JEDNODNIÓWKA W PIREUSIE

Pireus to największe miasto portowe Grecji oddalone zaledwie około 10 km od Aten. Idealnie nadaje się na krótki break od ateńskiej starożytności. Dojedziecie tam szybko i tanio więc… w drogę! Będąc w grudniu Atenach (czytaj: http://7mildalej.pl/ateny-w-grudniu/) postanawiamy odwiedzić największy grecki port.


Kolejny dzień w Atenach wita nas przepiękną pogodą – temperatura za kilka godzin osiągnie 19ºC. Decyzja może być jedna – udajemy greckie koty i jedziemy leniwie wygrzewać się do Pireusu.

Zielona linia metra z placu Omonia do portu w Pireusie zabierze nas nad morze w około 20 minut. PIRAEUS (Pireus) nie grzeszy zabytkami, nie jest to miasto, w którym odnajdziecie miejsca znane ze starożytnej historii. Miasto portowe, które wraz z kryzysem w Grecji zaczęło podupadać, w ostatnich latach przeżywa rozkwit, a port znowu jest jednym z ważniejszych graczy obsługujących fracht na Morzu Śródziemnym.

Stało się to dzięki sprzedaży większości udziałów w portowej spółce Chińczykom. Wygląda na to, że jedwabny szlak wiedzie teraz właśnie przez port w Pireusie. Spacerując wzdłuż, dominujących w centrum miasta, portowych nabrzeży nie czuje się obecności azjatyckiego kapitału.

M/V PANAGIA TINOU również pozostawał w niezmienionym od kwietnia 2016 roku położeniu / przechyle.

Ciekawe były losy tego promu, który najpierw pływał na Kanale La Manche, a później łączył Pireus z greckimi wyspami. Pierwszy raz został wyrzucony na brzeg w październiku 1987 roku podczas wielkiego sztormu, jaki dotknął Francję i Wielką Brytanię. Drugi raz zatonął w porcie w Pireusie. Podobno w 2017 roku został podniesiony i zezłomowany. Może ktoś ma aktualne informacje na temat promu z Pireusu..?

Niedaleko portu znajduje się wart odwiedzin Kościół Świętej Trójcy (Εκκλησία Αγία Τριάδα). Kościół jest oczywiście świątynią greckiego obrządku prawosławnego.

W środku rzucają się w oczy przede wszystkim charakterystyczne dla wschodniego obrządku freski i malowidła. Trzeba przyznać, że prawosławne cerkwie pod tym względem są niedoścignione. Nieważne czy w autokefalicznym greckim kościele prawosławnym, ukraińskiej czy moskiewskiej cerkwi.

Szopka przed kościołem przypomina nam o zbliżających się świętach Bożego Narodzenia.

Parę kroków od tego najbardziej okazałego z kościołów w Pireusie znajduje się budynek miejskiego teatru. Te cztery korynckie kolumny (w neoklasycystycznym budynku) muszą wystarczyć za ersatz starożytnych zabytków, których w mieście jak na lekarstwo…

Postanawiamy powłóczyć się po mieście chłonąc słońce oraz lokalną atmosferę. Wtapiamy się w tłum niespiesznie sunący ulicami obserwując życie tego nadmorskiego miasta. Turystów zbyt wiele Pireus nie przyciąga, możemy więc poczuć leniwą grecką atmosferę.

Pireus to miasto położne na niewielkich, acz licznych wzgórzach, ulice prowadzące up & down nie należą więc do rzadkości, więc spacer po nich może być oczywiście niezłą zaprawą.

Grecja to piękny kraj. Jednak jest to kraj wypełniony kontrastami. Stare miesza się z nowym, historia z teraźniejszością,  bieda z bogactwem. Właśnie ta kamienica nie ilustruje najlepiej ten tygiel greckiej różnorodności.

Pogoda nas rozpieszcza, więc kierujemy się w kierunku stadionu miejscowego Olympiakosu, a następnie nad morze. Olympiakos dwa razy mierzył się w PZP w polskimi klubami. Za każdym razem górą były kluby z Polski, najpierw Zagłębie Sosnowiec, później Górnik Zabrze. Różnica jest taka, że Grecy dość systematycznie osiągają rozgrywki grupowe ligi mistrzów, nam pozostały wspomnienia z Widzewa i wstydliwy epizod Legii z 2016 roku.

Nad morzem flauta i pełnia zimowego, śródziemnomorskiego słońca.

Spacerując wzdłuż wybrzeża docieramy aż na żwirowo-piaszczyste plaże Palaio Faliro (Παλαιό Φάληρο). Wydaje się, że ścisłe określenie granic pomiędzy miastami ma charakter umowny i wynika tylko z zapisów administracyjnych. Pierwsza linia wybrzeża w tym miejscu zabudowana jest głównie hotelami, ale też apartamentowcami z jakże pięknym widokiem na Morze Śródziemne.

W jednej z czynnych plażowych knajpek zamawiamy.. nie tylko piwo, ale też lody i delektujemy się nadmorskim spokojem w pełnym słońcu.

Okazuje się, że tuż obok mamy tramwaj, który zawiezie nas pod Akropol. Zza szyb oglądamy życie i architekturę wielkiej aglomeracji ateńskiej. Najpierw wysiadamy na stacji ΝΕΟΣ ΚΟΣΜΟΣ, później wsiadamy się na czerwoną linię metra, która dowiezie nas do hotelu.


KRÓTKIE RESUME

Jeden dzień w Pireusie pozwala odpocząć od ateńskich zabytków i wszechogarniającej starożytności. Miasto ma całkowicie inny charakter niż Ateny, nie ma tutaj tyle zabytków, ale znajdziecie za to plaże a także tawerny nie gorsze niż w Atenach.

Do zwiedzania jest zaledwie kilka kościołów oddalonych od siebie kilkuminutowym spacerem. Dla fanów piłki nożnej stadion imienia G. Karakaiskakisa będzie z pewnością miejscem, na które warto poświęcić trochę czasu. Na zwolenników kolekcji muzealnych czeka natomiast muzeum archeologiczne oraz muzeum marynarki wojennej. Z kolei wielbiciele portów, jak również statków będą na pewno usatysfakcjonowani – port robi wrażenie!

Ciekawym punktem odwiedzin może wydać się prawie 90-metrowe wzgórze zwane Munichia, na które dostaniecie się schodami.

Co można robić jeszcze..? Ponieważ nie jest to miasto oblegane przez tłumy turystów, to można zobaczyć jak wygląda codzienne greckie życie oraz poczuć jego atmosferę.

Do Pireusu z Aten dojedziecie na dwa sposoby.

  1. Zieloną linią metra ze stacji Omonia, a nawet dalszych północnych dzielnic Aten.
  2. Tramwajem (chyba linie nr 4 oraz 5), które z placu Syntagma jadą na przedmieścia Pireusu (Palaio Faliro).

Krótki wypad do Pireusu, w trakcie pobytu w Atenach niewątpliwie dobrze robi człowiekowi, który wpadł w wir zwiedzania Akropolu i okolic. Najważniejsze jest to, że jednodniowy odpoczynek od wykopalisk sprawia, że następnego dnia wraca wzmożona chęć dalszej eksploracji antycznych ruin.

 

 

ATENY W GRUDNIU

Co można robić w grudniu w czasie święta-fieber…? I co zrobić, gdy Twoja Kobieta ma jeszcze w tym czasie urodziny..? Można ją zabrać na południe aby się relaksować w promieniach greckiego słońca. Pomysł na krótki wypad w czasie, gdy inni przemierzają z obłędem w oczach galerie handlowe w poszukiwaniu prezentu albo przedzierają się przez las choinek na okolicznym bazarku w poszukiwaniu tego jednego, jedynego drzewka świątecznego, jest dla mnie od 2016 roku idealną alternatywą na przedświąteczny okres.

