków „balra”, „jobb”, „előre”, „abbahagy”.

Zapoznajemy się też z wodą – nikt bez zanurzonej w rzece głowy nie popłynie – nie jest zimno, ale ciepło wcale… i ruszamy. Płyniemy w dwa pontony. Początek dość spokojny.

Później prawie lewitujemy – ponton czy wodolot..?

Mały raft-stop na bliższe zapoznanie z Sočą – mamy wolne, możemy potrenować skoki do wody – stylem „warszawskim”…

…stylem „budapeszetańskim”…

albo pływanie synchroniczne 😉

Rzeka momentami przyspiesza, poznajemy fale, bystrza i inne terminy z teorii raftingu.

Drugi raft-stop wita nas skałą – dla chętnych – skok 6-7 metrowej skały. Jak to się mówi: Lengyel, magyar – két jó barát (Polak, Węgier – dwa bratanki), więc chyba mnie nie podpuszczają, skoro mówią, że w dole jest 7-8 metrów wody, to chyba mówią prawdę… Wejdę, a jak będzie zbyt wysoko na moje kości, to zejdę… Tak się tylko mówi, ale ta skała ma to do siebie, że kupuje się tylko ONE-WAY TICKET – prawie jak w GRU – rubel za wejście, dwa ruble za wyjście – nie da się po prostu zejść, bezpieczniej jest skoczyć.

Dwa kroki, okrzyk – Banzaj!, a może Niech Żyje III Rzeczpospolita!, a może O k….!

Na dole –  adrenalina i endorfina mówią, że należy to powtórzyć, ale rzeka czeka. Momentami jest ryzyko, jest też zabawa. Po drodze prawie gubimy jedną z Węgierek, więc musimy ją wyłowić i wciągnąć do pontonu.

Nagle komenda – wszyscy do wody, NOW!

Reszta spływu odbywa się własnoręcznie – …sorry – wnieśliśmy opłatę za cały odcinek… – ale nikt nas nie słucha 😉

Na koniec wspólne, pamiątkowe zdjęcie, prawie jak na węgierskim weselu.

W samochodzie – wszyscy zmęczeni, ale szczęśliwi i zadowoleni, obyło się bez strat w ludziach i kończynach; Węgierka, która wypadła z pontonu też się przecież odnalazła.

Kierunek Baza – Bovec!

Wracamy, we Włoszech – pomiędzy Tarvisio a granicą, w okolicach Fusile odwiedzamy przydrożną rodzinną trattorię: BAR TRATTORIA GENZIANA – pyszne, prawdziwie domowe, włoskie jedzenie – przypominają mi się dawne lata we Włoszech… Bar mieści się na parterze domu zamieszkałego przez właścicieli. Grazie, Signoria Lina!


Zamiast zakończenia…

Rafting spełnił nasze oczekiwania, było cudownie. Pogoda generalnie dopisała, firma się sprawdziła.

Możemy polecić naszego organizatora: SOCARIDER – www.socarider.com, Trg Golobarskih zrtev 40 5230 Bovec, tel: 0386 41 596 104, mail: info@socarider.com

Mówią po słoweńsku, węgiersku, angielsku. Za 4 osoby zapłaciliśmy 140 EUR (35 EUR/osoba); w cenie kompletny strój, transport, ubezpieczenie i…full fun. Impreza trwa realnie:

  • sprawy organizacyjne (płatność, pianki, kaski, kapoki, zebranie grupy itd.) – 30-40 min
  • dojazd do startu – ok. 10-15 min
  • rafting – ok. 3,5h
  • zakończenie + transport do bazy – ok. 20 min

Soča jest przepiękną rzeką, stopień trudności – max. WW 3,0-3,5, ale takich odcinków nie ma zbyt wiele. Nadaje się dla początkujących. Rafting można polecić wszystkim, którzy tylko nie odczuwają lęku przed wodą i są ogólnie sprawni ruchowo. Po trzech, albo i pięciu godzinach w pontonie człowiek potrafi być zmęczony. Dużo zależy od tego z kim płyniesz – trafiliśmy nieźle – współpraca była dobra pomimo barier językowych.

Krótki opis raftingu na Tarze w Czarnogórze znajdziesz tu: http://7mildalej.pl/czarnogora-balkanska-perelka/.

 

JESIENNY PARYŻ SUBIEKTYWNIE

Paryż wywołuje skrajne emocje – z jednej strony słychać zachwyty: jest piękny, cudowny, z drugiej zaś: przereklamowane i drogie miasto. Ale jak tu nie pojechać do miasta, które niezależnie od opinii  jest legendą, miasta, które ma w sobie tyle polskich śladów w historii. Miasto mody, miasto grzechu, miasto zabytków i historii, ale też kosmopolityczny tygiel z aktami terroru i przemocy.

Paryż można kochać i można go nienawidizić, ale obok Paryża nie da się przejść obojętnie. Henryk IV podobno powiedział: Paris vaut bien une messe, czyli Paryż wart jest mszy... Nasza „msza” w Paryżu trwała  4 dni 😉


Bilety do Paryża kupiła w tajemnicy moja Ukochana Kobieta, obdarowując mnie nimi w dzień urodzin i rzekła: „Masz czas, żeby się przygotować ;)”

Miałem kilka miesięcy na to, więc… co masz zrobić jutro, zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego. Przygotowania ruszyły jakieś 5-6 tygodni przed wyjazdem.

Nie nauka podstaw francuskiego, nie poszukiwanie hotelu, nie  organizacja dojazdu sprawiły najwięcej kłopotu. Największy problem, to mając 4 dni, a tak naprawdę 3 ziemskie doby wybrać to co jest warte zobaczenia, spróbować paryskiej kuchni, spełnić chociaż najważniejsze z „paryskich” marzeń. Szkoda, że Paryż nie leży na Wenus, tam dzień trwa 100 ziemskich dni.

Przyszedł październik – czas podróży; paryska pogoda dopisała – my to mamy szczęście, gdzie nie podróżujemy świeci słońce, w planach mamy Laponię zimą, jak już tam zacznie świecić słońce polarną nocą, to naprawdę uwierzę, że klimat się ociepla!

Krótka podróż autem z Warszawy do WMI, zaprzyjaźniony już parking w pobliżu lotniska, transfer i… welcome Modlin airport! Wyjątkowa szybka kontrola, za to długi spacer do samolotu, jak to w WMI). Lecimy jedynymi słusznymi liniami z WMI, bo przecież innych tam nie ma, czyli prawie najgorszą linią lotniczą świata – RYANAIREM. Miejsca siedzące zapełnione w ponad 90 procentach, dobrze, że mister MO’L nie wprowadził jeszcze stojących, bo byśmy pewnie stali. Na pokładzie handel obwoźny i wszystkie inne ryanairowskie „przyjemności”. Startujemy jednak punktualnie, w BVA lądujemy również punktualnie, ale w związku z tym, że w BVA (z uwagi na jego położenie) prawie zawsze wieje, to przyziemienie zaczyna się prawie w połowie pasa, a o tym jak z niego nie wypadliśmy, wie tylko pilot i jego samolot.

Paris-Beauvais (BVA) ma tyle wspólnego z Paryżem co Düsseldorf-Weeze z Düsseldorfem, Frankfurt-Hahn z Frankfurtem oraz Radom z WAW (ale patrząc na odmienne stany świadomości lotniczej naszych obecnych władz, to pewnie nas czeka; swoją drogą widzicie ten brand: port lotniczy Warszawa-Radom im…?). BTW, moim skromnym zdaniem taka nomenklatura powinna być zakazana, powoływanie się na miasto w odległości 80, czy 120 km, to tylko sprytny zabieg marketingowy. O samym BVA naczytałem się w necie, że to też jedno z najgorszych lotnisk w Europie – ale dolecieliśmy, prawie najgorszą linią, na prawie najgorsze lotnisko, jedziemy jednak do jednego z najpiękniejszych miast, więc podróż to tylko prolog do sztuki w 3 aktach (dniach).

BVA, jak każde tego typu low-costowe lotnisko, to nic innego, jak stalowy barak w polu (większość tych airportów mieści się na byłych wojskowych lotniskach, a więc wybudowanych w szczerym polu/lesie/łąkach – niepotrzebe skreślić), ale ma tę zaletę, że odcinek: samolot-przyloty-wyjście, pokonuje się na własnych nogach w maksymalnie 5-10 minut (poza Modlinem), tak było i tym razem. O lotnisku wspomnę szerzej przy okazji odlotu.

Jak dojechć z lotniska Beavais-Tillé do Paryża?

Z BVA do Paryża jest grubo ponad 80 km; jak się dostać najleiej i najszybciej..? Praktyczne i poręczne opcje są dwie:

  1. Jazda do Tille i stamtąd pociąg  – ta opcja jest dłuższa, przesiadkowa i droższa – odpada – należy ją traktować jak koło ratunkowe na tonącym promie;
  2. Busy i autobusy kursujące bezpośrednio z lotniska do Paryża – tu już jest lepiej; rezerwowaliśmy parę dni przed wylotem i natrafiliśmy na problem – niekoniecznie były bilety na tańsze busy – radzimy więc rezerwować trochę wcześniej. Linia „busowa” obsługiwana jest przez polskie busy, ceny są dość przyjazne – po negocjacjch znalazły się jednak 2 miejsca (ale tylko „do Paryża”) i za OW zapłaciliśmy za 2 osoby – 25 EUR (standard 13 EUR za osobę). Osobiście skorzystaliśmy z polskiej opcji – BUS PARIS tel: +48 666 924 006 / +33 611 22 58 76; email: bus-paris@g.pl (obsługa w języku polskim).
  3. W drodze powrotnej skorzystaliśmy z linii lotniskowej: Paris <-> Beauvais shuttle (www.aeroportparisbeauvais.com) – bilety w tym przypadku kosztowały nas 17 EUR za osobę (34 EUR kosztuje RT).

Zarówno jedna, jak i druga opcja busowa w Paryżu ma przystanek końcowy przy Porte Maillot (czas podróży też jest zbliżony – godzina 1,10-1,20 w zależności od korków), gdzie znajduje się stacja 1. linii metra na pograniczu XVI i XVII dzienicy. Wysiadamy (obok znajduje się także dworzec autobusowy, stacja RER oraz centrum handlowe) i udajemy się do hotelu delektując się atmosferą Paryża. Wpadamy do pierwszej knajpki o francusko-kolonialnej nazwie „Darima” na przekąskę i kawę.

Bistro prowadzi miła Pani o algierskim pochodzeniu, po krótkiej konwersacji w języku francuskim (zrozumiała mnie – coś się jednak nauczyłem!) i standardowym pytaniu: d’où venez-vous? na koniec dostajemy, jak pani powiedziała: un petit cadeau (prezencik) w postaci dwóch ciasteczek – miły gest jak na początek wizyty.

Hôtel Doisy-Etoile **** jest położony w kamienicy przy Avenue des Ternes. Szybki check-in i jesteśmy w pokoju – hotelowi i obsłudze wystawiamy wysoką notę – polecamy i więcej czytajcie w dziale: Recenzje – http://7mildalej.pl/czy-skusic-sie-na-dobry-hotel-w-paryzu/.

Paryż podzielony jest na na 20 dzielnic ułożonych spiralnie od centrum: dzielnica I – Louvre (Luwr), dzielnica XX – Père Lachaise, co pewnie nieprzypadkowo układa się w jeden z francuskich przysmaków – ślimaka (escargot).

Métro de Paris (paryskie metro)

Z hotelu mieliśmy niedaleko do metra – podstawowego jak się okazuje środka komunikacji miejskiej w Paryżu; zresztą jak  może być inaczej: 16 linii metra, ponad 300 stacji(!), z czego 245 w granicach miasta, zawiezie Was wszędzie, gdzie tylko chcecie. Stacje są na tyle blisko rozmieszczone, że nawet jak swoją przejedziecie, to nie ma problemu.

Metro jest najszybszym i najlepszym sposobem poruszania się po mieście. Z historycznego obowiązku wspomnę tylko, że jest to też jednym z najstarszych (1900 r.) i nie kto inny wymyślił nazwę métro” jak Francuzi (nomen omen skracając angielską rozbudowaną nazwę pierwszej linii metra na świecie: London Metropolitan Railway). Z paryskiej sieci metra korzysta rocznie ponad 1,5 mld pasażerów(!). Jeśli z tym wszystkim skojarzycie fakt, że Paryż (nie mylić z tzw. Wielkim Paryżem) w obszarze tych 20 dzielnic nie jest rozległy – jego powierzchnia to ok. 100 km2, a ulice bywają totalnie zakorkowane, to naprawdę nie ma lepszego środka lokomocji, zwłaszcza dla zwiedzających. Stacje oznaczone są jak niżej:

Jeśli chodzi o bilety, to obowiązują (10.2017):

  • bilety jednorazowe – 1,90 EUR (ważne 1,5h – uprawniają w tym czasie do przesiadek;
  • karnet 10-biletowy – koszt 14,90 EUR (co daję cenę jednostkową za bilet = 1,49 EUR)
  • bilety obowiązują nie tylko w metrze, ale też w autobusach oraz 1 i 2 strefie kolejki RER; bilety należy kasować przed wejściem do metra albo w autobusie czy tramwaju;
  • ostatnią opcją, którą można rozważyć to zakup karty Paris Visite – działa na 1-5 dni oraz na różne strefy 1-5 (należy rozważyć jej zakup jeśli lecicie na CDG – może się opłacać).

W Paryżu (jak w całej Francji) w czasie naszej wizyty obowiązuje stan wyjątkowy, który zostanie zniesiony w następnym miesiącu. Paryskie metro znane w ostatnich latach między innymi z zamachów, nam wydaje się totalnie bezpieczne. Ilość policji odpowiada stanowi zagrożenia. Zamachy i akty terrorystczne obudziły w mieszkańcach Paryża uczucie fraternité (braterstwo) – jesteśmy świadkiem jak na peronie metra zasłabła starsza kobieta – ilość osób, która pospieszyła jej z pomocą i współpraca między nimi zrobiła wrażenie.

DZIEŃ 1. (czwartek) – PARIS BY NIHGT – Łuk Triumfalny, Wieża Eiffla i… Naleśniki

Po dotarciu do hotelu i ogarnięciu się postanawiamy jeszcze wieczorem zwizytować okolice hotelu. W odległości ok. 600 m od hotelu mamy Arc de triomphe przy Placu de Gaulle’a.

Skoro w wieczornych światłach zaprezentował się Łuk Triumfalny, to zobaczmy jeszcze jak się nocą prezentuje Tour Eiffel (wieżę Eiffla). Spacer wzdłuż Avenue d’Iéna zajmuje nam ok. 25 minut i oto stoimy na Pont d’Iéna, a przed nami poza Marsylianką, najbardziej znany symbol Francji.

Przetrwała uderzenie pioruna, pewien obrotny oszust nawet ją „sprzedał” i to 2x, Hitler chciał już zburzyć w 1944 gdy Wehrmacht wycofywał się Francji, a tak w ogóle to miała być rozebrana po 20 latach od jej otwarcia na cześć wystawy światowej w 1889 roku. Przetrwała jednak wszystko i dzięki temu pielgrzymki turystów z całego świata zmierzają do niej od 129 lat. Te tłumy są tam nawet o 10 p.m. Turyści, Paryżanie, sprzedawcy „byle czego, byle sprzedać” – gwar nie milknie do późnych godzin nocnych. Do 1930 roku była najwyższą budowlą świata, dzisiaj ustępuje wysokością wielu innym, ale swoją legendą jest chyba wciąż number „1”.

Pod wieżą skusiliśmy się na jeden z paryskich przysmaków – słynne francuskie naleśniki czyli crepes. Ich wariacje, na słodko, wytrawnie, z tysiącem rodzajów nadzienia znajdziecie zarówno w profesjonalnych naleśnikarniach, jak też fast-foodowych budkach. Ich cecha wspólna – cieniutkie ciasto. Jeśli taki ma być francuski fast-food, to mówię „tak”, oczywiście wersji wytrawnej.

Do hotelu wracamy okrężną drogą. Zahaczamy o Avenue George V spoglądając jak wygląda paryskie życie nocne wyższych sfer, dochodziny do pól elizejskich (Avenue des Champs-Élysées), gdzie same witryny sklepów robią już ogromne wrażenie – część tych świątyni dla wiernych kościoła shoppingu jest jeszcze czynna o tej porze.

Przy Avenue Mac-Mahon odwiedzamy knajpkę pod swojsko brzmiącą z angielska nazwą BEER STATION nazwa może być myląca – spokojnie można tam zjeść (od śniadania do kolacji) i napić nie tylko piwa. Wracamy do hotelu, od prawie dwóch godzin jest już piątek.

DZIEŃ 2. (piątek) – WIEŻA EIFFLA, MONTPARNASSE, NOTRE DAME, LUWR

Śniadanie w hotelu mile nas zaskakuje, jest lekkie, ale nie w stylu francuskim – czyli: kawa, rogalik i… dziękuję. Wszystko jest, jakby powiedział dietetyk, zbilansowane i lekkostrawne.

Ruszamy na zwiedzanie – zaczynamy od wieży Eiffla. Naczytałem się, że bilety trzeba wcześniej rezerwować, ale w necie na 3-4 dni przed naszym wyjazdem wolnych już nie było. Kolejka jednak stoi, więc mając w genach kolejki stanu wojennego, również stajemy. Ale żeby stanąć w kolejce trzeba przejść przez kontrolę bezpieczeństwa (jak na lotnisku) – ot taki mamy klimat do zwiedzania dzisiejszej Europy.

Czas oczekiwania – niecałe 20 minut, mamy upragnione wejściówki i jedziemy windą w górę.

Wieża ma trzy poziomy widokowe:

58 m – na tym poziomie znajduje się między innymi restauracja; można też pochodzić po szklanej podłodze:

116 m – stąd już co nieco widać (widok na ogrody Trocadero), w oddali finansowa dzielnica La Defence:

276 m – widok na Tour Montparnasse – wieża Montparnasse przy Avenue du Maine 33 jest drugim w centralnej części Paryża wspaniałym punktem widokowym. Widok z tarasu na 59. piętrze (ok. 200 m) zostwiam na następną wizytę w Paryżu.

276 m – widok na północno-wschodnią część Paryża; w oddali Bazylika Sacré-Cœur na wzgórzu Montmartre.

276 m – widok na Sekwanę i zachodnią część miasta

Na szczycie wieży znajduje się małe pomieszczenie upamiętniające jego konstruktora i budowniczego – taki dwupostaciowy gabinet figur woskowych:

 

Wieża ma też inną zasługę z czasów I wojny światowej – za pomocą radiostacji umieszczonej na jej szczycie udało się przechwycić jeden z meldunków niemieckiego wywiadu – nadawcą była nie kto inny jak Mata Hari, która dzięki temu meldunkowi zaiczyła dekonspirującą wpadkę.

Jeśli ktoś chce bić rekordy wysokości, to proponuję aby na wieżę Eiffla jechać w upalne lato, wtedy staje się ona wyższa o ok. 15 cm niż w miesiącach zimowych 😉

Paryż jednak czekał… Żegnamy wieżę i ruszamy na spacer w kierunku Montparnasse.

Udajemy się na Pola Marsowe pełne piknikujących na trawie ludzi. Na końcu Pól Marsowych znajduje się École Militaire (Szkoła Wojenna), którą  skończyło wielu polskich generałów i oficerów II Rzeczypospolitej; niedaleko jest też siedziba Muzeum Wojska (Musée de l’Armée). Przy szkole wojennej natrafiamy na piknik francuskich ratowników medycznych, którzy prowadzą akcję edukacyjną dotyczącą ich pracy i wypadków, w których sami uczestniczą, niosąc pomoc poszkodowanym.

Swoją drogą – jak widać problem dojazdu dla karetek i zachowanie kierowców, to nie tylko problem polskich dróg. Z tego, co pamiętam – we Francji liczby poszkodowanych ratowników rocznie są czterocyfrowe.

Spacerujemy uliczkami Saint-Germain oraz Montparnasse – kiedyś dzielnicy artystów i bohemy, później biznesu – dzisiaj spacerując otacza nas cisza i spokój. Zabytkowa zabudowa miesza się nowymi budynkami.

Godzina 13-14 w Paryżu, to czas paryskich lunchów, znajdujemy uroczą knajpkę i czyż jest bardziej paryskiego niż francuska zupa cebulowa z grzanką i butelka białego wina..?

Zupa – extra! Cebulowa gości u nas w domu już niejeden sezon, ale na ziemi francuskiej kosztowaliśmy jej pierwszy raz – w końcu ugasiliśmy nasz domowy spór o zawartość wina w zupie 😉 – więcej: zapraszam głodomorów do artykułu: http://7mildalej.pl/paryz-troche-od-kuchni/.

Urzekła nas francuska sjesta, cisza, spokój, konwersacje, wino – trochę się zasiedzieliśmy, ale… Paryż ma jeszcze dla nas kilka wspaniałych miejsc. Przez uliczki Montparnasse spacerujemy w kierunku Ile de la Cité – jak dla mnie – le coeur de Paris.

Spacerujemy uliczkami Saint Germain chłonąc atmosferę – pomimo obowiązującego stanu wyjątkowego – ludzie są uśmiechnięci, zabiegani, pochłonięci przyjemnościami i troskami codziennego życia. Mijamy Les Deux Magots – jedną z kultowych restauracji paryskim, przed Kościołem św. Sulpicjusza (Église Saint-Sulpice), grupka uczniów siedzi na skwerze i zajadle rysuje oraz dyskutuje

Kościół św. Sulpicjusza jest drugim pod względem wielkości kościołem Paryża (po katedrze Notre-Dame). W jego wnętrzach kręcono między innymi sceny do filmu Kod Leonarda da Vinci w/g Dana Browna.

Okolice dzielnic: „7”, „6” oraz „5” pełne są uroczych zakamarków, gdzie możecie znaleźć takie perełki, jak te zabytkowe drzwi:

Przy Rue de la Bûcherie odwiedzamy założoną w 1919 roku anglojęzyczną księgarnię Shakespeare & Company – prawdziwy antykwaryczny rodzynek – znajdziecie tam dzieła nie tylko angielskich autorów, ale też przekłady polskich poetów i pisarzy. W księgarni, w której można też usiąść i wypić kawę bywali: Hemingway, Joyce, TS Eliot; dzisiaj na piętrze znajdziecie fotele i sofy, na których możecie odpocząć zagłębiając się w lekturę zdjętej z półki książki. Coś tak wspaniałego i klimatycznego… po prostu piękne.

Stąd blisko już do Cathédrale Notre-Dame de Paris – Katedry Notre-Dame – największej świątyni Paryża mieszczącej sie na sekwańskiej wyspie – Ile de la Cité.

Polska ma Jasną Górę, Rzym, a raczej Watykan Bazylikę św. Piotra, w Barcelonie znajdziecie Sagrada Familia, ale katedra Notre-Dame jest tylko jedna – nie pamiętam kiedy jakiś z sakralnych zabytków zrobił na mnie takie wrażenie, jak ta budowla odwiedzana przez 14 milionów ludzi rocznie. Budowano ją ponad 180 lat (ukończono w 1345 roku) – w jej wnętrzach znajdziecie ryciny ze wszystkimi fazami jej budowy. Nie ma na świecie drugiej takiej katedry, która byłaby natchnieniem dla tylu artystów: malarzy, pisarzy. Wiktor Hugo w swojej powieści z 1831 roku uczynił ją nieśmiertelną. Zbigniew Herbert określił ją mianem „mastodonta gotyku”.

W katedrze znajdują się największe we Francji organy – ponad 8.000 piszczałek.

Dochodząc do krańca Ile de la Cité  przechodzimy kamiennym mostem na sąsiednią wyspę na Sekwanie – Ile Saint-Louis, gdzie szukamy śladów polskiej historii. Na południowo-wschodnim krańcu wyspy odnajdujemy budynek, który w 1843 roku został kupiony przez rodzinę Czartoryskich, wcześniej – już po powstaniu listopadowym – był ośrodkiem polskiej emigracji. To tutaj mieszkali między innymi: Fryderyk Chopin, Juliusz Kossak, Juliusz Słowacki i Adam Mickiewicz. W czasie powstania listopadowego był siedzibą powstańczego MSZ. Budynek dopiero w 1975 został odkupiony od Czartoryskich przez rodzinę Rothschildów. Mowa oczywiście o… Hotelu Lambert.

Niestety nie dane było nam wzuć się w atmosferę XIX-wiecznej polskiej emigracji – budynek znajdował się w remoncie.

Wróciliśmy na plac Jana Pawła II (tak nazwano w 2006 dziedziniec przed katedrą Notre Dame).

W oddali budynek, którego znaczenie znacznie wzrosło w czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej, kiedy to pod sąd trafiały masy ludzi, czyli Pałac Sprawiedliwości.

W okolicach tego narożnika, w tym skrzydle, w celi, ostatnie chwile życia spędziła królowa Maria Antonina.

Kontemplując czasy francuskiej rewolucji, osiągamy kolejny nasz punkt – Pont Neuf – kolejny ślad związany z Polską – w końcu kamień węgielny pod jego budowę położył (w 1578 roku) nie kto inny, tylko Henryk III – znany w Polsce, jako Henryk Walezy – pierwszy polski król elekcyjny, który 4 lata wcześniej „wsławił się” ucieczką z polskiego dworu. Z inżynierko-statystycznego punktu widzenia: most jest najstarszym paryskim mostem; pierwszym wyposażonym w chodniki dla pieszych; długość 278 m; wysokość 28 m od lustra Sekwany; 12 przęseł; do dziś stoi na drewnianych (oryginalnych!) słupach wspierających fundamenty.

Most jest „ohydnie skomercjalizowany przez zakochanych” – cadenas des amoureux (kłódki zakochanych) zdobią jego balustrady w środkowej części. Ulegliśmy komercyjnemu romantyzmowi i nasza kłódka też się tam znalazła 😉

Paryż w doskonały sposób miesza historię ze współczesnością – piramida w Luwrze jest kwintesencją tego trendu.

Luwr – kiedyś przepiękny pałac francuskich władców, dzisiaj najczęściej odwiedzane muzeum sztuki na świecie. Luwr to ponad 500.000 dzieł sztuki, to ponad 60.000 m2 powierzchni wystawienniczej. Ani Filip II, który stawiał w tym miejscu pierwszy zamek, ani Karol V Mądry, który uczynił z niego królewską rezydencję, ani Franciszek I nadający mu ostateczny renesansowy kształt nie przewidywali, że w 1793 roku Wielka Rewolucja Francuska przeprowadzi Ludwika XVI na drugi brzeg Sekwany (do Temple w Le Marais) i zamieni tę renesansową budowlę w narodowe muzeum.

Luwr jest jak czasoprzestrzeń, której z uwagi na przyciąganie sztuki historii nie sposób opuścić… Może Cię pochłonąć na dzień, dwa, tydzień, a pewnie i miesiąc. Zwiedzamy więc Luwr na jego powierzchni, zwiedzamy przylegające Jardin des Tuileries, ale nie dajemy rady zapuścić się do luwrowskich galerii – zbyt mało czasu – postanawiamy na jego zwiedzanie poświęcić 1-2 dni, ale niestety następnym razem. Muszę więc rozczarować żądnych opisu tej świątyni sztuki, ale obiecuję, że następnym razem zdam relację z subiektywnego wyboru drogi zwiedzania.

Jeszcze tylko wieczorna kolacja w okolicach hotelu, sen, pyszne śniadanie i przed nami

DZIEŃ 3. (sobota) – MONTMARTRE, SACRE-COEUR, CMENTARZ PERE LACHAISE, BATACLAN, PLAC BASTYLII

Stacja metra oddalona niecałe 5 minut spacerem od hotelu mamy stację „2” linii metra – Ternes – chwila oczekiwania, siadamy w metro i 6 stacji później wysiadamy na Blanche przy Boulevard de Clichy – jesteśmy u stóp Montmartre i… La Machine du Moulin Rouge – legendarny klub, rewia, kabaret.

Obiecujemy sobie, że ten przybytek, przy okazji następnej wizyty w Paryżu, odwiedzimy. Już same zdjęcia w hallu, legenda klubu wystarczą by uwieść człowieka. Nieprzypadkowo jako front-foto umieściłem zdjęcie przedstawiające Moulin Rouge – jest to miejsce, które odwiedzić, jako fan musicali, rewii, tańca i śpiewu odwiedzić po prostu muszę. Nie pogardziłbym odwiedzinami w Crazy Horse, czy Lido, ale dla mnie No.1 jest ta rewia będąca równolatkiem wieży Eiffla – tak, tak… Rok 1889 był dla Paryża hojny i wyjątkowy.

„…Najlepsze kasztany są na placu Pigalle…”

„…Zuzanna lubi je tylko jesienią…”

„…Przesyła Ci świeżą partię…”

W odległości jednej stacji metra od Moulin Rouge znajduje się rozsławiony prawie (w tym przypadku „prawie” robi jednak różnicę) najbardziej znanym hasłem szpiegowskim świata plac Pigalle.

Patron placu – Jean Baptiste Pigalle tworzył dzieła religijne, nagrobne, a przyszło mu być patronem najbardziej „wyuzdanego” placu Paryża – życie jest przewrotne nawet po śmierci. Dzielnica, obok hamburskiej St. Pauli, czy amsterdamskiej De Wallen, jest najbardziej znaną dzielnicą „czerwonych latarń” w Europie.

Wystarczy jednak wejść w jedną z uliczek pnących się po stokach Montmartre i oddalić się od erotycznej woni Pigalle, a poczuć aromat ulicznej paryskiej bohemy.

Uliczni malarze są tutaj w swoim żywiole, co chwila któryś z nich oferuje przechadzającym się turystom swoje usługi: rysunek, portret. Liczne knajpki i stragany są nieodłącznym folklorem tego miejsca.

Uliczki pną się ku górze, dochodząc do Sacré-Cœur – położonej na najwyższym wzgórzu Paryża, bazyliki. Ta biała świątynia, zbudowana z wapiennego trawertynu świątynia swój kolor zawdzięcza wydzielaniu pod wpływem wiatru i deszczu kalcytu, który stale bieli jej mury. Podobno Paryżanie nazywają ją „meringue„, czyli.. bezą.

Bazylika jest stosunkowo młodą budowlą – powstałą w XIX wieku, a ufundowaną przez dwóch paryskich przemysłowców w podzięce za ocalenie miasta w wojnie francusko-pruskiej. W bazylice znajduje się jeden z największych dzwonów świata – 19-tonowy Saubadyjczyk.

Ze schodów bazyliki rozpościera się przepiękna panorama Paryża – w słoneczne i bezchmurne dni widoczność sięga 30-40 km.

Niestety, pogoda nam się psuje i godzinną mżawkę postanawiamy przeczekać przy kieliszku  Les Eytieres – różowego, wytrawnego wina w „Au Petit Creux” obserwując turystów, lokalnych malarzy i rysowników.

Jest stan wyjątkowy, więc patrole żołnierzy nie są rzadkością.

Przejaśnia się, więc schodzimy uliczkami Montmartre do stacji „2” linii metra – Anvers.

9 stacji później wysiadamy w XX dzielnicy na stacji Père Lachaise – przy największym cmentarzu Paryża założonym w ogrodach podarowanych przez Ludwika XIV swojemu spowiednikowi – ojcu Lachaise. Cmentarz powstał w 1804 roku – prawie sto lat po śmierci jezuity.