13. grudnia 1981 roku zamknięto w Polsce wszystkie granice, 13. grudnia 2016 roku mogliśmy bez problemu przekroczyć granicę na lotnisku w WMI mając bilet z opcją RT.

O tym, że święta Bożego Narodzenia za pasem przypomniała nam dekoracja w pierwszej odwiedzonej ateńskiej knajpie.

Ale wróćmy na lotnisko. Port lotniczy w Atenach (Διεθνής Αερολιμένας Αθηνών) nosi imię Elefteriosa Wenizelosa (8-krotnego premiera Grecji w latach 1910-1933!) i jest położony  około 25 km od centrum Aten. Z lotniska do centrum można dojechać metrem, które ostatni odcinek przed lotniskiem pokonuje nad ziemią. Lotnisko jest dobrze oznakowane i łatwo się po nim można poruszać. Z uwagi na godzinę przylotu oraz ilość osób zdecydowaliśmy się teoretycznie na najdroższy środek podróży – lokalne taxi. Ostatecznie po twardych negocjacjach ustaliliśmy cenę na 80 EUR za 6 osób po godzinie 22-giej, door to door, czyli ok. 13 EUR za głowę. Da się przeżyć, szczególnie po 22-giej.

Po pierwszej nocy przyszedł czas na zwiedzanie. Postanowiliśmy, że pierwsze kroki skierujemy oczywiście na najbliższy:

PLAC OMONIA (Πλατεία Οmoniaς)

Noclegi zarezerwowaliśmy dosłownie 100 metrów od Placu Omonia. Będąc pierwszy raz w Atenach kierowaliśmy się nie tylko jego dobrym skomunikowaniem, ale też ceną. Hotel Achillion oferował, przynajmniej wirtualnie ***. Teoretycznie wszystko się zgadzało – wielkość pokoju, wyposażenie, obsługa, śniadania. Hotelowy barek czynny był nawet o północy – oczywiście w opcji „on request”. Wszystko to miało jedno ale – jak część ateńskich hoteli – swoje lata świetności miał już za sobą. Remont byłby naprawdę mile widziany.

Nazwa Placu „Omonia” oznacza w języku greckim „zgoda”, „porozumienie”. Plac ten nazwano w taki sposób pomimo, że wcześniej planowano dla niego inną nazwę.

Jaki może być związek pomiędzy placem w Atenach, a największą piwną imprezą świata w Bawarii..? Początkowo plac Omonia nazwano Othonos, na cześć greckiego króla Ottona, który był niemieckiego, czy też bawarskiego pochodzenia. Pochodził z rodu Wittelsbachów. Mało kto wie, ale właśnie ojcu Ottona I zawdzięczamy monachijski Oktoberfest – pierwszy zorganizowano z okazji jego wesela. Od 1863 roku mamy już do czynienia z aktualną nazwą. Plac ten jest też tzw. punktem „0”, a więc miejscem, od którego liczymy odległości do innych miast.

Jeśli wierzyć „ineternetom” – okolice Omonii nie należą do najbezpieczniejszych w Atenach. W trakcie pięciodniowego pobytu wracaliśmy nie raz, nie dwa do hotelu o różnych porach dnia i nocy. Nie doświadczyliśmy żadnej niebezpiecznej sytuacji, jak również nie byliśmy świadkiem takowej. Co prawda boczne uliczki po zmroku wydają się mało przyjazne dla przeciętnego, europejskiego człowieka. Nocne sklepiki prowadzone są przez przybyszów z Bliskiego Wschodu oraz Azji, a że ich rodacy tłumnie i gwarnie je okupują, to miejską legendę mamy gotową. Jeszcze jedna „grupa społeczna” opanowała ten plac… zapach palonego „zioła” mówi jednoznacznie, co to za grupa. Generalnie jednak znam wiele miejsc, w wielu europejskich stolicach o wiele bardziej niebezpiecznych miejsc. Jeśli ktoś jednak, będąc w Atenach nie odwiedzi Omonii, niewiele straci.

Stacja metra Omonia to jedna z większych stacji metra w Atenach, krzyżują się tutaj dwie linie: „1”, tzw. „zielona” (Piraeus – Kifisia) oraz „3”, tzw. „czerwona” (Anthoupoli – Elliniko). Stąd można sprawnie i szybko dojechać do placu Monastiraki, Syntagma jak również Akropolu i Pireusu.

Na północnej pierzei placu znajdziecie czynny do godzin porannych bar „Meet Me” – jedzenie nie powala – zwykły środziemnomorski i bliskowschodni fastfood. Miłym zaskoczeniem jest to, że po godzinie drugiej w nocy można coś przekąsić, czego nie da się powiedzieć o pozostałych jakże licznych restauracjach wokół tego placu. Natomiast w porze dziennej – dla łasuchów polecam cukiernię Attica, a w niej – loukomades, czyli lokalne pączki – słodko, że aż mdli.

Z innych „omońskich” atrakcji – lokalne kantory do liczenia banknotów zatrudniają… koty 🙂

Z Omonii do Monastiraki – jednego z trzech głównych, ateńskich placów można w kilka minut dostać się metrem. Wybraliśmy jednak spacer wzdłuż Athinas, czyli ulicy ateńskiej prowadzącej właśnie od Omonii do Monastiraki. Odległość pomiędzy tymi dwoma placami to ok. 900 m, więc spacer krótki i przyjemny, zwłaszcza w ateńskim, grudniowym słońcu.

Po drodze miniecie ateński ratusz oraz pomnik Peryklesa, poza tym Athinas pełna jest sklepów, sklepików, straganów i kafejek. Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Omonią i Monastiraki znajduje się Βαρβάκειος Αγορά, czyli Varvakios Agora. Jest to największy w Atenach bazar spożywczo-owocowo-warzywny. Kupić tu można wszystko co rośnie na greckiej ziemi i nie tylko. Zapach świeżo sprawionego mięsa i ryb czuć już z oddali. Gdyby zdjęcie niosło zapach, większość czytających zamknęłaby w tej chwili laptopa. Atrakcja zdecydowanie nie dla każdego.

PLAC MONASTIRAKI (Πλατεία Μοναστηρακίου)

W miejscu tego, położonego u stóp Akropolu placu przed wiekami znajdował się mały klasztor, czyli monastyr. W XIX wieku, w trakcie prac przy budowie metra został zburzony. Nazwa pozostała i tak oto plac prezentuje się dzisiaj:

Jeśli wybieracie się na zwiedzanie antycznych Aten, to jest to doskonałe miejsce na taką wycieczkę. Bezpośrednia bliskość Plaki, czy też stacja metra, z której można wybrać się nad morze w Pireusie stanowią o kolejnych zaletach tego miejsca. Pomimo, że jesteśmy poza sezonem, to ilość ludzi dorównuje sukowi w Ammanie. Te ateńskie place nie mają w sobie nic z gigantomanii charakterystycznej dla niektórych państw czy też ustrojów. Są wręcz kameralne, stworzone jakby dla ludzi, a nie dla uświęcenia wielkości władzy. Nie da się na nich przyjąć defilady jak na Placu Czerwonym, nie da się zorganizować wielotysięcznego wiecu jak na Majdanie. Bardziej przypominają paryski Pigalle… Miejsce, gdzie można przyjść, posiedzieć, popatrzeć na ludzi i poczuć klimat miejsca.