Długo można by wymieniać, kto spoczywa w tym pięknym i nostalgicznym miejscu; jesteśmy tu aby pochylić się nad grobami:

Edith Piaf,

Jima Morrisona,

Fryderyka Chopina

Przy grobie Chopina stoją Amerykanie, którym należy wyprostować horyzonty myślowe – według nich Chopin to Alfred, a nie Fryderyk (!?) – rzeczywiście, na nagrobku, jest napis „A…Fred”, ale to tak samo gdybym myślał, że Washington miał na imię Gerald…

Na cmentarzu można natrafić na wiele śladów polskości:

Są niestety też ślady najnowszej historii francuskiej:

Nekropolia jest rozległa i w jesiennym słońcu robi wrażenie. Na cmentarzu znajdziecie też kolombria – zarówno na zewnątrz, jak też w podziemiach cmentarza.

Z cmentarza Pere Lachaise udaliśmy się spacerem w okolicw 11. dzielnicy odwiedzając Bataclan. Niecałe dwa lata wcześniej, 13. listopada w klubie islamscy terroryści zabili ok. 100 osób. Dwa lata po tragedii, nie wszystko jest jeszcze czynne, a obok sali koncertowej i dyskotekowej była tam również dostępna bezpośrednio z ulicy kawiarnia. Dzisiaj wejście pilnie strzeżone z obowiązkową kontrolą bezpieczeństwa – znak czasów, w których żyjemy.

Z Bataclanu metrem (linia „5”) pojechaliśmy na plac Bastylii – Bastylii tam oczywiście nie ujrzycie, zmiótł ją powiew Wielkiej Rewolucji Francuskiej w 1789 roku, za to możecie zobaczyć jej mury wkomponowane w most zgody (Pont de la Concorde) – posłużyły jako budulec do jego konstrukcji. Cały plac jest sam w sobie „rewolucyjny” na jego środku wznosi się kolumna lipcowa (Colonne de Juillet) – pomnik na pamiątkę ofiar rewolucji lipcowej z 1830 roku, za jego budulec posłużyły z kolei przetopione działa Napoleona Bonapartego.

Przy placu znajduje się też gmach z kamienia, aluminium i szkła  – Opéra Bastille.

Po zwiedzeniu okolic placu wróciliśmy do hotelu i wieczorem zorganizowaliśmy wyjście na romantyczną kolację do knajpki. Wybór padł na „Brasserie Le Franc-Tireur” przy Rue d’Armaillé – dobrze oceniona na google – nasza opinia w dziale: Smaki z Podróży.

DZIEŃ 4. (niedziela) – ŁUK TRIUMFALNY, OKOLICE TERNES

Dzień wyjazdu, ale do samolotu na BVA mamy jeszcze czas, więc po śniadaniu udajemy się w jeszcze sennej atmosferze Paryża na zwiedzanie paryskiego pomnika upamiętniającego zwycięstwa Napoleona oraz grobu nieznanego żołnierza w jednym, czyli Łuku Triumfalnego.  Pomnik miał mu zapewnić nieśmiertelność, a los sprawił, że jego pomysłodawca przejechał pod Łukiem Triumfalnym, ale niestety dopiero w kondukcie żałobnym…

Kolejek w niedzielne przedpołudnie, a raczej patrząc na „tłumy”, poranek (jest 10.30) nie ma.

Wchodzimy na górę, tak – wchodzimy zaliczając ponad 280 krętych metalowych schodów. Budowla ma 51 m wysokości, a na jej szczycie znajduje się taras widokowy.

Pod tarasem znajduje się namiastka muzeum wojskowości francuskiej.

Wracamy zwiedzając wciąż jeszcze senne okolice Ternes. – W niedzielę przed południem wydaje się, że Paryż śpi…

Nawet nasza pierwsza kafejka nie zdążyła się „rozpakować”…

Wracamy do hotelu – krótki odpoczynek, pakowanie, check-out i spacer na Neuilly Porte Maillot – o 13.20 wsiadamy w liniowy autobus, który zawiezie nas na prawie najgorsze lotnisko świata – BVA 😉 skąd znowu odlecimy prawie najgorszymi liniami lotniczymi świata, czyli RYR 😉


Wrażenia z Paryża – zamiast podsumowania

Jak się nam spodobał Paryż – miasto, o którym krążą tak sprzeczne opinie..? Powiem krótko – BARDZO!!!

Miasto o wielu twarzach – od tandety pod wieżą Eiffla, do elegancji na Polach Elizejskich. Po drodze bohema na Montmartre, rozpusta na Pigalle, zaduma na Pere Lachaise. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo – no problem. Dzielnice o wyższych numerach – XVIII, XIX, XX – może nie grzeszą elegancją, ale też da się przejść i wyjść bez uszczerbku dla zdrowia i kieszeni – ważne, aby nie zapuszczać się na paryskie przedmieścia, a więc w obszar tzw. Wielkiego Paryża. Ceny atrakcji nie odbiegają od innych miast zachodniej Europy. Sam Paryż nie jest rozległym miastem, da się go zwiedzić w kilka dni, ale to zdecydowanie zbyt krótki czas na randkę z tym uroczym miastem.

Co nas zachwyciło:

  • Katedra Notre Dame – po prostu piękna,
  • Montmartre z bazyliką Sacre Coeur – atmosfera tej dzielnicy – to jest to co lubię,
  • Wieża Eiffla – legenda zawsze będzie legendą,
  • paryska kuchnia i wina + klimat knajpek  – kawa, wino, luz, spokój,
  • elegancja ludzi – czuje się ten szyk wszędzie i zawsze,
  • metro – genialnie można zwiedzić nim całe miasto,
  • uprzejmość i uśmiech Paryżan – hotel, knajpy, ulica – kilka słów po francusku i każdy, był „nasz” – nie zetknęliśmy się z żadnym negatywnym traktowaniem.

Co nas zniechęciło:

  • brak toalet w mieście i niemiła polityka knajpek w tym zakresie (odmowa nawet za cash),
  • tandeta + komercja w miejscach turystycznego kultu (ale to typowe dla wielu światowych atrakcji).

Czy będzie następny raz..?

  • YES, YES, YES – jak mawiał klasyk

Czego nie odpuścimy..?

  • rewii w Moulin Rouge,
  • wnętrz Luwru,
  • paryskich katakumb (mówię o sobie),
  • muzeum Orsay,
  • przejażdżki po Sekwanie
  • zupy cebulowej,
  • odnalezienia naszej kłódki na Pont Neuf 😉

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Wjazd na wieżę Eiffla – bilety można kupić na miejscu chyba, że jesteśmy w szczycie sezonu, ale wtedy też jest to możliwe, tylko kolejki bywają uciążliwe. Cena jeszcze stara – za wjazd na trzeci, najwyższy poziom – 17 EUR. Wysokość robi różnicę – jeśli ktoś ma dylemat – jechać na 2. czy 3. poziom – mówię jasno: tylko 3. poziom. W listopadzie 2017 ceny jednak wzrosły – aktualny cennik dostępny w necie. Jest tańsza opcja – wejście schodami, ale tylko do max. 2. poziomu.
  2. Często pomijana – druga paryska „wieża” – Tour Montparnasse – jest biurowcem z jedną z najszybszych wind w Europie – wjazd na 196 m zajmuje mniej niż 40 sekund. Widoki podobno równie piękne z tarasu umieszczonego na wysokości ponad 200 m.
  3. Wstęp do katedry Notre-Dame jest bezpłatny, ale są bramki bepieczeństwa. Wejściówka na wieżę kosztuje ponad ok. 10 EUR, ale trzeba przygotować się na kolejki; wejście na wiezę zamykane jest chyba o 17.30, a sama wieża czynna do 18.30.
  4. Nasza kłódka na Pont Neuf kosztowała nas – po ambitnych, francusko-angielskich negocjacjach wytargowaliśmy pakiet za 9 EUR; kupujesz kłódkę, grawer już czeka; niby sprzedający i grawer się nie znają, ale nie dajcie się zwieść – to jest zwykła société partenaire (spółka partnerska;)
  5. Wizyta w Moulin Rouge, to obowiązkowo strój wieczorowy, ale może być w wersji light. Rewie odbywają się o godzinie: 19-tej, 21-szej oraz 23-ciej. Bilety należy zarezerwować wcześniej (przez internet), ale wbrew obiegowym opiniom – bywają pojedyncze sztuki nawet dzień „przed”. Przyjemność kosztuje odpowiednio:
    1. „economy class” – od 127 EUR (bez napoju)
    2. „premium economy” – od 137 EUR (1/2 butelki szampana)
    3. „bussiness class” – od 185 EUR (1/2 butelki szampana + dinner)
    4. „first class” – 210-420 EUR (za menu VIP)
  6. Łuk triumfalny – zwiedzanie – koszt: 12 EUR. Wejście zajmuje chwilę bo trzeba pokonać 284 stopnie. Wśród wyrytych nazwisk znajdziecie 7 polskich oficerów oraz 5 polskich miejscowości. Za cenę biletu otrzymujecie wejście na taras widokowy oraz zwiedzenie mini muzeum wojskowości francuskiej znajdujące się pod tarasem.
  7. Przy Łuku Triumfalnym, przy Avenue Carnot znajduje się przystanek autobusów lotniskowych (transferowych) na CDG oraz ORY.
  8. Ceny w Paryżu – transport – tani nawet za standardowy bilet – 1,90 EUR nie jest szokiem dla kieszeni, a jest szereg tańszych opcji. Butelkę wina w restauracjach, brasseriach, bistrach – da się zamówić, pamiętam kartę, gdzie było wino za 1.490 EUR, ale my skorzystaliśmy z opcji za 17 EUR, a były też za 12 EUR – o jedzeniu więcej w dziale: „Smaki z podróży”.

 

 

 

RONDA – TAŃCZĄCA NA SKAŁACH

Andaluzja swoim bogactwem historyczno-krajobrazowym jest w stanie obdzielić kilka innych prowincji: Sewilla (z Alkazarem i katedrą), Grenada (z Alhambrą i Alcazabą), Kadyks (trochę arabski), Malaga (ze swoi gwarem), pięknie położona Huelva, czy nowoczesna i kosmopolityczna Marbella – wszędzie jest pięknie. Ale jest też malutka Ronda – andaluzyjska perełka architektoniczno-krajobrazowa. Jedno z tych miasteczek niekoniecznie położonych na uczęszczanych przez turystów i urlopowiczów szlakach. Jeśli ktoś zadaje sobie pytanie: „Czy leżeć na plaży w Marbelli, czy jechać do Rondy?”, odpowiem mu: „Jedź do Rondy – nie będziesz żałował!”

To małe miasteczko było w średniowieczu praktycznie nie do zdobycia. W XI wieku, pod panowanien Maurów, była nawet stolicą taify – małego arabskiego kalifatu. Rondę odwiedziłem 2x w latach 2007-2008. Dzisiaj, po 11 latach nie stworzę reporterskiego zapisu z pobytu, ale kilka zdjęć, które mi pozostały pozwalają mi znaleźć się tam raz jeszcze. Spróbuję więc w oparciu o kilka odnalezionych fotek stworzyć minifotorelację; może uda mi się kogoś natchnąć do odwiedzenia tego unikalnego, hiszpańskiego miasteczka.


Z andaluzyjskiego wybrzeża, do Rondy najłatwiej dostać się samochodem. Pokonanie np. 60 km z Marbelli nie zajmie Wam więcej niż godzinę. Droga jest na ogół wąska i kręta, ale w związku z tym, że nie są to alpejskie passy, ani andyjskie drogi śmierci, to każdy kierowca da sobie radę.

Wyjeżdżając z Marbelli i wspinając się krętymi drogami Sierra de las Nieves zostawiacie za sobą błękit Morza Śródziemnego i zielone wybrzeże Andaluzji.

Z tego, co pamiętam w roku 2008 andaluzyjskie karłowate lasy były trawione przez liczne pożary, więc widoki takie jak niżej nie stanowiły rzadkości.

Godzina jazdy z mały przerwami i meldujemy się w Rondzie.

W miasteczku drogi stały się jeszcze węższe…

Cała zresztą Ronda jest miasteczkiem o starej, zwartej zabudowie. Nie może być inaczej, jej położenie wymusza taki, a nie inny układ urbanistyczny.  Samo centrum Rondy, to wąskie uliczki z licznymi knajpkami. Wszystko sprawia wrażenie kameralności, sjesty i pomimo odwiedzających to miasto licznych turystów, spokoju.

Unikalność położenia miasta wynika z faktu, że leży ono na dwóch wielkich skałach, pomiędzy którymi znajduje się kanion El Tajo, w dole którego wije się rzeka Guadaletin. Wysokość skalnych ścian kanionu sięga 200 metrów!

Nad urwiskiem wiszą domy zwane Casas Colgadas.

Oba brzegi wąwozu spina most Puente Nuevo (nowy most). Jest jeszcze, od wschodniej części stary most (Puente Viejo) oraz dużo niżej położony Puente S. Miguel – może mniej okazały, ale widok z niego rówież przepiękny. Południowa częśc miasta (wjazd od strony wybrzeża) chociaż znacznie mniejsza od części północnej, w której głównie toczy się miejskie i turystyczne życie, nie ustępuje jej w ilości zabytków i ciekawych miejsc, a siedziba władz miejskich znajduje się właśnie w części południowej.

Od strony zachodniej miasto ma jeszcze jedną atrakcję – Mirador de Ronda – wspaniały punkt widokowy. Usiąść na ławeczce i obejrzeć zachód słońca w Rondzie – bezcenne.

 

BRATYSŁAWA – WEEKEND W ZIMOWEJ AURZE

Do Bratysławy nigdy nie było mi po drodze… Owszem, przejazdem byłem tam chyba cztery razy. W stereotypowych opiniach, miasto jawi się jako biedniejsza/skromniejsza siostra Wiednia czy też Budapesztu. Ale czy rzeczywiście zasługuje na taką opinię..?

Nie mam w zwyczaju zachwycać się folderami ze „zfotoszopowanymi” zdjęciami, jeśli gdziekolwiek jadę, to lubię przejść się pomniejszymi uliczkami, popatrzeć na architekturę, panoramę miasta, wejść do knajpki – najlepiej takiej, w której nie ma turystycznego tłoku, zjeść i napić się wyrobów lokalnej kuchni.  Klimat i atmosfera miejsca, ślady historii, ciekawostki, odmienność – to jest to czego szukam, gdy opuszczam mój  mały, biały domek. Więc dlaczego nie Bratysława..?

„Bratysława..? – Przecież tam nie ma nic ciekawego…” – usłyszałem od znajomych.


Bilety do Bratysławy rezerwowałem oczywiście w Wizzairze; dzisiaj WIZZ na trasie WAW-BTS to najtańsza i najszybsza, a jednocześnie jedyna bezpośrednia opcja; lot trwa realnie ok. 1h, bilety RT bywają nawet po 70-80 PLN, a tak krótki odcinek da się przelecieć low-costem bez zbytniego ubytku komfortu. Ostatecznie zarezerwowałem RT po 140 PLN (fani taniego latania pewnie powiedzą, że cholernie przepłaciłem) i w styczniu przyszedł czas na podróż. Dogodne godziny weekendowe – wylot: piątek 14.55, powrót: niedziela: 22.05 + krótki lot – dawały szansę optymalnego wykorzystania wolnego weekendu na zapoznanie się z kolejną stolicą Europy.

Zimowa aura w tej części kontynentu lubi płatać figle, ale nam się udało i wpasowaliśmy w łagodniejszy okres zimy (po prostu powiało z południa Europy, czy też Afryki) lub jak wolą (szaleni) ekolodzy w pogłębiający się globalny trend ocieplenia klimatu. Gdzieniegdzie zalegały resztki cieniutkiej warstwy śniegu, z rzadka pokropił deszcz, ale pogoda była generalnie przyjazna; cały czas na plusie (+2/+8ºC), wystarczyła cieplejsza kurtka, żadnych, dodatkowych akcesoriów zimowych.

Lot opóźniony ok. 20 minut, lądowaliśmy około 16.25 w BTS. Lotnisko, oddalone ok. 9 km od centrum miasta, posiada jeden terminal podzielony na przyloty (parter) oraz odloty (piętro). Nie jest zbyt duże – obsługuje mniej podróżnych rocznie niż KRK lub GDN w Polsce, ale wzoruje się na najnowszych trendach i jest przez to niejako… poręczne.

Z lotniska możecie dojechać zarówno do Bratysławy, jak też do Wiednia (może to być ciekawa opcja dla „sknerusów” pragnących zwiedzić stolicę Austrii). Do Wiednia kursują:

  1. FLIXBUS (Wien Erdberg) – autokar jeździ mniej więcej co godzinę, a podróż trwa około 1h20m – bilety od 29 PLN (więcej: www.flixbus.pl),
  2. SLOVAK LINES (Wien Hbf) – autobusy tego przewoźnika jeżdżą 1-2x w ciągu godziny (w zależności od pory dnia) – podróż trwa ok. 1h25m (więcej: www.slovaklines.sk).

Mnie jednak interesowało dotarcie do Bratysławy – są dwie opcje (linie 61 oraz 96, a w nocy N61). Opcja, z której skorzystaliśmy: autobusowa linia nr 61 – jedzie do centrum, przystanek końcowy w pobliżu Hlavnej Stanicy (dworca głównego). Częstotliwość kursów tej linii jest wystarczająca – jeździ co 15-20 minut. Do przystanku „Karpatská” autobus jedzie ok. 20 minut. Druga linia (96) prowadzi w północne dzielnice miasta.

Pierwsze zetknięcie ze stolicą Słowacji – wysiadamy przy parku Fontána Druzba i odwiedzamy SAVAGE GARDEN przy Námestie slobody. Restauracja co prawda z kuchnią europejską, nawet lekko fusionową, ale postanawiamy wejść – po dniu pracy, pakowaniu się i locie trzeba się przecież posilić. Zamawiamy: ravioli na purée z dyni oraz łososia na pęczaku szpinakowym – wyjątkowo dania może nie narodowej kuchni słowackiej, ale na pewno mistrzowsko przygotowane. Do tego lokalne piwo zamiast deseru. Obie potrawy były przepyszne. Kuchnia co prawda nowoczesna, ale totalnie harmonijna. Duży „+”.

Docieramy do hotelu AUSTRIA TREND BRATISLAVA **** zlokalizowanego przy ulicy Vysokiej, prawie vis-a-vis Prezidentskeho palácu. Nie zawiódł nas, wobec czego opis znajdziecie w dziale: Recenzje. Jakość, standard obsługi, pokój, lokalizacja,  śniadanie – wszystko pasuje do 4 gwiazdek.

Po drodze kupujemy butelkę lokalnego, słowackiego wina z winiarni VILLA VINO RACA (taka nowa świecka tradycja – zawsze w sklepie kupujemy butelkę lokalnego wina na powitanie z miastem). Ogarniamy się i idziemy zwiedzać. Wychodząc z hotelu kierujemy się ulicą Postovą na Námestie SNP.

Na rogu Laurinskiej i Nedbalovej trafiamy na knajpę z muzyką na żywo – CAFE STUDIO CLUB (Laurinská 13), wchodzimy i… zapadamy się w tańcu i zabawie. Muzyka, wino i… strapaćky pochłonęły nas na wiele godzin.

Jeśli komuś odpowiada muzyka lat 60-tych, 70-tych i dyskotekowych lat 80-tych – naprawdę gorąco polecamy. Nie ma turystów, jesteśmy jedynymi cudzincami; bawimy się do późnej nocy. Do hotelu wracamy uroczymi uliczkami bratysławskiej starówki. Noc stała się jakby cieplejsza…

Sobota budzi nas piękną pogodą – szybki shower, śniadanie i znowu w miasto. Poranek jest słoneczny. Pierwsze kroki kierujemy na spowity lekką mgłą znad modrego Dunaju, Bratislavský Hrad.

Innym cudzincom musiało być mijającej nocy jeszcze cieplej niż nam; po drodze spotykamy dość stylowo ubranych Anglików: trampki, bermudy, bluza z kapturem, barowa fryzura (dla porządku przypominam: jest 20. stycznia, środkowo-wschodnia Europa). Zaczynam się domyślać, że to jest obligatory dress-code on saturday after friday (nightfever).

Zamek położony jest na 85-metrowym wzgórzu i jest dobrze widoczny z wielu ulic Bratysławy, stąd ciężko do niego nie trafić. Najłatwiej się do niego dostać idąc ulicą Zámocką lub przez Zigmundovą Bránę. Spacer z uliczek starówki nie powinien zająć więcej niż 15-20 minut. Na zamek dojedziecie też trolejbusami linii 203 oraz 207 z okolic Námestie 1. maja.

Ostatnie przebudowy zamku przeprowadzała na nim Maria Teresa gdy Bratysława była jeszcze Pressburgiem, a zamek gościł nie tylko władców austriackich, ale też królów węgierskich (a Bratysława była zwana wtedy Pozsony). Słowacy jako naród mają historię nie krótszą od naszej, ale jako samodzielne państwo nie funkcjonowali niestety zbyt długo.

Przed samym wejściem na dziedziniec zamku stoi pomnik Svätopluka (Świętopełka), który zbudował Państwo Wielkomorawskie większe niż dzisiejszy obszar Polski.

Dziedziniec zamku po remocie prezentuje się okazale, a w salach zamku znajdują się ekspozycje muzealne. Co ciekawe z czterech narożnych wież, trzy są podobne, czwarta z nich jest natomiast grubsza i większa – to wieża koronacyjna, więc z racji swej funkcji musiała w jakiś sposób wyróżniać.

Za zamkiem są ogrody, które niestety były zamknięte w styczniu 2018 roku z powodu prac remontowo-konserwacyjnych, ale myślę, że będąc tam warto się przejść ogrodowymi ścieżkami, w końcu tylu królów, książąt i innych władców nimi chadzało, że może odkryjemy w sobie w tym czasie błękitną krew..? 😉

Z zamku roztacza się wspaniały widok na bratysławską starówkę, Dunaj, a przy dobrej pogodzie widać zarysy Wiednia, w końcu to tylko 65 kilometrów.

W międzyczasie mgła zaczęła ustępować i ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie, za cel obierając – dla historycznego kontrastu – położoną na lewym brzegu Dunaju, nowoczesną wieżę zwaną UFO.

Po drodze, przy ulicy Zámockiej trafiliśmy jednak na MAĆKAFÉ – małą kawiarnię prowadzoną przez fundację MAĆKY SOS (czyli kocie SOS) opiekującą się bratysławskimi miejskimi i bezdomnymi kotami. Jako opiekunowie 4 kocich żyć, z których 3 przygarnęliśmy  pod własny dach, nie było nawet wymiany zdań między nami co do konieczności odwiedzenia  tego lokum – „must move into”.

W środku można dostać kawę, herbatę, wodę, domowe lemoniady, a na deser – w zupełnym gratisie – kocie towarzystwo i kojące mruczenie.

W lokalu mieszka osiem, uratowanych z bratysławskich ulic, kotów, my doliczyliśmy się sześciu; pozostałe widocznie oddawały się jednej z najbardziej namiętnych kocich czynności czyli spaniu. Historie kocich rezydentów są opisane w kawiarnianej karcie.

Koty mimo, że po przejściach, są w pełni zsocjalizowane i radosne, aczkolwiek chadzają też własnymi ścieżkami – jak to koty. Zawsze na wyjazdach tęsknimy za naszą kocią hordą; tutaj mieliśmy ersatz w postaci ich słowackich braci. Na koniec zostawiliśmy niewielki datek kupując mały fundacyjny gadżet i ruszyliśmy dalej. Jeśli ktoś jest zainteresowany tą kawiarnią odsyłam do: www.mackafe.sk.

Kładką pod mostem SNP doszliśmy do naszego targetu zwanego UFO. Nie wiem czy też tak macie, ale jak zobaczę coś wysokiego, na co można wejść/wjechać, to muszę to zrobić. Z natury jestem optymistą, więc tłumaczę to sobie tym, że ciągnie mnie góry.

Vychliadka (czyli punkt widokowy) tej konstrukcji znajduje się na wysokości 95 m, przy dobrej pogodzie widać Wiedeń. Nie jest to może ta wysokość, co wieża Eiffla, lub chociażby PKiN, ale w Bratysławie jeden z fajniejszych punktów widokowych. Konstrukcja – według mojej Ukochanej Kobiety – nie jest do końca stabilna; rzeczywiście da się odczuć jej ruchy w przypadku silniejszego wiatru, ale na tym polega fizyka takich budowli – one muszą być w pewnym zakresie elastyczne. Nic co sztywne nie trwa wiecznie! Znajdująca się pod tarasem widokowym restauracja oferuje wspaniały widok na Bratysławę, który oczywiście (jak to bywa w przypadku wszystkich wież) jest wliczony do rachunku. Wjazd windą na UFO – płatny: 7,90 EUR.

Pokontemplowaliśmy widoki odpoczywając przy kufelku lokalnego browaru i obmyślaniu dalszej marszruty.

Gratis są toalety z widokiem; człowiek naprawdę może wtedy wszystko traktować z góry 😉

Przyszedł czas na bratysławską starówkę. Uliczki są przepiękne, architektura różnorodna:

ulica Mikuláśska / Żidovská

ulica Panská

Budynek ze sztuką w oknach przy Rybné námestie.

Dom sv. Martina (Katedra św. Marcina) powstała w XV wieku. Na szczycie jej wieży znajduje się kilkuset kilogramowa replika korony świętego Stefana – pierwszego króla Węgier – nie ma w tym nic dziwnego – miasto było przezk kilka wieków stolicą Węgier, a koronowano w tej katedrze wielu władców węgierskich.

W nawie głównej, w jej przedniej części stoi posąg patrona katedry – św. Marcina.

Po wyjściu z katedry zaczął padać deszcz, więc przeczekaliśmy go w SLOVENSKIEJ RESTAURACII przy ulicy Panskiej. Gastro-szału nie było, obsługa wręcz tragiczna. Jak na starówkę ceny przystępne, ale no way. Szkoda klawiatury na opis tego miejsca.

Na końcu Panskiej przy skrzyżowaniu z Laurinską i Rybárską Bráną znajdziecie postać wydostającą się z kanalizacyjnej studzienki – w ten sposób przywitacie się z Ćumilem, bratysławskim kanalarzem, który… Nie, nie będę tworzył nowej historii Ćumila, choć w internecie znajdziecie pewnie kilka legend na jego temat; w rzeczywistości nie ma w tym żadej symboliki ani pierwowzoru – ot, taki stały happening, ale wyszło super.

Możecie natomiast pogłaskać go czapeczce – podobno przynosi to szczęście. Podobno…

Starówka, mimo, że niewielka ma w sobie pełno ślicznych uliczek i kamieniczek, które przenoszą człowieka w poprzednie wieki. I na tym polega urok każdej starówki, bratysławskiej też.

Przy Primaćalnym Palacu (Pałacu Prymasowskim) na rogu Primaćialne námestie i Uršsulínskiej – jak na zimową porę przystało – byo zorganizowane małe miejskie lodowisko.

Uliczką Kostolną w kilka chwil znaleźliśmy się na Rynku Głównym (Hlavné námestie). Znajdziecie tam stary ratusz, dzisiaj muzeum miejskich dziejów oraz jezuicki kosciół najświętszego zbawiciela (Kostol najsv. Spasitel’a).

Z rynku głównego ulicą Sedlarską, gdzie znajdziecie największe na m2 w Bratysławie zagęszczenie irish-scottish pubów dojdziecie do ulicy Michalskiej, której krańca znajduje się Michalská brána – ostatnia ze średniowiecznych bram miejskich. W jej wnętrzach zorganizowano obecnie muzeum dawnej broni, a na 8 kondygnacji znajduje się taras widokowy, którego można podziwiać starówkę.

Ulica Michalska jest aktualnie pełna knajpek i sklepików. W czasach C-K Austro-Węgier była jedną z najbardziej reprezentacyjnych ulic miasta, natomiast w odległym średniowieczu stanowiła końcowy odcinek szlaku handlowego wiodącego z Bałtyku nad Dunaj.

Wieczorem zorganizowaliśmy wyjście do lokalu, który mijaliśmy na porannym spacerze na zamek. Przy ulicy Zámockiej mieści się ZÁMOCKÝ PIVOVAR – budynek, który trąci czasami słusznie minionymi i swoją fasadą przypomina, że bracia Słowacy też zostali W Jałcie rzuceni na pożarcie wielkiemu bratu. Jeśli nie szata zdobi człowieka, to tym bardziej nie ocenia się piwiarni po jej froncie. I tym razem mój doświadczony nos wstrzelił się w „desat’kę”, a raczej „štrnást’kę”, bo przecież czeskie i słowackie piwa zamawia się na ekstrakty!

Knajpa tak przypadła nam do gustu zarówno pod względem picia, jak też jedzenia, że resztę doczytacie w dziale: Smaki z podróży.

Na koniec pozostała jeszcze zabawa – otóż na piętrze zorganizowano dyskotekę. Z tego co zrozumiałem – bar należał do knajpy, ale muzyka była zorganizowana przez imprezowiczów. Dziwny układ… i jeszcze wstęp za free… Druga noc też upłynęła nam na tańcach, w stosunku do poprzedniej różnica tkwiła tylko w muzyce – tutaj królował już XXI wiek. Średnia wieku też była jakby niższa, ale to tylko statystyka – statystycznie to ja i mój kot mamy po trzy nogi 😉

Lubię takie niedziele na weekendowych wypadach, gdzie rano nie muszę jechać na lotnisko. Tym razem lot miał być z gatunku tych wieczornych, więc cały dzień w jakże gościnnej Bratysławie jeszcze przed nami.

Poranny rytuał – leniwa pobudka, shower, pyszne śniadanie w hotelu. Pierwszy nasz cel to powrót na starówkę. Docieramy uroczymi, bocznymi uliczkami na Hviezdoslvovo námestie, przy którym, znajduje się między innymi gmach Teatru Narodowego (Slovenské Národné Divadlo).

Plac jest w dużej mierze deptakiem, na którym zastaliśmy świąteczny jarmark oraz kolejne minilodowisko. Jego pierzeje okupowane są przez restauracje, hotele i drogie sklepy. W  zachodniej części placu, w pobliżu mostu SNP znajdziecie uroczą, romantyczną fontannę zwaną Dievča so srnkou (dziewczynka z sarenką).

Do dziś nie wiadomo czy figurka jest inspirowana baśnią braci Grimm „Braciszek i siostrzyczka”, czy słowacką bajką „Jelenček” Pavla Dobšinského. W jednej historii braciszek zamienia się w sarenkę po wypiciu wody ze studni, w drugiej – zła macocha zamienia braciszka w jelonka. Tak, czy inaczej fontanna jest słodka i romantyczna – a czy jest to  dievča so srnkou, czy dievča s jelenčekom, nie ma to znaczenia, figurka i tak jest śliczna.

Kilka kroków dalej – kolejny baśniowy motyw – pomnik Jana Christiana Andersena.

Na pomniku znajdziecie wiele symboli i bohaterów napisanych przez niego baśni.

Kolejny cel na niedzielę – wypad za miasto. Z ulicy Botanickiej (przystanek: Lafranconi przy moście SNP) autobus linii 29 jeździ wzdłuż Dunaju do wioski Devín. Podroż trwa ok. 20 minut. Miejscowość jest malowniczo położona w zakolu Dunaju, a słynie z ruin zamku (hrad Devín).

Bramy zamkowej nie dało się niestety sforsować, nie mieliśmy ze sobą sprzętu oblężniczego – poza tym zamek był po prostu nieczynny (okres zimowy, jakieś prace konserwacyjne). Niech sami go remontują. Wejdziemy, a później jeszcze trzeba będzie kolejne daniny na remont płacić; VATY, CITY, PITY – wystarczą mi w zupełności 😉

Jeśli ktoś jednak zdecyduje na jego „zdobycie”, to naprawdę warto – przepiękny widok wynagrodzi Wam oblężniczy trud.