Kilka kroków w górę od Monastiraki zaczyna się świat historii antycznej. Przyszedł więc czas to Ateny, którymi fascynowałem się na pierwszych lekcjach historii w szkole podstawowej. Kupujemy bilety w opcji „full”. Na pierwszy rzut poszła, najbliżej leżąca…

BIBLIOTEKA HADRIANA

Oczywiście potrzeba dużo wyobraźni, aby w tych pozostałościach po budowli wzniesionej przez rzymskiego cesarza dostrzec wielometrowe mury i kolumnady. A w czasach swej świetności – II wiek n.e. miała to być największa biblioteka cesarstwa rzymskiego. Cesarz Hadrian, który był wielkim miłośnikiem Aten, postanowił uczynić z miasta kulturalną stolicę cesarstwa.

Budowa gmachu który liczył na planie 120mx78m zakończyła się 132 roku n.e. Pierwszy raz biblioteka została poważnie uszkodzona w czasie najazdu Herulów ponad 130 lat później lecz po kolejnych ponad 100 latach została odbudowana. Dzisiaj z jej pierwotnego kształtu można podziwiać między innymi fragment zachodniej kolumnady.

Następnym etapem jest Akropol, ale najbardziej malownicza droga na akropolskie wzgórze wiedzie wąskimi uliczkami na południe od Plaki,

skąd można już podziwiać panoramę Aten.

Wejście na wzgórze biegnie przez oliwne gaje, za którymi roztacza się widok na kotlinę, w której leży stolica Grecji.

Wchodząc na Akropol, po drodze mijamy:

ODEON HERODA ATTYKA

Ten – położony na zboczu Akropolu – jest jednym z najpiękniejszych starożytnych odeonów. Zbudowany został, około 160-170 roku n.e. przez Heroda Attyka ku czci swojej zmarłej żony. Mógł pomieścić ponad 5.000 widzów. Najważniejszą ciekawostką jest fakt, że Grecy wykorzystują go do dnia dzisiejszego. Koncertowali na nim między innymi  Montserrat Caballé, Luciano Pavarotti, Plácido Domingo, Maria Callas czy Jean Michel Jarre. Z Polaków gościł między innymi Zbigniew Preisner. Odeon ma fantastyczną akustykę, jakiej nie powstydziłyby się najnowsze sale koncertowe. Uwaga – jedyna atrakcja Akropolu, której nie można zwiedzać, ale można przyjść, podobnie jak niespełna 2.000 lat temu na koncert. To się nazywa kawał historii!

AKROPOL

to wizytówka Aten – pocztówkowe alter ego stolicy Grecji. Przez wieki stanowił o historycznej potędze miasta, dzisiaj przypomina sen o helleńskiej dumie. Akropol położony na wzgórzu o wysokości 157 m.n.p.m., to nic innego jak ufortyfikowane miasto, którego początki sięgają nawet 1.100 lat p.n.e. Kształt, którego pozostałości przychodzi dzisiaj nam oglądać, nadał mu w V wieku p.n.e. Perykles. Pracujący na jego zlecenie Fidiasz, Iktinos, Mnesikles i Kallikrates przebudowali wzgórze stworzyli między innymi znane nam dzisiaj budowle: Partenon, świątynię Nike, Erechtejon, Propyleje, Teatr Dionizosa.

Pierwszą budowlą, z którą zapoznajemy się jest ŚWIĄTYNIA ATENY.

Pierwszą świątynię Ateny wzniesiono w VI wieku p.n.e. – zniszczono ją w trakcie najazdów perskich. Około roku 426 p.n.e. Ateńczycy wznieśli nowy budynek z kolumnadą w stylu jońskim. Ciekawostką jest fakt, że Turcy w XVIII wieku rozebrali świątynie; jednak już w XIX wieku Grecy odbudowali ją, a po roku 2.000-nym nadali je kształt najbardziej zbliżony do starożytnego. W środku znajdował się pierwotnie posąg Ateny Nike, czyli Ateny zwycięskiej.

Wspinając się po schodach należy przejść przez bramę – z greckiego PROPYLEJE, czyli przedsionek – wielką kolumnadę, za którą rozpościera się widok na najbardziej monumentalną budowlę Akropolu – PARTENON.

W trakcie naszej wizyty Partenon znajdował się w trakcie renowacji. Niestety w XIX wieku, do jego rekonstrukcji użyto żelaznych klamr, które szybko korodowały. Od końca XX wieku zastępuje się je wymieniając na tytanowe pręty. Używa się też marmuru z tego samego kamieniołomu, z którego korzystał Perykles budując w latach 447-432 p.n.e. świątynie ku Czci Ateny Dziewicy. Atena Partenos, znaczy właśnie Atena dziewicza. 46 kolumn otacza wnętrze o wielkości 70mx31m, które przed wiekami mieściło przepiękny, 12-metrowy posąg Ateny wykonany ze złota oraz kości słoniowej. Był to prawdopodobnie najdroższy pomnik świata – według zapisów do jego wykonania zużyto ponad 1.200 kg tego cennego kruszcu.

Z Akropolu rozciąga się piękny widok na każdą ze stron Aten.

W oddali dumnie prezentuje się Likavitos, kolejne z ateńskich wzgórz, wyższe niż akropolskie, bo sięgające 277 m.n.p.m.

Wśród innych, lepiej zachowanych budowli znaleźć można jeszcze ERECHTEJON – świątynię wzniesioną na pamiątkę sporu Posejdona z Ateną. Faktycznie była ona jednak poświęcona pierwszemu królowi Aten – Erechteuszowi. Co ciekawe – był używany przez wiele wieków jako kościół chrześcijański, a Turcy urządzili w nim… harem! Można więc zaryzykować stwierdzenie, że Erechtejon zawsze był świątynią – jak nie ducha, to ciała.

Oczywiście nie są to wszystkie budowle i ruiny, które znajdziecie na Akropolu. Postanawiamy jednakże opuścić Akropol przez wspomniane już PROPYLEJE,

a poniżej żegnają nas akropolskie koty strzegące wzgórza i wygrzewające w grudniowym słońcu.

Schodząc z Akropolu postanawiamy jeszcze wspiąć się na AREOPAG, czyli górę Aresa. W starożytnych Atenach tożsama była nazwa rady archontów. Tak zwali najwyższych urzędników kreujących politykę i strategię ówczesnych Miast-Państw (Polis). Areopag ma jeszcze jedną zaletę – myślę, że to jest to miejsce, które daje nam możliwość rozkoszowania się historycznym pięknem Akropolu.

Udając się do nowożytnych Aten (w kierunku Plaki czy Monastiraki) odwiedzić wypada również FORUM ROMANUM (RZYMSKA AGORA).

400 lat po panowaniu Peryklesa, Atenami zawładnęło Cesarstwo Rzymskie. W 10 roku p.n.e. cesarz Oktawian August wytyczył nową agorę. Stało się tak, gdyż leżąca nieopodal Agora grecka była całkowicie zabudowana pomnikami i przestała spełniać pierwotną funkcję.

W ten sposób powstał młodszy brat rzymskiego Forum Romanum, mniejszy, nie tak monumentalny, ale również częściowo zachowany do czasów nam współczesnych.

2000 lat temu gromadziły się na tym miejskim placu tłumy, dzisiaj przechadzają się turyści i fascynaci starożytnej kultury. Boczne ściany stanowiące przed wiekami sklepy dzisiaj opanowane są przez leniwe greckie koty.

Ci jedyni stali mieszkańcy starożytnej części Aten są dokarmiani przez opiekunów wspieranych przez magistrat miasta. Ateny bez „kociego” krajobrazu nie byłyby tym samym miastem, a wsparcie dla populacji tych czworonożnych przyjaciół jest fantastyczną ideą.