Obok zamku, w zakolu Dunaju, w miejscu, w którym wpada do niego Morawa znajduje się pomnik zwany: Brana Slobody (brama wolności) – poświęcony pamięci tych Słowaków i Czechów, którzy w latach 1945-1989 próbowali przedostać się zza żelaznej kurtyny (Źelezna opona) do wolnego świata. W tym miejscu mieli upragnioną wolność prawie na wyciągnięcie ręki – wzdłuż nurtu Dunaju i Morawy przebiega granica z Austrią – dzisiaj symboliczna, 30 lat temu jeszcze pilnie strzeżona.

Na wewnętrznej stronie bramy wygrawerowane są nazwiska tych, którzy zginęli:

Z ciekawostek zwróciła moją uwagę jeszcze latarnia, nie morska, a rzeczna nad brzegiem szerokiego Dunaju.

Wracamy autobusem do miasta, czasu mamy jeszcze wystarczająco dużo, hotel bezproblemowo i bezkosztowo przedłużył nam check-out, więc zapuszczamy się na spacer trochę dalej od centrum – zamierzamy dotrzeć na Slavín, po drodze doświadczając leniwej, niedzielnej atmosfery tego miasta o tak wielu wpływach, które widać np. w miejskiej architekturze.

Slavinskie wzgórze wieńczy monumentalny, socrealistyczny pomnik poległych w walce o wyzwolenie słowackich ziem sowieckich i czeskich oraz słowackich żołnierzy. Wzgórze jest pięknym punktem widokowym na panoramę miasta w kierunku Dunaju. Tłumów tam nie spotkacie, turystów niewielu, częściej rozbrzmiewa język słowacki.

W drodze do hotelu jeszcze jedno doświadczenie z kuchnią słowacką, odwiedzamy kultowego MEŠTIANSKEHO PIVOVARA – i restauracja, i jedzenie, i obsługa – trzyma klasę! Do działu: Smaki z podróży.

Żegnamy hotel, jeszcze ostatnie spojrzenie na pałac prezydencki,

krótka podróż autobusem i oto letisko M. R. Štefánika:

Niedzielny wieczór na bratysławskim lotnisku to spokojna pora – na „Odletach” – 3 rejsy: STN, WAW i MAN. W poniedziałkowy ranek tłoku też raczej nie będzie.

Pewnie ożywa to w sezonie letnim, głównie za sprawą czarterów. Potencjał jest, np. w oparciu o oddalony o >1h jazdy airport VIE, wolne sloty i przestrzenie też są.

W61586 BTS-WAW Wizzzair’a odlatuje praktycznie punktualnie; w WAW wylądujemy o 22.00.

Dobrú noc!

Zimowa Bratysława okazała się gościnnym miastem. Dla nas, na krótki, szybki city-break, wręcz idealne. Wspomnienia pozostaną pozytywne. Udało się wszystko: lot, hotel, kuchnia, piwo, wino zwiedzanie, pogoda, zabawa. Samo miasto, które w swojej historii było stolicami praktycznie trzech państw nie może być nudne. To może być nawet jego zaleta. Naleciałości austriackie, węgierskie, słowackie i czeskie – widać na każdym kroku – w architekturze czy kuchni. Kuchnię słowacką, której skosztowaliśmy w Bratysławie znajdziecie tu: http://7mildalej.pl/kulinarne-rozkosze-bratyslawy/.  Na pierwszy rzut oka nie zachwyca, ale też nie rozczarowuje. Jej kameralność i brak tłumów może być dużym atutem. Ceny nie zrujnują portfela. Na leniwy weekend, zdecydowanie TAK.


INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Lot z Warszawy – najszybsze i najtańsze połączenie oferuje WIZZAIR; jednocześnie godziny lotów pozwalają optymalnie wykorzystać czas np. weekendowego pobytu.
  2. Miasto, stosunkowo niewielkie – zwłaszcza jeśli chodzi o śródmieście/starówkę – łatwo i szybko zwiedza się główne atrakcje.
  3. Tania komunikacja miejska – bilety można nabyć zarówno jednorazowe, jak też optymalne dla zwiedzających pakiety 24h lub 48h.
  4. Miasto bezpieczne – przez nasz pobyt nie mieliśmy, ani nie byliśmy świadkami żadnych niebezpiecznych sytuacji, zachowań; ilość policji wystarczająca.
  5. Ludzie generalnie uprzejmi, mili i pomocni – w hotelu, restauracjach (poza jedną) trafialiśmy na sympatyczną obsługę.
  6. Ceny, pomimo wprowadzenia EUR, przystępne jak na polską kieszeń.

 

JEDNODNIÓWKA W GIBRALTARZE

Półwysep Iberyjski ma to szczęście, że znajdziecie na nim dwa skrajne europejskie przylądki: Cabo da Roca w Portugalii oraz Marroquí w hiszpańskiej Tarifie. Ten pierwszy stanowi najdalej wysunięty na zachód skrawek kontynentalnej Europy. Ten drugi – południowej. Ale znajdziecie też Gibraltar ze swoim Upper Rock. Jest to drugi najbardziej na południe wysunięty punkt kontynentu.

Sierpień 2008 roku – Andaluzja. Nie ma opcji – jeden dzień trzeba poświęcić na Gibraltar. Na Upper Rock wybraliśmy się samochodem z Marbelli. Odległość to ok. 80 km, a poruszaliśmy się autovią (A-7) – bezpłatna i ma lepsze widoki niż biegnąca równolegle autostrada AP-7. Szybki dojazd do La Línea de la Concepción i… korek na granicy. Tutaj zawsze jest korek na granicy, a jego długość zależy między innymi od stanu stosunków pomiędzy Wielką Brytanią a Hiszpanią, czytaj: utrudniania sobie życia. Przypomnę, że jest to zamorskie terytorium brytyjskie, do którego prawa rości sobie Hiszpania. Jeszcze wcześniej – w VIII wieku przez Gibraltar Berberowie próbowali zawładnąć półwyspem iberyjskim. Są też polskie akcenty w historii tej ziemi, ale o tym później.

Tak czy inaczej, korki są zawsze, a wjeżdżając należy pamiętać, że już daleko przed granicą jest dobrze oznakowany pas do skrętu na przejście – proponuję nim jechać, korka nie da się objechać – są betonowe zasieki.

Granicę przekracza się na pasie startowym lotniska w Gibraltarze. Po przejściu procedury kontroli (na ogół szybko i sprawnie, chyba, że ES i GB są w stanie „wojny”) wjeżdżacie do Gibraltaru Winston Churchill Avenue i… dalej jedziecie prawym pasem mimo, że to jakby nie patrzeć, Wielka Brytania. Ale gdy spojrzycie za okno, stwierdzicie, że to taka mała Anglia, tylko położona w fajnym klimacie, bez depresyjnej pogody.

Miasto położone u stóp skały gibraltarskiej nie jest zbyt przyjazne dla samochodów, wąsko, brak miejsc do parkowania, a jeśli już to coężko płatne. Na poniższym foto dostrzeżecie polską flagę – konsulat RP; w roku 2008 jeszcze funkcjonował polski konsulat; dzisiaj funkcjonuje tylko konsul honorowy RP.

Podstawową atrakcją Gibraltaru jest oczywiście UPPER ROCK (skała gibraltarska). Dostać się na nią można na dwa sposoby: wjazd samochodem lub kolejką linową (cable car). Pierwszy sposób wiąże się z koniecznością zaparkowania auta, opłatą za wjazd oraz korkiem i czasem ekstremalnymi przeżyciami. Stromo, wąsko, ciasno (miałem sytucję, że auto na holenderskich numerach postanowiło na tej drodze zawrócić… masakra).

Drugiego sposobu nie próbowałem. Ale z podróżniczego obowiązku wspomnę, że parkujecie w mieście w pobliżu Cable Car, idziecie do kolejki linowej, kupujecie bilet i do góry.

Jest też trzeci sposób – pieszo, ale też nie próbowałem.

Skała, zwana też przez lokalsów „White Rock”, ponad 400 m wystająca nad poziom morza, to wspaniały punkt widokowy na całą okolicę.

Życie w Gibraltarze jest droższe niż w La Linea, więc sporo osób mieszka po stronie hiszpańskiej i idzie/jedzie do Gibraltaru tylko do pracy (o tamtejszym życiu opowiadał  chłopak z Polski, który pracował jako kelner w jednej z knajpek przy marinie).

Jeśli już wjedziecie na Upper Rock to trzeba zobaczyć tunele w skale (WORLD WAR II TUNNELS). Jest to system wykutych w skale tuneli, znanych częściowo jeszcze z wcześniejszych wieków. Właśnie tam znajdziecie jeden z polskich akcentów. Jak wiadomo, 4. lipca 1943 roku z tego lotniska wystartował brytyjski Liberator z generałem Władysławem Sikorskim na pokładze, który runął do morza po 16 sekunadach lotu. Świadkiem był operator radiostacji, który obsługiwał sprzęt właśnie w tych tunelach.

Dzisiaj jest tam swoista ekspozycja/muzeum ukazująca wojskowe i wojenne dzieje tego przylądka. Wstęp płatny na górze lub z rozbudowanym passem cable car.

Magoty gibraltarskie

Gdybym był wyluzowanym guberanatorem tego terytorium, to rozpisałbym referendum na flagę Gibraltaru – zamiast „twierdzy z kluczem” zaproponowałbym „małpę z portfelem”.

Magoty (z rodziny makaków berberyjskich) pojawiły tam się prawdopodobnie ok. VII-VIII wieku przywiezione przez Maurów jako zwierzątka domowe. Później uciekły z domów, zamieszkały i rozmnażały się na skale, stając się nieoficjalnym symbolem Gibraltaru. Dzisiaj są pod opieką władz gibraltarskich. Do lat 90-tych XX wieku znajdowały się pod opieką i niejako na stanie miejscowej bazy RAF, gdzie opiekował się nimi wyznaczony oficer (!) a leczone były w wojskowym szpitalu. Ich populacja zmalała do kilku osobników w czasie II wojny światowej, ale sam Winston Churchill nakazał pilne odtworzenie populacji (nie dziwię mu się  – legenda głosi, że jak odejdzie ostatnia małpa, Brytyjczycy odejdą z Gibraltaru. Hiszpańscy historycy o magotach pisali: „Ani najazd Maurów, ani Hiszpanów czy Anglików, ani kule czy kartacze nie potrafiły ich zniszczyć” – i coś w tym jest…

Gdybym był złośliwym Hispzanem i miałbym za adwersarza konserwatywnego Anglika, powiedziałbym mu, że: MAGOTY BYŁY TU PRZED ANGLIKAMI, ZANIM OTRZYMALI TE ZIEMIE W 1713 ROKU.

Oczywiście magoty stały się tak „płochliwe”, że nie ma dnia, aby nie zrobiły jakiegoś numeru turystom. Sam też to przeżyłem. Na marginesie powiem, że makaki choć stanowią atrakcję dla turystów, a szczególnie dzieci, to nigdy nie zdarzyło mi się widzieć sytuacji, w której te zwierzęta byłyby dręczone przez odwiedzających Upper Rock.

Trzeci pobyt na skale; wjechałem samochodem ostrzegając współtowarzyszy podróży (nauczony już, nie jak typowy Polak, bo doświadczeniem nie swoim, a innych turystów):

„Z samochodu wychodzimy szybko, cenne rzeczy zabieramy albo chowany, okna zamknięte, drzwi za sobą też.! Zanim małpy nas okradną”.

Zanim jednak wszyscy (było nas w vanie 6 osób) wyszli, a wychodzili jak przysłowiowi pracowici Kubańczycy w czasie sjesty, to małpa z aparatem oraz jednym z portfeli już wychodziła z auta. Mając jednak wcześniejsze doświadczenia dogadałem się z nią i wszystko oddała – po tym zdarzeniu doszedłem do przekonania, że mógłybm nawet wynegocjować układ SALT II lepiej niż Jimmy Carter.

Z innych atrakcji, które mógłbym polecić do zobaczenia:

  1. Kilka plaż wokół skały np. Sandy Bay dla amatorów plażingu.
  2. Pomnik generała Sikorskiego prawie na samym cyplu.
  3. Kilka historycznych armat świadczących o burzliwej historii tego skrawka ziemi (np. woodford’s battery)
  4. Meczet (w środku nie zwiedzałem)
  5. Rezerwat przyrody
  6. Jaskinia św. Michała
  7. Spacer uliczkami tej małej Anglii

Gibraltar jako ciekawostka polityczno-geograficzno-historyczna nie jest może jedną z najczęściej wymienianych atrakcji w przewodnikach – i bardzo dobrze. Polecam wycieczkę poza sezonem letnim. Podczas jednego z pobytów – w listopadzie – pogoda była równie piękna, a turystów mniej o 70%.


INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. 3x byłem w Gibraltarze, za każdym razem samochodem – 2x z hiszpańskimi blachami, 1x z polskimi – na przejściu granicznym nigdy nie wysiadałem z auta – odprawa bezproblemowa – kolejki na granicy poza sezonem krótsze; jeśli startuje lub ląduje samolot przejście jest zamykane na ok. 15-20 minut.
  2. Dużo podstawowych informacji znajdziecie na: www.visitgibraltar.gi
  3. Waluta to funt gibraltarski = funt angielski; są kantory; można wymienić cash, ale można płacić też w EUR lub plastikiem.
  4. Knajpki przy marinie – symaptyczne, a dość drogie – za 2 kawy zapłaciłem 4£; piwo (za pintę, to wydatek ok. 3,5-4,0£ (!)
  5. Cable car jeździ od 9.30 do 19.30 w sezonie i do 17.15 poza sezonem; można też wykupić droższą opcję połączoną ze zwiedzeniem rezerwatu (za 25£) – aktualne ceny znajdziecie na: patrz punkt nr 2.
  6. Wjazd na Upper Rock kosztował mnie, z tego co pamiętam, 28 EUR, ale podobno – nie jest już możliwy, jeśli nie masz auta z GBZ – proponuję sprawdzić przed wyjazdem.
  7. Nazw skały jest kilka: UPPER ROCK, WHITE ROCK, SKAŁA GIBRALTARSKA; Marokańczycy mówią o niej DŻABAL TARIK (Góra Tarika).
  8. Ciekawostką jest fakt, że skała ta należy geograficznie do drugiego w Europie pod względem wysokości (po Alpach) pasma górskiego zwanego: Góry Betyckie.
  9. Z Gibraltaru do Afryki jest tylko ok. 17 km (cieśnina w najwęższym miejscu ma 14 km szerokości), a brzeg Maroka i Ceuty (hiszpańskiej enkalwy w Afryce) jest doskonale ze skały widoczny.

 

LIZBONA NA MAJÓWKĘ

Lizbona na majówkę, czyli najpiękniejsze w życiu są podróże niezaplanowane, spontaniczne. Tak też było z majówką 2018. Miała być Barcelona, później Santander, a wylądowaliśmy w LIZBONIE. Lot zarezerwowaliśmy w ostatniej chwili, co prawda ze stopem w Monachium, ale paradoksalnie cena była okazyjna. Przy okazji w locie powrotnym czasu starczyło na 24h zwiedzanie stolicy Bawarii (po więcej zapraszam do działu Podróże: OVER STOP W MONACHIUM).

Wszystkie 4 odcinki na pokładach pierwszej europejskiej 5* linii lotniczej – LUFTHANSY. Odcinek WAW-MUC oraz MUC-WAW odbyliśmy na pokładzie EMBRAERA 195, odcinek MUC-LIZ na pokładzie A321, natomiast na odcinek LIZ-MUC podstawiono A320 (info o locie LUFĄ – czytaj: http://7mildalej.pl/czy-lufthansa-zasluguje-na-5-gwiazdek/).

DZIEŃ 1 

Z WAW wystartowaliśmy o 13.15, w MUC krótki stop, w LIZ lądowaliśmy o 21.30, czasu na zwiedzanie raczej nie zostało wiele, więc szybki look na lotnisko (małe, ciasne – ale o tym przekonaliśmy się na własnej skórze w dniu powrotu). Krótka instrukcja obsługi automatów z VIVA VIAGEM CARD (info o komunikacji w Lizbonie na końcu artykułu), zakup karty, doładowanie i możemy powłóczyć nogami na stację metra.