Pierwsza lekcja starożytnej, greckiej historii należy uznać za zakończoną. Możliwość „dotknięcia” historycznych miejsc sprawia, że wraca wiedza ze szkolnych lekcji, na których każdy z nas, jako młody człowiek chłonął obraz starożytnej Grecji. Każda lekcja historii powinna odbywać się w trybie „live”.

Chwila odpoczynku w Vryssaki Βρυσάκι – uroczej knajpce stanowiącej jednocześnie skepik, galerię. Smak kawy na tawernianym tarasie, widok na akropol i nowoczesne Ateny – bezcenne.

Po południu wybieramy się na Plakę – moje dwie Kobiety mają swoje święto – więc Plaka czeka. Wybieramy intuicyjnie tawernę O Thanasis (Mitropoleos 82, Plaka). Urządzamy prawdziwą grecką ucztę z greckim winem. Nie było potrawy, która by nas rozczarowała, wino również lało się karafkami. Obsługa bez zarzutu, logariasmo (rachunek) nie zaskoczył nas kwotą. Słowem – super. Zdjęcia się nie zachowały, o jedzeniu nie będę pisał – tym razem – co było w O Thanasis, zostaje w O Thanasis…

Kolejny dzień w Atenach wita nas przepiękną pogodą – temperatura za kilka godzin osiągnie 19ºC. Decyzja może być jedna – udajemy greckie koty i jedziemy leniwie wygrzewać się do Pireusu. Nad morzem trafiliśmy na flautę i pełnię zimowego, śródziemnomorskiego słońca. Relację z krótkiego wypadu do Pireusu czytaj: http://7mildalej.pl/jednodniowka-w-pireusie/.

Tak nam się spodobała PLAKA, że kolejny wieczór postanawiamy również spędzić w tej imprezowo-kulinarnej dzielnicy. Jeszcze kilka takich wizyt, a stanie się to dla nas nową świecką tradycją.

Po drodze zwiedzamy najważniejszy dla prawosławnych Greków kościół. Jest to Katedra Zwiastowania Matki Bożej stanowiąca jednocześnie siedzibą arcybiskupa Aten i całej Grecji.

Pomimo tego, że wieczór również był wielką grecką ucztą, to wstaliśmy rano. Niby zabytki nie uciekną, ale dzień przerwy sprawił, że chętnie wróciliśmy obejrzeć resztę antycznych pozostałości. Plan jest prosty. Jako, że: Łuk Hadriana, Świątynia Zeusa Olimpijskiego, Stadion Pananatejski leżą obok siebie, to wystarczy wysiąść na stacji czerwonej linii metra AKROPOLI. Na pierwszy rzut idzie:

ŁUK HADRIANA (Πύλη Αδριανού)

Cesarz Hadrian pozostawił po sobie nie tylko słynną bibliotekę, ale również łuk stanowiący jedną z bram oddzielających stare (greckie) Ateny od nowych (rzymskich). Jest to jeden z najlepiej zachowanych starożytnych zabytków, a trzeba wspomnieć, że wybudowano go w 131 roku n.e.

Zaraz za Łukiem Hadriana znajduje się najdłużej budowana starożytna budowla ateńska.

ŚWIĄTYNIA ZEUSA OLIMPIJSKIEGO (Ναός του Ολυμπίου Διός)

Budowa kompleksu ku czci najważniejszego z greckich bogów rozpoczęła się około 520 roku p.n.e., a ukończył ją cesarz Hadrian około 132 roku n.e. Była to nie tylko najdłużej budowana świątynia, ale też największa. Pierwotnie opierała się na 108 kolumnach. Niestety do naszych czasów niewiele zostało. Już w średniowieczu jej budulec został nie tylko rozkradziony, lecz również posłużył jako materiał budowlany do mniej słusznych celów.

Większość terenu świątyni zajmują odkopane ruiny

Z całej monumentalnej kolumnady zostało raptem kilkanaście kolumn w porządku korynckim.

Od świątyni Zeusa kroki kierujemy ku znajdującemu się w pobliżu Kallimarmaro.

STADION PANANATEJSKI (Παναθηναϊκό Στάδιο)

Stadion Pananatejski, zwany również Kallimarmaro (czyli: piękny marmur) to kolejna budowla, którą zawdzięczamy Herodowi Attyce. I drugi wykorzystywany w czasach współczesnych.

Co prawda jego pierwotny kształt został nadany w 329 roku p.n.e. za panowania Likurga, lecz ostateczny kształt, zbliżony do obecnego, nadano mu w 140 roku p.n.e. przez Heroda Attyka. Ówcześnie stadion mieścił ok. 50.000 widzów.

Wbrew temu, co sądzi się powszechnie, pionierem wznowienia igrzysk był pierwotnie Grek Evangelos Zappas. na odbudowanym dla tego celu stadionie rozegrano nawet takie zawody w latach 1859, 1870 oraz 1875 roku, lecz personalnie ograniczyły się tylko do sportowców z Grecji. Ideę międzynarodowych igrzysk olimpijskich rozpropagował natomiast baron Pierre de Coubertin. Na odbudowanym stadionie odbyły się więc w 1896 roku pierwsze nowożytne igrzyska olimpijskie.

Z Kallimarmaro – co znaczy „piękny marmur” wiążą się dwie ciekawostki. Pierwsza dotyczy faktu, iż w tym miejscu w trakcie ostatnich igrzysk (2004 r.) rozegrano kilka konkurencji – rzut młotem, zawody łucznicze, wreszcie finał biegu maratońskiego. Druga stanowi o tym, że stadion dumnym posiadaczem rekordu Guinessa. 4. kwietnia 1968 zgromadzono na stadionie największą w historii meczów koszykówki widownię – 80.000 widzów! Ateński Panathinaikos pokonał wtedy praską Slavię w finale pucharu zdobywców pucharów. Podobnie jak przed wiekami rywalizowano podczas Wielkich Panatenajów ku czci Ateny, tak dzisiaj służy również sportowcom.

W koronie stadionu, znajduje się tunel,

który prowadzi do muzeum olimpijskiego. Znajdziecie w nim ekspozycję dotyczącą historii ruchu olimpijskiego oraz igrzysk. Ciekawszymi eksponatami są znicze olimpijskie oraz plakaty, a także maskotki z nowożytnych igrzysk.

Stadion z jego atrakcjami wart jest zwiedzenia To było jedno z tych miejsc w Atenach, które zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie.

OGRÓD NARODOWY

Ze stadionem Kallimarmaro graniczy Ogród Narodowy – jedno z najpiękniejszych i zielonych miejsc w Atenach. Na 16 hektarach znaleźć można kilkaset gatunków fauny i flory nie tylko pochodzących z Grecji, ale i z innych zakątków świata. Żółwie, liczne gatunki ptaków, mini ZOO stanowią nie tylko dla fanów przyrody magnes. To wspaniałe miejsce zostało stworzone dla żony Ottona I – królowej Amelii. Dzisiaj, gdy w letnie dni żar leje się z nieba, daje cień i schronienie.

Być może właśnie tutaj przechadzał się Czajkowski myśląc o swoim największym balecie, a czarny łabędź to Odylia, córka Rotbarta..?

Jako, że park przylega do Placu Syntagma, to następne kroki kierujemy właśnie tam. Syntagma to miejsce gdzie krzyżują się dwie linie metra: „2” (czerwona) oraz „3” (niebieska) – tyle pod placem.

PLAC SYNTAGMA (Πλατεία Συντάγματος)

Plac Syntagma w języku greckim znaczy Plac Konstytucji. Na powierzchni natomiast jest to miejsce, gdzie ma swoją siedzibę grecki parlament.