Na lotnisku znajduje się przystanek początkowy/końcowy czerwona linia (LINHA VERMELHA) – 9 stacji i wysiadamy na ALAMEDZIE jako, że hotel zarezerwowaliśmy pomiędzy stacjami ARROIOS i ANJOS na linii zielonej (LINHA VERDE); hotel przy zielonej linii to strategiczna sprawa, metro jedzie na samo wybrzeże do CAIS DO SODRE, a po drodze można wysiąść w takich miejscach jak ROSSIO, BAIXA-CHIADO skąd już blisko do uliczek ALFAMY; z CAIS DO SODRE złapać można tramwaj do BELEM lub kolejkę podmiejską do CASCAIS. Z ALAMENDY, per pedes, 10 minut spaceru wzdłuż Avenida Alm. Reis, pierwsze wieczorne spojrzenia na miasto są pozytywne.

HOTEL LUENA (***) przy Rua Pascoal de Melo 9 – szybki check-in i jesteśmy w pokoju. Nie umieszczam go w dziale Recenzje, bo została nuta rozczarowania. Hotel rezerwowaliśmy prawie jak last minute, ale był to najtańszy hotel *** ze śniadaniem dobrze skomunikowany zarówno z tymi dzielnicami, które zamierzaliśmy zwiedzać oraz dojazdem na lotnisko. Mam prostą zasadę, którą nazywam maksymalizacją „free-time” – jak najwięcej czasu na miejscu, jak najmniej czasu na dojazdy.

O ile obsługa hotelowa, jego butikowy wystrój, wygodne łóżko i ogólna czystość w pełni zasługują na ***, o tyle tak tragicznych, skromnych i monotonnych śniadań nie serwowano nawet w ośrodkach FWP w latach 60-tych Do tego okno w pokoju wychodzące na oddaloną o 3 m ścianę (!) – jak w karcerze (zaznaczam, że pokój rezerwowałem na stronie hotelu, a nie „bookingu”, czy „hotelsie”); w przedostatni dzień zabrakło też kosmetyków i wymiany pościeli… Prawie 400 PLN za nocleg – dużo za dużo. Gdybym miał ocenić max. 3,0/5.

 

DZIEŃ 2 – ALFAMA, BAIXA, CHIADO, BAIRRO ALTO

Naprzeciwko hotelu jest mały sklepik spożywczy, prowadzony przez sympatycznych chłopaków z Bangladeszu, z niewygórowanymi cenami, gdzie zaopatrzyliśmy się w wodę i owoce. Pierwsze co przykuwa uwagę, to wszechobecne AZULEJOS (nazwijmy to elewacją z glazury). Domy stare, domy nowe – azulejos znajdziecie w całej Portugalii, a ma ona mauretańsko-hiszpańskie korzenie, tymi właśnie arabskimi mozaikami wykonywanymi przez Maurów na półwyspie iberyjskim zachwycił się król Manuel I odwiedzając hiszpańską Andaluzję.

Drugie spostrzeżenie – chodniki – w przeciwieństwie do znacznych obszarów Europy – brak kostki brukowej czy płyt betonowych, chodniki wykonane są z małego naturalnego kamienia często ułożonego w fantazyjne wzory azulejos.

Schodzimy ulicą w dół w kierunku wybrzeża – jako pierwszy cel obieramy ALFAMĘ z jej uliczkami i górującym zamkiem świętego Jerzego (CASTELO DE SAO JORGE). Sam zamek stoi na najwżyższym ze szczytów Lizbony; pierwotnie był fortecą Maurów zdobytą w 1147 roku przez Portugalczyków.

Tutaj uroczyście żeglarz Vasco Da Gama był witamy, gdy opłynął Afrykę i odkrył, to co miał wcześniej uczynić Kolumb, czyli drogę do Indii. Dzisiaj to fantastyczny punkt widokowy. Wejściówka – 8,50  EUR.

Sama ALFAMA – najstarsza i według wielu – najpiękniejsza dzielnica Lizbony urzeka swoimi klimatycznymi uliczkami i knajpkami, jest też doskonale wyposażona w tzw. MIRADUORO, czyli punkty widokowe, z których można podziwiać panoramę miasta oraz ujście Tagu (TEJO). Tak naprawdę, to MIRADUORO znajdziecie też w CHIADO, BAIX’ie oraz innych dzielnicach miasta. Są naprawdę warte zobaczenia – widoki z nich bywają prześliczne; nie wszędzie są też tłumy podobnych do Was (czyli turystów).

Najpopuarniejsze w Alfamie to MIRADUORO DE SANTA LUZIA (św. Łucji) i MIRADUORO PORTAS DA SOL (bramy słońca). Mój osobisty wybór: MIIRADUORO RECOLHIMENTO – wyżej położone, bez zbędnych tłumów, można wkoczyć na przylegający murek i odpocząć wystawiając twarz do słońca i bryzy znad Tagu.

Nasyciwszy nasz wzrok pięknem lizbońskiego krajobrazu skierowaliśmy się w dół, w kierunku wybrzeża Tagu zwiedzając po drodze katedrę (zwaną CATERDAL lub po prostu: SE) – największą sakralną budowlę miasta. Kościół powstał na miejscu meczetu po zwycięstwie nad Maurami w 1150 roku; obecnie katedrze przywrócono jej romański wygląd.

 

Schodząc nadal w dół skierowaliśmy się na Rua da Alfandega, przy której stoi CASA DOS BICOS – prawie jakbym się przeniósł w renesansową Italię, ale rzeczywiście, kto był w Ferrarze  i widział Palazzo dei Diamanti, przeżyje… deja vu, no, prawie deja vu. 1125 wyciętych kamieni naśladujących strukturę diamentu robi wrażenie.

Kilka chwil zajęło nam przejście na PRACA DO COMERCIO, na której trwały przygotowania do fianłu Eurowizji. Centralną budowlą placu jest pomnik króla Józefa I.

Jakie miasto taki Łuk Triumfalny… Nie ma w tym złośliwości, gdyż przy całej kameralności Lizbony budowla doskonale wkomponowuje się kameralny urok miasta.

Za Łukiem Trimfalnym (ARCO DO TRIUNFO) rozpoczyna się BAIXA, a jej początek daje zatłoczony deptak – jedna z najbardziej reprezentacyjnych ulic miasta: Rua do Augusta.

W jednej z bocznych równoległych do R. do Augusta uliczek, Rua dos Correiros, przyszedł czas na posiłek – wybraliśmy VELA BRANCA i nie żałowaliśmy – mieli świeżą doradę. Zdjęć nie zdążyłem zrobić – nie zjedliśmy jej, my ją pochłonęliśmy. Tak pysznej dorady nie jadłem ani w Polsce, ani we Włoszech, ani w Grecji, ani w Hiszpanii. Pierwszy raz mogę powiedzieć, że rybę nie tylko skosztowałem, ale też się rybą najadłem. Portfel również wytrzymał (cena: 27EUR – bez wina oczywście).

Po konsumpcji przyszedł  czas na zwiedzania BAIX’y, dotarliśmy do ELEVADOR DE SANTA JUSTA. W Lizbonie zachowało się kilka wind stanowiących doskonały środek komunikacji miejskiej dla leniwych – różnice poziomu między nawet sąsiednimi ulicami są prawie jak premie górskie na TdF (w tym przypadku prawie robi jednak różnice).

Następnie udaliśmy się na CHIADO, kolejną dzielnicę, chyba obok BAIX’y najbardziej imprezową (w porze nocnej). Oblegana przez młodych i starych: PRACA LUIS DE CAMOES:

Z CHIADO wspięliśmy się na BAIRRO ALTO zarzymując się po drodze przy kolejnym MIRADUORO – SAO PEDRO DE ALCANTARA (zdecydowanie dla mnie NO°1):

Dla mnie BAIRRO ALTO – z całej lizbońskiej komercji – jest najbardziej portugalskie oraz lizbońskie.

Jak widać na załączonych obrazkach u góry i na dole – brak tłumów, a knajpki zdecydowanie już z lokalsami (a takie mi najbardziej odpowiadają).

Schodząc z BAIRRO ALTO minęliśmy ogród botaniczny i wracając do hotelu przeszliśmy się wzdłuż AVENIDA DA LIBERDADE – Warszawa ma Aleje Ujazdowskie, Paryż ma Avenuse des Champs Elysees, a Lizbona ma Av. Liberdade.

Zatrzyaliśmy przy MONUMENTO AOS MORTOS DA GRANDE GUERRA:

Chodzi oczywiście o I wojnę światową (1914-1918). w 1915 roku Portugalczycy starli się z Niemcami w Afryce (!) na pograniczu Mozambiku (PT) oraz Tanganiki (DE), następnie „aresztowali” niemieckie statki w portach swoich kolonii, wskutek czego Niemcy 9. kwietnia wypowiedzieli Portugalii wojnę, rzucając kraj niejako w objęcia Ententy. Najkrwawszą bitwą dla Portugalczyków była bitwa pod La Lys w kwietniu 1917 roku. Z ok. 8.200 żołnierzy portugalskich poległych w czasie I wojny światowej, ok. 7.400 zginęło właśnie pod tym flandryjskim miasteczkiem. My mieliśmy bohaterskiego np. kapitana Raginisa pod Wizną w 1939 roku, a Portugalczycy pod La Lys mieli szeregowego Anibala Milhaisa, który z pomocą karabinu maszynowego i garstki żołnierzy powstrzymywał cały niemiecki pułk (!).

Odpoczęliśmy przy fontannach przed Teatrem Narodowym na  PRACA ROSSIO:

Wieczorem eksplorujemy okoliczne knajpki w bezpośredniej bliskości hotelu – na rogu Melo/Reis jest ciekawa piwiarnia z jedzeniem podawanym do 23.00, my wybieramy jednak… indyjską knajpę: THE TAJ MAHAL na rogu Febo Moniz/de Arroios. Curry z krewetek, a raczej stadem krewetek oraz winem zaspokoił w pełni nasze kulinarne potrzeby. W hotelu jesteśmy po północy (mamy taki kulinarny zwyczaj, że na jeden posiłek w różnych krajach próbujemy kosmopolitycznego jedzenia dostępnego wszędzie: kebab, curry, pizza).

DZIEŃ 3 – LINHA 28E, BELEM, CASCAIS

Jak Lizbona, to musi być niezapomniany lizboński rekwizyt, nieodłączny bohater każdej fotografii, bestia w stylu retro: ŻÓÓÓŁTYYYY TRAAAMWAJJJ!

Z hotelu, do linii, po której kursuje ten oldtimer spacer zajął nam tylko 10 minut. Pamiętajcie, żeby atrakcja była atrakcją, musi być pożądana, trzeba na nią czekać. Czekaliśmy więc – ok. 40 minut (w międzyczasie rozkładowo powinny już przyjechać 2 tramwaje), ale się doczekaliśmy. Nadjechał – to on: ELETRICO 28E.

A teraz najważniejsze:

  1. Bilet obowiązuje normalny – nie dopłaca się jak za wino na wieży Eiflla,
  2. Cała trasa linii 28E to max. 40-50 minut,
  3. Częstotlwość kursów – nie patrz na rozkład, dla niego czas się zatrzymał: 8 minut czy 20 minut – mañana,
  4. Zaczyna się i kończy na MARTIM MONIZ,
  5. Nawet jeśli wsiedliście w trakcie trasy i chcecie zrobić pętelkę… i tak Was wyrzucą na MARTIM MONIZ,
  6. W korkach i tak postoice – Jego nie obowiązują żadne busbasy, On jedzie egalitarnie razem z samochodami, ma w… pantografie najnowsze trendy inżynierów transportu miejskiego (tych z Warszawy też),
  7. Czasem spotka na swojej trasie czerownego brata, ale to wycieczkowiec, On jest jedynym prawdziwym liniowcem,
  8. Klimatyzacja (instrukcja obsługi): okna należy otworzyć samodzielnie pociągając do góry i zabezpeiczając w drewnianych prowadnicach a następnie cieszyć się nawiewem ciepłym (za dnia w miesiącach letnich) lub chłodnym (w pozostałych przypadkach).

Tramwaj już był, więc czas udać się gdzieś dalej: wybór pada na BELEM oraz CASCAIS i zaliczyć dodatkowo: BOCA DO INFERNO. Do Belem dojechać można z CAIS DO SODRE (czyli dworca położonego przy nabrzężu Tagu) np. tramwajem 15E lub kolejką podmiejską (każdy pociąg jadący w kierunku CASCAIS). Do dworca CAIS DO SODRE dojechać można zieloną linią metra.

Przed dworcem trafiamy na kiermasz z regionalnymi produktami, gdzie przy dużej beczce (stanowiącej ersatz stolika) wypijamy napój składający się z wina, lodu oraz owoców (coś a’la sangria, ale fajnie zmrożona i wytrawna).

Obok znajduje się MERCADO DA RIBEIRA (olbrzymie hale z warzywami, owocami, rybami, frutti di mare oraz druga – gdzie to wszystko można zjeść). Siedzi się jak niemieckiej bierhali przy długich stołach, ale na miejsce trzeba polować – tłum jak po papier toaletowy w stanie wojennym.

Dostaniesz wszystko, co portugalskie do jedzenia, ale ceny nie różnią się od przeciętnych lizbońskich knajpek.

Tak na marginesie, to swoje stoiska ma tam część restauracji i barów, które znajdziecie w Alfamie czy Chiado.

Podróż do BELEM trwa ok. 15-20 minut. Tramwaj linii 15E, to nowoczesny skład; można też wybrać autobus linii 728; karta VIVA VIAGEM oczywiście działa.

Belem, jak dla mnie „MUST SEE”! Atmosfera tej zielonej, nadmorskiej dzielnicy ma w sobie pewien  luz i klimat południowej sjesty, a jest też co zwiedzać i gdzie zjeść. Stąd właśnie wyruszał Vasco da Gama w 1497 roku w poszukiwaniu drogi do Indii, tutaj znajdują się wspaniałe zabytki: wspaniały klasztor Hieronimitów (MONASTEIRO DOS JERONIMOS),

 

Jeśli po klasztornej medytacji macie ochotę spojrzeć w gwiazdy – kilka kroków od klasztoru znajduje się planetarium. W Belem znajdziecie też ogród botaniczny, olbrzymie modernistyczne centrum kultury, muzeum morskie, muzeum powozów (NACIONAL DOS COCHES) czy też PALACIO NACIONAL DA AJUDA.

Na wybrzeżu warto odwiedzić  PADRÃO DOS DESCCOBRIMENTOS (pomnik zdobywców), który upamiętnia portugalskie odkrycia i podboje świata; na jego szczyt wjedziecie windą, a w jego wnętrzu znajduje się mał ekspozycja dotycząca odkryć nie tylko geograficznych.

Pomnik w kształcie karaweli, przyozdobiony postaciami najwybitniejszych portugalskich żeglarzy i odkywców. Na wysokości ponad 50 m (wjazd windą – 5 EUR) znajduje się taras widokowy- jeden z najpiękniejszym widoków na Belem:

czy też PONTE 25 DE ABRIL (most 25. kwietnia):

Most ten pomimo, że jego nazwa odnosi się do słynnej rewolucji goździków z 1974 roku, został oddany do użytku w 1966 roku (jego wcześniejszym patronem był, a jakże… Antonio Salazar; wtedy w Portugalii prawie wszystko było imienia Salazara (uwaga – brak nawiązania do najnowszej historii Polski).

Udając się w kierunku oceanu atlantyckiego dojdziecie do TORRE DE BELEM, która pełniła funkcje obronne, latarni morskiej, radiotelegraficzne i szereg innych w zależności od okresu w swojej historii. Wejście również 5 EUR, ale naprawdę nie ma tam niczego ciekawego, wchodzicie po schodach z piętra na piętro mijając po drodze puste na ogół sale.