Historia placu, to nie tylko nazwa, ale wręcz historia najnowszej greckiej niepodległości. W 1843 roku Grecy wylegli na ulice walcząc o zachowanie – uzyskanej 11 lat wcześniej – niepodległości. Ówczesny król Otton I – z pochodzenia Bawarczyk – zgodził się na uchwalenie pierwszej greckiej konstytucji. Z tego powodu plac otrzymał nazwę, którą nosi do dnia dzisiejszego.

W czasach współczesnych turyści odwiedzają to miejsce przede wszystkim dla widowiskowej zmiany warty. Ubrani w charakterystyczne uniformy żołnierze dokonują tego w sposób bezsprzecznie pozostający w pamięci.

Grecka wojskowa formacja reprezentacyjna (gwardia prezydencka), zwie się EWZONI. Charakterystyczne dla stroju są plisowane spódniczki. Szkoci mają tradycyjne kilty, natomiast Grecy (i inne nacje bałkańskie) mają swoje fustanelle, taka jest bowiem ich nazwa. Inną ciekawostką jest fakt, iż spódniczki mają 400 plis – na znak 400 lat tureckiej okupacji. Ponadto: skórzane pasy, czapki na wzór turecki, getry z pomponami i ozdobne trzewiki (chodaki) zwane chyba „caruchi”. Zmiana warty to spektakl z pogranicza groteski. Przede wszystkim specjalny chód, lecz nie tylko – cały sposób poruszania się zmiany, komend sprawia, że obserwator czuje się jakby był w teatrze, a żołnierze byli aktorami grającymi swoje przedstawienie.

Plac Syntagma to również początek, wiodącej w dół – aż do Monastiraki – handlowej ulicy Mitropoleos. Ta ulica oraz pobliskie jak również równoległe do niej uliczki to istny raj dla shoppingowców.

Popołudnie spędzamy przy kawie w jednej z kafejek na Place planując atrakcje na następny dzień pobytu. Grecy bez kawy nie wyobrażają sobie dnia, ale nie dziwię się im. Ich kawa w niezliczonych odmianach jest naprawdę pyszna. Nie jestem wielkim fanem kawy, nie pijam jej codziennie, ale w dwóch krajach nie wyobrażam sobie jej nie spróbować. Pierwszym są Włochy, drugim jest Grecja.

Wracając do hotelu odwiedzamy jeszcze jedne ze starożytnych ruin – KERAMEIKOS.

Wieczorem dociera do nas informacja o zamknięciu ruchu powietrznego nad Polską. Czyżby klątwa 13. grudnia? Kolacja zakrapiana winem sprawia, że wymyślamy sposoby na ściągnięcie z Polski naszych kotów gdybyśmy mieli zostać na greckiej ziemi. Czujemy, że odnaleźlibyśmy się w ateńskich realiach doskonale. Dwie godziny później ruch lotniczy jest przywrócony, za dwa dni wrócimy do naszego domku i zwierzaków.

Przedostatni dzień zwiedzania poświęcamy na „wspinaczkę na wzgórze Likavitos oraz ostatni ze starożytnych zabytków – Agorę Ateńską z przyległymi budowlami.

AGORA ATEŃSKA (Αρχαία Αγορά της Αθήνας)

Agora Ateńska to największy w czasach starożytnych i najbardziej znany centralny rynek w greckich miastach. Tutaj – u podnóża Akropolu – nie tylko handlowano wszelakimi dobrami, ale też spotykano się towarzysko czy też prowadzono publiczny dyskurs w sprawach istotnych dla mieszkańców. Plac był otoczony licznymi zadaszonymi kolumnadami zwanymi „stoa”. Przez wiele lat służyły starożytnym mieszkańców, później została praktycznie zniszczona przez Herulów w 276 roku n.e. i stopniowa zabudowywana. Dopiero w latach 60-tych XX wieku rozpoczęto prace archeologiczne, które doprowadziły do jej obecnego kształtu.

Co grecka agora ma wspólnego w najnowszą historią Polski..? Otóż, w odbudowanym portyku zwanym – STOLA ATTALOSA – miało miejsce roku podpisanie traktatu ateńskiego. Traktat ten rozszerzał Unię Europejską od 1. maja 2004 roku o 10 nowych państw, w tym Polskę.

W stoi Attalosa mieści się też Muzeum Agory z licznymi eksponatami pochodzącymi z prac archeologicznych.

Przez grecką agorę wiedzie droga Panatenajska, być może podążamy właśnie szlakiem, którym przechadzał się Perykles.., albo Sofokles.., albo Fidiasz. Kto wie…

Spacerując wśród ruin trafiamy nie tylko na te starożytne, ale też odnajdujemy budowle romańskie, jak na przykład malowniczy Kościół Świętego Apostoła.

Wracając w kierunku Kermaejkos odwiedzamy jeszcze HEFAJSTEJON – poświęcony oczywiście Hefajstosowi – bogowi ognia, kowali i złotników. Ta wybudowana w stylu doryckim budowla przetrwała wieki, pełniła również funkcję kościoła pod wezwaniem św. Jerzego.

Osmanowie, gdy zajęli Ateny, postanowili „przerobić” Hefajstejon na materiał budowlany. Rozbiórkę wstrzymał sułtan Mehmed IV. Ten sam, którego wojska pokonał 23 lata później w bitwie pod Wiedniem Jan III Sobieski.

LIKAVITOS (LYCABETTUS)

To najwyższe ateńskie wzgórze pierwszy raz dostrzegłem zwiedzając Akropol. Wtedy w mojej głowie zakiełkowała myśl, że muszę „zdobyć” ten liczący 277 m.n.p.m. szczyt. Wapienna góra, której nazwa nawiązuje do zamieszkujących ją według legend wilków, zbudowana jest z szarych łupków oraz wapieni.

Po drodze, przy ulicy Skoufa, odwiedzamy niewielki, urokliwy prawosławny kościółek.

Na wzgórze można dostać się taksówką, lecz prawdziwi zdobywcy gór gardzą takimi udogodnieniami. Własne nogi niosą nas wśród rosnących wzdłuż szlaku kaktusowatych opuncji. Można poczuć się prawie jak w Meksyku.

Widok z góry wart jest tych 40-45 minut wspinaczki. Przepiękna panorama Aten wynagrodzi ten trud. Południowy widok sięga aż do brzegów morza w Pireusie.

Na zachodzie, a może południowym zachodzie ujrzycie Akropol.

Zresztą każda ze stron świata oferuje przepiękną panoramę. Wyobrażam sobie, jak pięknie musi tu być o zachodzie słońca. U Waszych stóp odnajdziecie białe miasto. Taka biała dzielnica (co prawda w stylu bauhaus) w Tel Avivie została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO; tutaj macie ją zmultiplikowaną po sam horyzont.

Na szczycie znajdziecie też miniaturowy kościółek – jak ktoś oglądał film MAMMA MIA, to wie o czym mówię. Typowa sprawa – w Grecji prawie każda górka ma swoją kapliczkę.

Mają mikroskopijne, wręcz klaustrofobiczne wnętrza, aczkolwiek całkowicie urokliwe i skromne. Niekoniecznie złote, a na pewno skromne.

Jesteśmy w dosyć niespokojnym dla Grecji okresie – kryzys sprawił, że większa część populacji po prostu zbiedniała. Politycy (i statystycy) powiedzieliby, że „uległa obniżeniu stopa życiowa”. Demonstracje niezadowolonych z tej sytuacji poszczególnych grup zawodowych są na porządku dziennym. Trafiamy więc i na ten kawałek greckiej historii.

Następnego dnia z żalem opuszczamy Ateny. Za niecałe trzy godziny wylądujemy na WMI. Będzie szaro i zimno, ale przed nami polskie święta, które w 2016 roku zorganizujemy dla całej rodziny.


Ateny – miasto, które można kochać lub nienawidzić. Jedno jest pewne – nie da się wobec niego przejść obojętnie. W końcu to starożytna kolebka naszej cywilizacji. Miejsce, gdzie narodziła się demokracja – „najgorszy ustrój, ale lepszego nie wymyślono”. W dniu dzisiejszym miasto olbrzymich kontrastów. Tutaj starożytna historia łączy się i przeplata ze współczesną sytuacją, w jakiej znalazła się Grecja. Każdy znajdzie w tym mieście coś dla siebie.

Miłośnicy historii (głównie tej B.C.) zatracą się wręcz w orgazmie. Odbudowane, liczne starożytne zabytki, odkopane ruiny ateńskich budowli – nie ma chwili, żeby do ludzkiego umysłu nie wracały lekcje historii.

Położenie stanowi o nie mniej o pięknie miasta. Liczne wzgórza, bliskość morza, łagodny, śródziemnomorski klimat – czego chcieć więcej..?

Jeszcze jedna rzecz – kuchnia! Grecka kuchnia, również ateńska ma do zaoferowania wszystko to, co lokalna tradycja ma najlepszego. Wino – o tym nie trzeba nikogo (z pijących) przekonywać. Moussaka, kofte, jagnięcia i baranina na tysiąc sposobów (prawie jak dorsz w Lizbonie), choriatiki, tzatziki, feta, frutti di mare… Można wymieniać godzinami. Dla wielbicieli kawy – eden!

Poczuliśmy grecką gościnność, ale też turystyczną komercję. W hotelu mieliśmy wspaniałe śniadania i sympatyczną obsługę, ale z drugiej strony pokoje, które były… nadgryzione zębem czasu. Podobnie jak całe kwartały greckich budynków.

Po prostu kontrasty jakich wiele we współczesnym świecie. Jeśli ktoś wcześniej zamknął się w ***** all-inclusive na Krecie, to Ateny zwiedzane na własną rękę prawdopodobnie nie przypadną mu do gustu. Wszyscy inni powinni powiedzieć: „Jeszcze tu wrócimy”.

 


 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Metro na trasie centrum Aten – lotnisko ATH obsługuje linia nr „3” (niebieska). Dojedziecie tą linią do głównych stacji przesiadkowych takich jak Syntagma oraz Monastiraki. Bilet na trasie lotnisko – centrum to koszt 8 EUR, ale są też bilety 2-osobowe (14 EUR) oraz 3-osobowe (20 EUR). Czas dojazdu z placu Syntagma  – ok. 40 minut.
  2. !Uwaga! – nie każdy skład linii nr „3” jedzie na lotnisko. Generalnie metro na ATH jeździ co 30 minut. Składy, które jeżdżą na lotnisko są czytelnie oznaczone. Gdyby zdarzyło się Wam jednak wsiąść w inny wagon – wystarczy jechać do ostatniej stacji. Następnie wysiąść i czekać na skład jadący na lotnisko – no stress.
  3. Najbardziej optymalną formą zwiedzania będzie nabycie karnetu, który umożliwia wstęp na większość starożytnych budowli. Bilet taki kosztuje ok. 30 EUR, ale zapewni wstęp do wszystkich najważniejszych atrakcji. Zobaczycie: Akropol, Agorę ateńską z muzeum, Kerameikos z muzeum archeologicznym, bibliotekę Hadriana, świątynię Zeusa Olimpijskiego oraz agora rzymską. Karnet zachowuje ważność przez 5 dni, więc zwiedzanie nie wymaga pośpiechu.
  4. Godziny otwarcia niektórych budowli antycznych mogą zadziwiać – np. Biblioteka Hadriana poza sezonem czynna jest do godziny 15.00. Dla miłośników zwiedzania ateńskich ruin proponuję więc zapoznać się szczegółowo z time-shedule. Znajdziecie go między innymi na bilecie do tych atrakcji.
  5. Jeśli przyjdzie czas na kawę po zejściu z Akropolu to tylko  Vryssaki Βρυσάκι przy ulicy Vrisakiou 17.
  6. Z centrum Aten do Pireusu można przede wszystkim dojechać „zieloną” linią metra – podróż z placu Omonia trwa około 20 minut.
  7. Drugim sposobem na dotarcie do nadmorskiego wybrzeża (Palaio Faliro) jest tramwaj z placu Syntagma – linia nr 4 oraz linia nr 5. Podróż trwa około 30 minut.
  8. Stadion Pananatejski zbudowano, a później odbudowano z marmuru pentelickiego. Złoża tego marmuru pochodzą ze wzgórz Pantelikonu nieopodal Aten. Wejściówki na Kallimarmaro kosztują 5 EUR za osobę dorosłą.
  9. Zmianę warty honorowej można obejrzeć codziennie o każdej pełnej godzinie przed parlamentem na Placu Syntagma. Jeśli się spóźnicie – nie martwcie się – 15 minut później przed Pałacem Prezydenckim na pobliskiej ulicy Irodou Atikou można obejrzeć ten sam spektakl.
  10. Większość ateńskich autobusów ma zainstalowane ekrany z nawigacją dla pasażerów informujący o nie tylko o przystankach, ale też pokazujący na mapie trasę oraz pogodę dla Aten.
  11. Pod szczytem Likavitos znajdziecie knajpkę z fantastycznym widokiem. Ceny nie rzucają na kolana, jak na wieży Eiffla, więc warto się zatrzymać i wypić choćby kawę rozkoszując się widokiem.
  12. Zamawiając kawę pamiętajcie – tam nie ma kawy po turecku – tam jest kawa po grecku (elliniko). Niby to samo, ale czy na pewno..?

 

 

 

 

PALANGA – NADBAŁTYCKIE ZAKOPANE

Lato 2018 było w całej Europie wyjątkowo piękne i ciepłe, więc postanowiliśmy wykorzystać je do końca. Sącząc wino w ostatnią sierpniową niedzielę wpadłem na pomysł krótkiego wyjazdu w kończący wakacje tydzień. Miało być słodkie dolce far niente: kilka dni relaksu, zachód słońca nad morzem, dobra kuchnia, krótki lot i ceny, które nie rzucą na kolana. Trochę dużo tych wymagań jak na krótki break, więc wylądowaliśmy w… litewskiej Palandze zwanej w XIX wieku „nadbałtyckim Zakopanem”.

Miasto ma bogatą historię, było pod władaniem Litwinów, Polaków, Rosjan, Niemców. Przechodziło z rąk do rąk, a każdy zostawiał ślad swojej obecności – w historii, mieszkańcach i architekturze. Swoje dobra mieli tu Massalscy, którzy niezbyt dobrze zapisali się w historii XVIII-wiecznej Rzeczpospolitej, a także Potoccy, Niesiołowscy, czy też Tyszkiewiczowie.

W Palandze bywali (i pisali): Adam Mickiewicz, Władysław Reymont, Stanisław Witkiewicz i wielu innych. Dla nas, z tym litewskim, nadmorskim miasteczkiem przeplata się jeszcze jeden kawałek  burzliwej, polskiej historii – insurekcji kościuszkowskiej  w 1794 roku oraz powstania listopadowego w 1831 roku.

Dzieje miasta związane są nierozerwalnie z miejscową kapłanką świętego ognia – Birutą, którą porwał, a następnie poślubił Kiejstut, jeden z książąt litewskich, a prywatnie stryj  późniejszego polskiego króla – Jagiełły.

Nie da się więc tego kurortu odwiedzić nie myśląc o naszej historii.