Przy Torre de Belem znajdziecie jeszcze dwie atrakcje: Muzeu do Combatente (muzeum wojskowości) oraz replika wodnosamolotu Fairey F-IIID.

Samolotem tym Sagadura Cabral oraz Gago Coutinho jako pierwsi przelecieli południowy Atlantyk (z Lizbony do Rio de Janeiro). Przelot był podzielony na etapy i trwał od 30. marca do 17. czerwca 1922 roku.

Jak już jesteście w Belem, to nie zapomnijcie o najsłynniejszych ciasteczkach (nie mylić z internetowym cookies), z których słynie Portugalia, a właściwie Belem – PASTÉIS DE BELÉM, przy  Rua Belém 84-92 znajduje się ta jedyna orygnalna, pierwsza cukiernia, w której dostaniecie ten smakołyk – budyniowe babeczki zapiekane we francuskim cieście według przepisu mnichów z położonego obok klasztoru Hieronimitów – w którymś z przewdoników wyczytałem, że jest to „…święty graal wypieków portugalskich…” (podobno nie tylko portugalskich).

Krótki wypad do Cascais

Na stacji w Belem wystarczy wsiąść w podmiejski pociąg i za 40 minut wysiadacie w CASCAIS – urokliwym nadmorskim miasteczku, w którym czas płynie leniwie przy filiżance kawy lub nadmorskim spacerze. W kurorcie znajdziecie rezydncję prezydenta Portugalii, port rybacki sąsiadujący z plażą. W odległości 20 minut spacerem natomiast: ESTORIL (mekka portugalskiego hazardu).

30 minut spacerem od Cascais jest jeszcze jedna atrakcja, która zrobi wrażenie: BOCA DO INFERNO (paszcza piekieł).

Można zejść jeszcze niżej i ujrzeć taki oto widok:

Pełne wrażenie robi kompilacja obrazu z dźwiękiem – szum fal Atlantyku rozpryskującycyh się o poszarpane, klifowe skały i ściany jaskinii. Coś pięknego i potężnego jednocześnie…

Z Cascais wrociliśmy wieczornym pociągiem… na gapę. Przegapiliśmy fakt, że skończył się nam cash na VIAGEM-ie, na doładowanie nie było czasu, pociąg prawie odjeżdżał, do automatu kolejka. Uprzejmy Pan zawiadowca przepuścił nas przez bramkę na peron przy pomocy swojej karty. Na pytanie jak wyjdziemy w Cais do Sodre – wykonał tylko gest jakby chciał powiedzieć: SEM PROBLEMA (nie ma sprawy). Na stacji Cais do Sodre podobnie sympatyczny Pan z obsługi uczynił to samo wypuszczając nas z peronu… To się nazywa SCHWARZ FAHRT (jakby powiedzieli Niemcy) na legalu.

Wróciliśmy do Lizbony i w okolicach Dworca znaleźliśmy knajpkę z bardzo symaptycznymi kelnerkami – FLOR DO CAIS DO SODRE przy Rua dos Remolares 31. Pyszna kolacja – recenzja w dziale: Smaki Świata.

DZIEŃ 4 – CABO DA ROCA

Piękno tego przylądka odkryjecie w artykule: CABO DA ROCA (2018). Planowaliśmy na ten dzień jeszcze Sintrę, ale w związku z tym, że zapragnęliśmy skosztować kąpieli w Atlantyku, czasu niestety zabrakło. Necessarily – next time.

Wieczorem postanowiliśmy urządzić sobie „zieloną noc” i pojechaliśmy metrem na BAIXA-CHIADO. Tłumy imprezowiczów, knajpy wypełnione po brzegi, tak że czeka się na miejsce siedzące. Czasem brakuje nawet ulubionego wina, jedzenia w takich warunkach nie polecam.

Zatrzymaliśmy się w knajpie POVO (Rua Nova do Carvalho 32-26) – ze względu na jedzenie  oraz obsługę radzę omijać szerokim łukiem. Tragedia… Jeśli ktoś lubi ekstremalne i masochistyczne przeżycia kulinarno-żołądkowe, to za standardowe 30 EUR ma je gwarantowane!

W restauracji, po chwili przysiadł się do nas sympatczny Anglik pochodzący z północnego Londynu i zaczął opowieść o swoim życiu. Dopiero po kilku minutach zorientował się, że nie jesteśmy nativ speakerami… Okazało się, że spędza tutaj swój bachelor party, a żeni się z Polką, wobec czego poprosił o naukę podziękowań dla gości z Polski, a szczególnie dla przyszłej teściowej. Rozstaliśmy się po dwóch godzinach. Ile z tego zapamiętał, wiedzą tylko weselni goście z Polski.

(To ten gość w białej tunice…)

DZIEŃ 5 – POWRÓT

Samolot mieliśmy o 10.50, więc szybkie śniadanie (mi osobiście nie bardzo wchodziło) i orzeźwiający spacer na ALAMEDĘ, do stacji metra. Lotnisko w Lizbonie, jak już wspominałem ciasne i zatłoczone, o ile checkiny są jeszcze do szybkiego ogarnięcia, o tyle security to jakiś koszmar – nam przejście zajęło ok. 30-40 minut (wyjeżdżaliśmy w niedzielne przedpołudnie).

Jeszcze spojrzenie na Lizbonę z lotu ptaka (stalowego) i czeka na nas Monachium.

Wrażenia z Lizbony..?

Czy Lizbona na majówkę to był dobry wybór? Lecieliśmy z pełnym resetem, bez nastawienia „pro” czy „contra”. Miasto ma swój urok i klimat – urzekło nas i niech najlepszą rekomendacją będzie fakt, że zamierzamy tam wrócić. Portugalczycy są mili i uprzejmi, ale na szczęście nie nachalni. Każdy w tym mieście znajdzie coś dla siebie. Jedno jest pewne – nie jest to miasto na 2 dni, jeśli ktoś chce lecieć w piątek i wracać w niedzielę, to będzie z pewnością mu towarzyszyło poczucie straty, tam jest zbyt pięknie, by być zbyt krótko.

To na co nam zabrakło czasu i zostawiamy next time, a może wy znajdziecie czas:

  1. SINTRA – tego żałujemy, ale zapisujemy na następną wizytę jej zamki i pałace,
  2. FADO – dotarliśmy do 2 knajpek z fado, ale ceny obiadów czy kolacji trochę nam słuch stępiły i odstapiliśmy (30-40 EUR za danie); następnym razem poszukamy bardziej wnikliwie,
  3. OCEANARIO DE LISBOA – podobno jedno z najpiękniejszych w Europie,
  4. dla mnie – fana latania i lotnictwa – MUSEU DO AR, czyli muzeum lotnictwa,
  5. ewentualnie przejażdżka PONTE 25. DE ABRIL do Almady na drugi brzeg Tagu.

LIZBONA – INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Komunikacja w Lizbonie – 4 linie metra, 5 linii tramwajowych + autobusy – można dojechać we wszystkie pożądane okolice i atrakcje; stosunkowo tania – wydaliśmy w trakcie pobytu ok. 15 EUR (na podróże miejskie i podmiejskie) na osobę; karta jest nieodzowna, ale i bardzo wygodna; doładowanie proste w automatach; wejścia na perony metra strzegą wysokie bramki; wszystko na stronie: www.portalviva.pt
  2. Stare dzielnice – Alfana, Baixa, Chiado, Bairro-Alto da się pokonać pieszo w ciągu jednego-dwóch dni; niektórych jednak różnica poziomów może zmęczyć; jeśli planujecie rozszerzyć zwiedzanie o wizyty w muzeach – przygotujcie się na kolejki.
  3. PP czyli płatne przystawki – każdy, kto był w Portugalii wie, że na stół (bez zamówienia) wjeżdżają małe przekąski lub przystawki, które później znajduje się na rachunku. Wystarczy grzeczne: dziękuję, nie (OBRIGADO, NÃO) i działa, i portfel grubszy; kelnerzy nie wciskają tego na siłę, ale jak klient nie reaguje, to wykorzystują okazję do zarobku.
  4. Obsługa hoteli, restauracji mówi na ogół po angielsku, czasami po niemiecku; generalnie nie ma problemów z porozumiewaniem się.
  5. Ceny w restauracjach i kawiarniach wcale nie odstają od cen zachodniej Europy – obiad czy kolacja dla dwóch osób: danie główne + woda + butelka wina + ewentualnie zupa (30-40 EUR); kawa tania: 1,5-2 EUR; o knajpkach z fado mowa wyżej; z ich narodowych fast foodów spróbujcie BIFANY, ale trzeba trafić na dobrą wersję.
  6. Część parkingów (np. Cabo da Roca) bezpłatna, a ceny atrakcji, muzeów, itp. utrzymują się poniżej cen Paryża, czy Londynu.
  7. Kuchnia (poza restauracją POVO) – wspaniała i świeża – żadnych problemów gastrycznych (żołądek mojej Ukochanej Kobiety jest jak barometr i wykaże każdą anomalię); ryby naprawdę świeże i pyszne; coś z tego zrobimy na pewno w domu i podzielimy się na blogu doświadczeniem.
  8. Hotele – to nie tylko nasza opinia – przewartościowane – jest wiele tańszych miast w Europie; nawet w Paryżu za hotel *** przy Łuku Triumfalnym zapłaciliśmy mniej za lepszy standard; hotel Luena prawie 400 PLN za ***, ale na „+” tylko lokalizacja i personel, o reszcie wolałbym zapomnieć;
  9. Winho verde – portugalskie białe wino z zielonych wingoron z regionu Minho, jest na ogół mocno wytrawne i orzeźwiające, odpowiednie do klimatu portugalskiego wybrzeża – w restauracjach za 14-18 EUR można trafić na coś dobrego; w sklepach  polecam te od 8-9 EUR, ale jak kto lubi – za 6,50 też bywają; w knajpkach rzadko bywa, ale bywa wino domowe – od 8 EUR za 1L karafkę.
  10. Pogoda – byliśmy na majówkę 2018 – temperatury w dzień 23-28°C, w nocy 15-17°C; pełne słońce, „0” opadów, bryza od Tagu.

 

CABO DA ROCA – PORTUGALIA

 

Być w Lizbonie i nie wpaść na jeden dzień na CABO DA ROCA zostawiłoby poczucie niepowetowanej straty, tak jakby znać numery przed losowaniem w lotto i nie wysłać kuponu z tymi liczbami. Przylądek odwiedziliśmy w trakcie naszej podróży – http://7mildalej.pl/lizbona-na-majowke/. Miejsce gdzie zaczyna się kontynentalna Europa, przylądek, który ma sobie magię typu „must see”. Nie znajdziesz na nim startuących promów kosmicznych jak na CAPE CANAVERAL, nie dopadną Cię „ryczące czterdziestki” jak na przylądku HORN, nie ma tak pięknego ukształtowania terenu jak Przylądek Dobrej Nadziei, nie będzie też tak zimno jak  na NORDKAPPIE, ale ten bezkres Atlantyku z jego świeżą bryzą, świadomość tego, że jesteś gdzieś na… krańcu kontynentu robi wrażenie.

Jak dojechać na CABO DA ROCA z Lizbony? Najprościej – idziesz/jedziesz na dworzec kolejowy w Lizbonie; jeśli jesteś w centrum, to udajesz się na ROSSIO, kupujesz bilet i wsiadasz w pociąg do SINTRY (LINHA DE SINTRA). Są połączenia bezpośrednie (podróż – ok. 40-50 minut), pociągi kursują ca. co 30-40 minut. My znaleźliśmy połączenie z przesiadką w AMADORZE, ale miało ten plus, że nie straciliśmy 1/2 godziny czekając na odjazd pociągu.

Bilet kupujecie w automacie lub w kasie (uwaga – kolejki! – ale da się ogarnąć w 10 minut). Jeśli przychodzicie 3 minuty przed odjazdem pociągu, może być słabo…

Sintra jest zbyt piękna i jest w niej zbyt wiele wartego zobaczenia, żeby traktować ją jak japoński turysta, więc jeśli chciecie zwiedzić Cabo da Roca z okolicami, to na Sintrę, jej pałace i zamki proponuję zarezerwować oddzielnie cały dzień.

Z dworca kolejowego w Sintrze odjeżdżają autobusy – przystanek ciężko przegapić, jest dobrze oznakowany, autobusy zresztą też – LINHA 403), które wożą turystów bezpośrednio na przylądek; czas podróży – ok. 40 minut. Bilet OW kosztuje 4,30 EUR.

Jest jeszcze druga opcja – jedziecie pociągiem podmiejskim do CASCAIS i tam wsiadacie w autobus jadący na Cabo da Roca (25-30 minut); autobusy na Cabo da Roca jeżdżą zarówno z Sintry, jak też z Cascais.

CABO DA ROCA… Jeszcze w XIII – XIV wieku, zanim Kolumb wypłynął w poszukiwaniu Indii, a odkrył Amerykę, wszyscy byli przekonani, że to jest właśnie koniec świata. Sam przylądek jest piękny, fale Atlantyku rozbijające się u podnoża klifu, wiatr dający nawet w upalne dni odczucie chłodu – stoisz i patrzysz z wysokości ponad 140 metrów na bezmiar otaczajecej Cię wody.

Na przylądku, obok latarni morskiej, której światło widać z odleglości 46 km, znajdziecie obelisk, a także punkt informacji turystycznej z pamiątkami i możliwością zakupu certyfikatu „zdobycia” przylądka.

AQUI… ONDE A TERRA SE ACABA E O MAR COMECA… – czyli: „tutaj… kończy się ląd, i zaczyna morze…”

Co ciekawe – przy takiej atrakcji są bezpłatne parkingi oraz niewielka restauracja, a raczej snack/lunch bar.

Sam przylądek, pomimo faktu, że ruch na nim panuje jak na stacji metra w Tokio (tak, tak – przesadzam, ale niewiele) ma w sobie tę zaletę, że wciąż jest jeszcze skrawkiem dzikiej przyrody, nie do końca zdominowanym przez komercję i zadeptanym przez tłumy turystów, którzy masowo wychodzą za drewniane barierki w poszukiwaniu „the best of selfie”. Niektórzy tak daleko posunęli się w poszukiwaniu tej nagrody, że było to ich ostatnie selfie w życiu, a pośmiertnie otrzymali nagrodę Darwina (tak skończyła między innymi dwójka Polaków w 2017 roku).

 

Bar CABO DA ROCA nie powala kartą dań – raczej proste potrawy – jedliśmy BIFANĘ, czyli portugalski fast food (przyprawiona wieprzowina w bułce). Raczej skromnie – kubeczki smakowe mówiły: „…myśleliśmy, że nasz właściciel ma lepszy gust kulinarny…”; cena – 7 EUR za stosunkowo niewielką bułkę – lekka przesada. Małe, portugalskie piwo – 2,50 EUR, duża woda mineralna – 1,60 EUR; butelka wody (1,5L) – 2,40 EUR. Obsługa miła, toalety bezpłatne. Plusem – widok, którym można się delektować (chyba doliczony do tej bifany…).

Ciekawostką jest fakt, że cały przylądek pokryty jest płożącą się, ukwieconą na biało i fioletowo rośliną. Wszystkim florofilom spieszę wyjaśnić, że jest to karpobrot jadalny (zastrzegam, że nie próbowałem). Sukulent, przywieziony z Afryki do portugalskich ogrodów, rozprzestrzenił się inwazyjnie właśnie na Cabo da Roca.

Na zwiedzanie przylądka wystarczy od 30 do 60 minut i można wracać do Sintry albo jechać do Cascais… ale jest jedno „ale”. Najciekawsze są ścieżki, które wiodą z Cabo da Roca wzdłuż klifowego wybrzeża

Na tych ścieżkach wiodących do odosobnionych, ukrytych pośród klifowych urwisk plaż: PRAIA DA AROEIRA oraz PRAIA DA URSA niejednokrotnie nie znajdziecie żywej duszy – spacer z Cabo da Roca do Praia da Ursa zajmuje ok. 30-40 minut. Przygotować się należy na atrakcje typu zejście z klifu/wejście na klif – ok. 140 m – niby niewielka elewacja, ale idzie się po skałkach. Ludzie w klapkach kiepsko sobie radzili na szlaku.