Dzisiejsza Palanga (czy też Połąga w naszym języku), to największy litewski kurort i drugie, po Kłajpedzie, największe nadmorskie miasto Litwy. Nie znajdziecie tam jednak przemysłu czy też portu handlowego (jak w Kłajpedzie). Do dzisiaj zachował się uzdrowiskowy charakter miejscowości, tak chętnie odwiedzanej nie tylko przez Litwinów, ale też Rosjan. Język polski na ulicach również jest coraz częściej słyszany – uruchomionone przez PLL LOT połączenie z Warszawą z pewnością spopularyzuje ten kierunek. Tymczasem miejsca w samolotach na trasie WAW-PLQ-WAW, były okupowane przez Polaków w 50-60%.

Pierwsze wrażenie po wylądowaniu opisuję na końcu artykułu – Lotnisko Palanga (PLQ). Szybka kalkulacja – 4 osoby x 4 bilety autobusowe x ponad 30 minut oczekiwania na autobus x dojście do hotelu – ok. 20 minut, czy taxi..? Różnica – 4 EUR. Zwycięża opcja – „taxi”, za 10 EUR.

Noclegi mamy zarezerwowane w Vila Pri Rouzes (czytaj: http://7mildalej.pl/fajny-nocleg-w-palandze-vila-pri-rouzes/). Godne polecenia! Ogarniamy się i niespiesznie kierujemy się idąc wzdłuż rzeczki o nazwie Rąża nad Bałtyk.

Centralnym punktem życia towarzyskiego jak w każdym kurorcie jest deptak prowadzący do mola. Taką rolę w Palandze spełnia ulica J. Basanavičiausa. Tam (oraz na promenadzie przed wydmami) spotkacie jedyne w mieście (umiarkowane) tłumy, inne zakątki oferują na ogół ciszę i spokój.

Molo w Palandze zostało kilka lata temu odnowione i gruntownie wyremontowane. Poza tym, że dla gości jest to żelazny punkt spaceru, to jest to również miejsce spotkań miejscowych wędkarzy. Takiej ilości łowiących na molo w Polsce nigdzie nie spotkałem. W przeciwieństwie do naszego Sopotu, ma jeszcze jedną zaletę – jest bezpłatne.

Palangos Tiltas (molo w Palandze) wychodzi w morze na długość ponad 300, jest oświetlone i czynne całą dobę.

Plaża w mieście jest podobna do naszych plaż, w końcu to samo bałtyckie morze – od Helu dzieli nas ok. 150 kilometrów.

Sorry, jest jedna różnica – tutaj nie ma parawaningu!!! Ok, może w czwartek jest zakaz…

…w sobotę też widzę morze i nie ma parawanów…

…myślałem, że to fatamorgana, ale niedziela również dniem bez parawanów!

Wniosek jest jeden – na Litwę parawany nie dotarły (sic!). Niech już tak zostanie – piękna piaszczysta plaża – czysta i niezaśmiecona.

Infrastruktura również jest: ratownicy, przebieralnie, czyste toalety (zamykane na noc).  Przejście przez wydmy – nie tylko praktyczne, ale też nazwijmy to… ekologiczne – nikt ich nie zadeptuje.

Jest przełom sierpnia i września – pogoda nie jest najgorsza – cztery ostatnie dni wakacji w Palandze były słoneczne – temperatura +22/+23ºC, w morzu można jeszcze pływać. Sprawdziłem – woda nagrzana po ciepłym, bałtyckim lecie – ma ok. 20ºC.

Jeśli więc ktoś ma pomysł na wypoczynek na plaży nad Bałtykiem – myślę, że Palanga może być doskonałą alternatywą dla polskich zatłoczonych kurortów.

Delfinarium w Kłajpedzie

W piątek niestety przetoczył się nie tylko nad polskim, ale też nad litewskim wybrzeżem chłodny, zachodni front atmosferyczny z opadami. W planach i tak mieliśmy odwiedziny w pobliskiej Kłajpedzie, a tam czekały na nas delfiny.

Dworzec autobusowy (autobusų stotis) w Palandze zlokalizowany jest przy obwodnicy miasta – czas dotarcia z centrum miasta – ok. 15-20 minut spacerem.  Dworzec to nie tylko zadaszone wiaty i stanowiska – znajdziecie tam największe w mieście centrum handlowe – supermarket, sklepy, apteka, pizzeria. Trasa Palanga – Kłajpeda obsługiwana jest zarówno przez linie regularne, jak też marszrutki czyli miejscowe busy. Podróż pomiędzy tymi miastami powinna zająć nie więcej niż 30 minut.

Z uwagi na pogodę chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do delfinarium – z kierowcą dogadaliśmy się po litewsku i rosyjsku, a był na tyle uprzejmy, że wysadził nas w Kłajpedzie na najbardziej dogodnym przystanku, kazał wsiąść w nadjeżdżający lokalny autobus nr 9 i wysiąść w porcie.

Dotarliśmy więc szybko i bezproblemowo. Delfinarium w Kłajpedzie znajduje się na Mierzei Kurońskiej i stanowi jeden kompleks z muzeum morskim oraz plenerową ekspozycją statków.

W kłajpedskim porcie zastajemy cumujący najnowszy z wycieczkowców armatora RSSC z serii SEVEN SEAS… Był to SEVEN SEAS  EXPLORER. Piękny! Miesiąc wcześniej widziany był podobno w Gdyni.

Na mierzeję można dotrzeć oczywiście promem, który kursuje do dwóch przystani – przy Neriji oraz muzeum morskim. Bilet płatny w jedną stroną – powrót na tym samym bilecie. Delfinariumas (delfinarium) jest chyba największą atrakcją miasta, a pokazy nie tylko zapierają dech w piersi, ale też potrafią wyciskać łzy.

Cały czas miałem wątpliwości, przecież to nie jest ich naturalne środowisko, a basen, choćby nie wiem jak w nim odtworzyć warunki morskie, będzie tylko sztucznym zbiornikiem z oczywistymi ograniczeniami. Poza tym jest to jednak tresura.

Podobno one to lubią – lubią się popisywać, przecież to ssaki najbardziej mentalnie zbliżone do człowieka – a narcyzm drugą naturą ssaka… tzn. człowieka.

Występują delfiny butlonose, a pokaz trwa ok. 30-35 minut i nie opiszą go ani zdjęcia, ani filmy. Atmosfera, zachowanie „na żywo” tych jakże inteligentnych zwierząt tworzy spektakl, który zostaje na długo w pamięci.

Delfiny to nie tylko wulkany energii, ale też artyści – potrafią tańczyć…

…oraz… malować!

Tak w ogóle to inteligencja tych ssaków jest zadziwiająca – mówi się, że tzw. współczynnik encefalizacji, a więc percepcji organizmu wynosi u delfinów nawet 4,5, co stawia je wyżej od szympansów (2,5) czy też psów i kotów (1,0-1,17). Dla porównania ten sam współczynnik u ludzi wynosi 7,5.

A kilka innych ciekawostek o delfinach:

  • potrafią rozróżniać dźwięki i nadają sobie imiona,
  • potrafią ratować innego, tonącego delfina lub człowieka,
  • uprawiają seks dla przyjemności, a nie tylko dla celów prokreacji (w tym aspekcie nawet przewyższają ortodoksyjnych katolików), a poza tym bywają homo- i biseksualne (mają więc poglądy jakby… lewackie),
  • uwielbiają patrzeć w lustro i podziwiać siebie (czyli status myślowy zbliżony do tzw. celebrytów),
  • gdyby zrobić zdjęcie rtg ich brzusznych płetw, to znajdziecie tam obraz pięciopalczastej dłoni!

Nic więc dziwnego, że w Indiach nadano im status non-human person, co oznacza, że mają prawo do bycia wolnym jak człowiek.

Na mierzei kurońskiej, obok delfinarium znajduje się Muzeum Morza oraz wspomniana ekspozycja kilku niewielkich statków, z trawlerem rybackim m/s „Dubingiai”, który można bezpłatnie zwiedzić również w środku.