Plaża  – PRAIA DA URSA – jest prześliczna, odseparowana od innych plaż. Za wiele nie będę się rozpisywał – zdjęcia mówią wszystko. Atlantyk na początku maja miał ok. 17°C. Plaża należy zarówno do tekstylnych, jak też do naturystów.

Droga powrotna nie jest usłana różami, a raczej skałami.

Powrót na przystanek autobusowy przy Cabo da Roca i odjazd (tym razem w kierunku Cascais). Całość możliwości podróży po okolicach ilustruje poniższa grafika:

Odjeżdżając chciałoby się powiedzieć: ATE MAIS TARDE DA PROXIMA VEZ! (Do zobaczenia następnym razem!)

 

STOP-OVER W MONACHIUM

Wracając z Lizbony do Warszawy zaplanowaliśmy stop-overa w Monachium. Ot, taka mała zmiana klimatu i kuchni. Niestety, 24h spędzone w stolicy Bawarii nie pozwalają na odkrycie wszystkich uroczych zakątków tego pięknego miasta. Zwiedzanie jego historycznego centrum bez zbytniego pośpiechu połączone z degustacją bawarskiej kuchni i piwem z lokalnego browaru jest już jak najbardziej możliwe.


Dojazd z lotniska (MUC) do centrum (okolice Hauptbahnhofu) możliwy jest na 2 sposoby: S-BAHN – linie S1 / S8 lub LUFTHANSA EXPRESS BUS. Wybraliśmy S-Bahnę – dojazd do centrum (Hauptbahhof) zajmuje max 45 minut. W wysiadaliśmy na Hackebruecke, ponieważ mieliśmy na westendzie hotel: MUNICH CITY przy Schwanthalerstarsse (swoją drogą polecam – opis: http://7mildalej.pl/nocleg-w-monachium-hotel-munich-city/).

Monachium – uznawane za jedno z najbogatszych miast w Niemczech niewiele straciło (a może zyskało) przez ostatnie 15 lat, odkąd byłem w nim ostatni raz. Nie ma możliwości zwiedzenia w ciągu jednego dnia, nawet przewodnikowych atrakcji. Polecam więc to miasto co najmniej na trzydniowy weekend. Mieliśmy 24h (w tym nocleg) więc skupiliśmy się na historycznym śródmieściu.

Okolice Westendu to bliskość między innymi THERESIEN WIESE – wielu więcej osobom ta nazwa skojarzy się, jeśli powiem, że to teren OKTOBERFESTU.

Marne jednak szanse, że w październiku zarezerwujecie ten hotel w cenie, w jakiej nam się to udało w maju (50 EUR). Może ceny hoteli nie rosną jak na mundialu w Rosji, ale każdego października kieszeń odczuje bliskość święta piwa. Mieliśmy to szczęście, że był to ostatni weekend wiosennego miejskiego festu, więc te łąki (czyli Wiese po niemiecku) były zaadoptowane przez… odpustowe atrakcje typu lunapark i stoiska z różnej maści dobrami w stylu kaese’ów, wurst’ów, beer’ów oraz tego co chyba jednak najważniejsze – bawarskiego tradycyjnego ubioru w wersji zarówno Damen, jak i Herren 😉 Swoją drogą takie umiłowanie tradycji zarówno przez młodych, jak i starych – bezcenne.

Obok THERESIEN WIESE możecie wstapić do DEUTSCHES MUSEUM VERKEHRSZENTRUM – gdzie cofniecie się do początków motoryzacji chociaż to muzeum nie tylko dla fanow motoryzaji.

Przejście pieszo na MARIENPLATZ, po drodze oglądając np. Kościół SANKT PAUL nie powinno

zająć więcej niż 30-40 minut; można też zdecydować się U-Bahh (U4 lub U5) i podjechać dwie stacje metra na Karlsplatz/Stachus).

Marienplatz, to nie tylko centralny punkt w Moanchium, to również kwintesencja „bawarskości” – przepychu drogich sklepów (np. GALERIA KAUFHOF – ale to się nadaje tylko dla shoperów;), poprzez piękno architektury (takiej trochę w stylu C-K), do klimatu otaczających rynek lokalnych knajpek serwujących oczywiście lokalne mięsiwa, sałatki i piwo.

Oprócz nowego ratusza znajdziecie na wschodniej pierzei ALTES RATHAUS – budynek, którego budowę rozpoczęto w 1470 roku (na miejscu poprzedniego ratusza). Obecny kształt został mu nadany po przebudowie w latach 1861-1864. Co ciekawe, budynek ten zasłużył się niechlubnie w historii Niemiec i świata – to właśnie z okien tego budynku naziści 9/10 listopada 1938 roku ogłosili tzw. Kristallnacht (czyli Noc Kryształową), stanowiącą początek ekterminacji Żydów w Niemczech. Najciekawsze – z punktu widzenia architektury – są jednak sklepienia sal na parterze wykonane z dębowych beczek (nie widziałem tego nigdzie indziej).

Kilka kroków dalej (przy RINDERMARKT) jest, jak mi się wydaje, jedna z ciekawszych atrakcji miasta – Sankt Peter Kirche (kościół św. Piotra), a konkretnie jego wieża, na którą można wejść. Z kościelnej wieży rozpościera się widok na całe miasto, a przy sprzyjającej pogodzie (na taką trafiliśmy) można ujrzeć alpejskie szczyty w południowej Bawarii.

 

Na szczyt wieży, tego chyba najstarszego kościoła w Monachium (za 3 EUR), windy nie uświadczycie, a wejdziecie tylko po wąskich schodach (ponad 90 m = 14 pięter = ponad 300 stopni). Trud się jednak opłaci – widok jest wart tego 8/9-minutowego wysiłku. To co charaketrystyczne dla Monachium (i np. Rzymu), to fakt, iż w historycznym centrum wysokość nowej zabudowy nie przesłoni piękna architektury uprzednich wieków. O tym przy okazji Frauenkirche.

 

Z „der Alter Peter” w „einen Augenblick” dostaniecie się na VIKTUALIENMARKT (być w Monachium i nie być na Viktualienmarkt, to jakby być… w Zagrzebiu i nie być na Dolacu 😉 W samym sercu miasta, na terenie pond 2ha, człowieka opanowuje oczopląs, a psa „nosopląs” od ilości i różnorodoności lokalnych (i nie tylko) specjałów – mięsa, wędliny, sery, alkohole, ryby, warzywa i owoce; do tego proste knajpki oferujące coś do zjedzenia (regionalne slow- i fastfoody) w towarzystwie lokalnego alkoholu – jak się można domyśleć – głównie piwa. Takie delikatesy pod gołym niebem z tradycją sięgającą początku XIX wieku.

 

 Nawet wczesnym przedpołudniem ławki i stoły bywają zajęte w 100%!

Posiliwszy się na VIKTUALIENMARKT nie zapomnijcie wrócić na MARIENPLATZ – o godzinie 11-tej, 12-tej oraz 17-tej, a porą zimową o 11-tej oraz 12-tej odbywa się GLOCKENSPIEL – grane są kuranty, a na wieży ratusza odbywa się taniec rycerzy i bednarzy. Pokaz przedstawia turniej rycerski z 1568 r. z okazji ślubu księcia Wilhelma V Pobożnego (praprawnuka króla Kazimierza Jagiellończyka!) z Renatą Lotaryńską. Dolna cześć przedstawia taniec bednarzy, upamiętniający koniec zarazy, która dotknęła miasto w 1517 roku. Przedstawienie zaczyna się od grania kurantów i dopiero po 3-4 minutach rozpoczyna się taniec figurek – z tłumu zniecierpliwionych turystów na Marienplatz nagrwającego całe to wydarzenie kamerami czy smartfonami w momecie pierwszego ruchu figurek wydobwa się głębokie: ooch…, jakby Lewandowski srzelił zwycięską bramkę w ostatniej minucie meczu.

Sam ratusz, którego budowę zakończono w 1908 roku (rzopoczęto w 1867 roku) reprezentuje styl gotyku flamandzkiego. Na wieżę można wjechać windą, w środku ratusza jest między innymi lokalna knajpka z patio. Budynek naprawdę robi wrażenie – na jego aktalnym planie wcześniej stało ok. 20 monachijskich kamienic!

 

Idąc z Marienplatz na północ w kierunku ODEONSPLATZ warto zboczyć i wejśc do FRAUENKIRCHE – najwyższego kościóła w Moanchium. Charakterystyczne dwie, zakończone obłymi kopułami wieże mają 99 metrów wysokości, a ustanowione miejskie prawo (z tego co pamiętam z 2004 roku) mówi, że nie można wybudować budynku wyższego niż właśnie ten kościół, zwany oficjalnie katedrą NMP – można mieć zdrowy szacunek do historii..? Można!

 

W pobliżu, w okolicach MAX-JOSEPH-PLATZ, sąsiadują ze sobą kolejne dwie budowle istotne dla historii miasta – gmach opery czyli BAYERISCHE STAATSOPER oraz RESIDENZ – rezydencja królów Bawarii, stanowiąca dzisiaj w dużej mierze muzeum oraz wykorzystywana  na inne cele kulturalne. To tutaj panował między innymi Ludwik II zwany Szalonym lub Bajkowym, któremu zawdzięczamy położony na południu landu NEUSCHWANSTEIN SCHLOSS. Ostatni władca – Ludwik III wyprowadził się dopiero w 1918 roku (tak naprawdę to go praktycznie eksmitowano;).

Przy THEATINER KIRCHE miała miejsce kolejna odsłona miejskiego, wiosennego festu ze sceną muzyczną, regionalnymi stoiskami, a nawet zagrodą z żywymi kozami (patrząc na zachowanie ludzi – dla zwierząt była to wątpliwa atrakcja).

 

Na tyłach Residenz znajduje się HOFGARTEN ze świątynią Diany (podczas naszego pobytu – w remoncie, a od strony wschodniej znajduje się DEUTSCHES THEATERMUSEUM. To najstarsza w Europie instytucja tego typu.


Rzecz, która się rzuca w oczy w Monachium, to pełna symbioza architektury. Obok historycznych budowli stoją budynki ze szkła i aluminium, ale jakże genialnie w swojej bryle  i kolorystyce wkomponowane w historię miasta.

czy też bezpośrednio nawiązujące do otaczającej zabudowy:

Monachium – stolica Bawarii, najbogatszego landu Niemiec, ale też jednego z najbardziej konserwatywnych regionów, miasto-świadek historii narodzin niemieckiego nacjonalizmu i faszyzmu. Miasto w którym rewolucja zmusiła do abdykacji pierwszego niemieckiego władcę, miasto w którym podpisano układ o włączeniu Czech do III Rzeszy. W końcu miasto (poza Stuttgartem) najbardziej zasłużone dla niemieckiej motoryzacji, nie wspominając o największym święcie piwa.

Miasto, w którym na chodnikach i ulicach zobaczycie takie oto rzeźby z piasku i oldtimery:

 

o posągu siedzącego dzika (SITZENDER KEILER) na najdroższej handlowej ulicy miasta (i jednej z najdroższych ulic Europy – KAUFINGERSRTASSE).

Odnośnie naszych doświadczeń z kuchnią bawarską odsyłam do kategorii: SMAKI ŚWIATA. Jeśli chodzi o piwo – zawsze  byłem fanem piw z południa Niemiec: Bayernu oraz Baden-Wuertemberg) oraz piw czeskich – lokalne monachijskie browary są doskonałe.

Jak to zwykle bywa, w 24h nie do końca da się poczuć klimat miasta i zobaczyć to co chciałoby się zobaczyć. Mam to szczęście, że kiedyś latałem trochę zawodowo do MINGA/MUNIG – tak w Boairishe – czyli dialekcie bawarskim mówią na Muenchen 🙂 Poznałem to miasto i okolice, a od Bawarczyków dowiedziałem się skąd na „Geld” mówi się PENUNZE (blisko polskich „pieniędzy”). Historia ma związek z przesiedlonymi do Bawarii polskimi góralami. Tak więc nie tylko my mamy zapożyczenia z niemieckiego języka. Niemcy, a nawet Bawarczycy (!) używają polonizmów, więc głowa do góry – nie mamy kompleksów!

Jeśli chodzi o inne atrakcje, które mógłbym polecić w Monachium, a na które tym razem zabrakło mi czasu, to:

  1. kompleks Olympiapark z wieżą widokową wybudowany na IO 1972.
  2. Allianz Arena, czyli stadion BAYERN MUENCHEN, ale nie tylko, bo też TSV 1860.
  3. Nyphenburg Palace – coś pięknego!
  4. Siedziba BMW z ekspozycją do zwiedzania.
  5. Englischer Garten – park większy niż Central Park w NYC, czy Hyde Park w Londynie.

MONACHIUM – INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Dojazd z lotniska – linie S1 oraz S8 (czas podróży do Hbf – ok. 40 minut; bilet pojedynczy – 11,5 EUR; dzienny na te strefy (1-16) – 13 EUR; UWAGA – jadąc do  portu lotniczego linią S1 trzeba usiąść w tylnej części składu. 2 stacje przed lotniskiem skład jest dzielony i tylko część pociągu jedzie na lotnisko.
  2. Na lotnisko (MUC) dojedziecie też LUFTHANSA EXPRESS BUS (odjazd co 15 minut z Arnulfstrasse przy Dworcu głównym – Hbf)
  3. Kolej miejska (U-Bahn oraz S-Bahn) przejeżdżają przez samo ścisłe centrum – stacje: Stachus, Marienplatz, Odeon.
  4. Samo ścisłe centrum miasta, to w większości ciągi piesze lub pieszo-jezdne – spokojnie do spaceru i zwiedzania „zu Fuss” (na pieszo)
  5. Ceny hoteli w centrum – jak najbardziej dostosowane (np. w przeciwieństwie do Lizbony czy Barcelony) do polskiej kieszeni. Zapłaciliśmy za pokój 2-osobowy w *** hotelu z wypasionym śniadaniem ok. 50 EUR i ofert takich było niemało – w czasie OKTOBERFESTU – ceny niestety rosną nawet o 100%!
  6. Miasto bezpieczne – w przeciwieństwie na przykład do niestety podupadającego mojego ukochanego Berlina.
  7. Knajpki – ceny – generalnie standard zachodnioeuropejski. Nie liczcie jednak na  obiad z piwem za 10 EUR – można na taki trafić (zapłaciłem 8,50+2,75 EUR). Generalnie ceny w restauracjach zaczynają się od 15 EUR za danie główne + piwo. Na ogół „die Portionen sind riesig” (dania są olbrzymie) i czujesz się naprawdę „satt” (najedzony).
  8. Piwo „vom Fass” (z beczki) – oczywiście lokalne generalnie  – 3,0-4,0 EUR za 0,5l, ale znajdzie się też za 2,5 EUR.
  9. Nie ma problemu z knajpkami dla wegetarian czy wegan – jest ich naprawdę sporo. Również karty w restauracjach obejmują często wegetariańskie posiłki. Znajdziecie też karty i knajpki że zdrową żywnością, „eko” czy gluten free (polecamy: COTIDIANO PROMENADEPLATZ przy Nachlassgericht czyli Sądzie spadkowym).
  10. Dolecieć z WAW można najtaniej naszym LOTEM lub LUFTHANSĄ (bilety w promocjach bywają po ok. 350 PLN, standard – 450-500 PLN). Loty bezpośrednie odbywają się łącznie z 9 polskich miast (WAW, GDN, WRO, KRK, KTW, RZE, LUB, POZ, LCJ) – ta ostatnia opcja może być dla części pasażerów z Polski ciekawą alternatywą. Dużo lotów LUFĄ z Łodzi poniżej 400 PLN za RT. Na ten moment nie ma alternatywy w posatci low-costów.