Statek stanowi magazyn żelaznych racji żywnościowych na wypadek wojny (to żart oczywiście), ale te ponad 30-letnie puszki ze śledziem bałtyckim mają się dobrze.

Jak już pisałem – na tym samym bilecie – nieważne jak długo byście przebywali można wrócić z mierzei do miasta – podroż trwa około 5 minut.

Z pokładu promu doskonale widać charakterystyczny budynek tworzący przestrzenne „K”, w którym mieści się między innymi jeden z lokalnych hoteli.

Kłajpeda do 1923 roku była zwana po niemiecku Memel. Nazwa pochodzi od zamku Memelburg wybudowanego przez Krzyżaków w XIII wieku, a ten z kolei wziął mylną nazwę od rzeki Niemen (Memel), przy jakoby ujściu której został wybudowany. Później swoje piętno na mieście pozostawili głównie Prusacy oraz Niemcy, co do dzisiaj przejawia się w starej, ocalałej zabudowie. Nierzadko spotkacie tutaj budynki z tzw. murem pruskim. Swoje piętno odcisnęli również Polacy, Szwedzi. Jakby tego było mało, miastem po I pierwszej wojnie światowej zarządzali Francuzi. Tak było do czasu powstania, które przyłączyło port do Litwy.

To 150-tysięczne miasto położone przy ujściu rzeki Dane (Danga) jest dziś największym litewskim portem i jednym z większych bałtyckich portów.

Nieopodal ujścia Dane do Zalewu Kurońskiego znajdują się ruiny zamku Memelburg. Zamek stracił swoje obronno-strategiczne znaczenie, popadał w ruinę, aż w 1874 roku rozebrali go Prusacy. W jednym z ocalałych bastionów utworzono muzeum, a dzięki dotacjom z UE rozpoczęto renowację ocalałych fragmentów zamku, w tym jednego z najstarszych, oryginalnych bruków miejskich – z XV-XVI wieku.

Zabudowa – jakże charakterystyczna dla miast niemieckich, przejawia się dla przykładu w domach przy starym mieście.

Przy jednej z uliczek starego miasta (senamiestis) po ścianie kamienicy przechadza się ponad 3-metrowy smok (slibinas), z odciskiem stopy (pėdos) na bruku. Stwór jest nierozerwalnie związany z legendą na temat powstania miasta. Dwóch braci udało się na poszukiwanie miejsca do osiedlenia się. Jeden z nich nie dotarł na umówione miejsce, drugi więc rozpoczął poszukiwania i w pobliżu bagien znalazł ślad stopy oraz zwłoki brata. W tym miejscu założył, ku pamięci nieżyjącego, osadę zwaną Klaipėda.

Według innej etymologii nazwa pochodzi od starolitewskiego „klaip eda”, co oznacza „jedzenie chleba”. Tak czy owak, pierwsza legenda bardziej trafia do mojej wyobraźni.

Miasto ma swój urok, szczególnie śródmiejska zabudowa. Hanzeatyckie skojarzenia jako pierwsze przychodzą na myśl.

W pobliżu jednego z mostów (biržos tiltas) oraz zacumowanego na stałe żaglowca „Meridianas” (dzisiaj restauracja w stylu „vip”) znajduje się Pomnik Zjednoczenia Litwy (Paminklas Vieningai Lietuvai).

Wróciliśmy do Palangi, a następnego dnia, po krótkim plażingu zwiedziliśmy dobra rodowe Tyszkiewiczó, czyli Pałac w pięknym 70-hektarowym ogrodem botanicznym i parkiem. To właśnie dzięki Tyszkiewiczom Palanga stała się „nadbałtyckim Zakopanem” – uzdrowiskiem tak chętnie odwiedzanym przez Polaków w XIX oraz XX wieku.

Pałac został wybudowany w latach 1894-1897 w stylu neorenesansowym. Pałac stanowił własość rodziny do 1940 roku. Później, w latach powojennych został odebrany rodzinie, upaństwowiony i pozostawiony bez zarządu… Popadał w ruinę aż do końca lat 50-tych XX wieku, kiedy to rozpoczęto prace restauracyjne i w 1963 roku utworzono w nim najbardziej znane nad Bałtykiem Muzeum Bursztynu (Palangos Gintaro Muziejus).

Przepiękny ogród został Édouard André – jeden z największych i najznamienitszych  architektów krajobrazowych XIX wieku.

Ten sam, który projektował ogrody Tuileries w Paryżu, ogrody Borghese w Rzymie, Sefton Park w Liverpoolu, ogrody w Funchal na Maderze czy też park zamkowy w Luksemburgu.

Kolekcja bursztynów lokalnego muzeum liczy ponad 28.000 eksponatów. Znajdziecie tam takie perełki jak na przykład szachy wykonane z bursztynu.

jest też największy znaleziony w okolicach okaz bursztynu – waga: ponad 3,5 kg – nazwany Saulés Akumo czyli Słoneczna Bateria.

W trakcie spaceru po parku znaleźć można taką oto rzeźbę:

Zaintrygowała mnie, więc znalazłem jej nazwę – jest to Egle  – królowa węży. Zgodnie z legendą Egle była córką rybaka, która po zażyciu morskiej kąpieli znalazła w swojej koszuli  (nie było wtedy bikini) węża. Wąż okazał się królewiczem Żylwinasem – władcą podmorskiego królestwa węży. Od tego czasu wiodła szczęśliwe życie w podwodnym pałacu. Analogia do naszej bajki o królewiczu zamienionym w żabę narzuca się sama…

Przy Vytauto gatve (ulicy Witolda) znajduje się Kościół Wniebowzięcia NMP (Palangos Švč. Mergelės Marijos Ėmimo į dangų bažnyčia). Jest to najwyższa budowla w mieście – główna wieża mierzy ok. 76 metrów wysokości. Wybudowany w latach 1897-1907 prezentuje styl neogotycki. Powstał za sprawą hr. Feliksa Tyszkiewicza.

W środku znajdziecie bogato zdobiony ołtarz oraz ambonę.


Czy hasło reklamowe z XIX-wiecznych folderów głoszące jakoby Palanga była „nadbałtyckim Zakopanem” zachowało swoją aktualność w XXI wieku..?

Z pewnością znajdziecie w Palandze czyste powietrze – brak przemysłu w okolicach, nadmorskie położenie, częste zachodnie wiatry sprzyjają podkreśleniu uzdrowiskowego charakteru miejscowości. W przeciwieństwie do zakopiańskich Krupówek na deptaku Basanavičiausa nie znajdziecie tłumów i rewii mody jak z wybiegu w Wólce Kosowskiej. Natomiast tak popularny ostatnimi czasy w polskich górach język rosyjski jest tutaj równie często słyszalny. Dodatkowo bez problemu znajdziecie nawet rosyjskie restauracje. Ceny są niższe niż w stolicy pięknych Tatr, ale na jakość jedzenia można naciąć się nie mniej niż w Zakopanem.

Miasteczko ma swój klimat – generalnie panuje spokój; dobre miejsce do wyciszenia, ale chętni znajdą też nocne kluby z zabawą do białego rana. Piękny Bałtyk, wspaniałe plaże, dobra kuchnia.

Jeszcze słowo o gościnności Litwinów i ich stosunku do Polaków. Byłem w Wilnie, Poniewieżu, Kownie. Palanga zapisała się pozytywnie. Nie dało się odczuć żadnej niechęci do nas czy też narodowych antagonizmów. Wręcz przeciwnie – szalenie mili właściciele pensjonatu, kierowcy w autobusach również uczynni i pomocni; w restauracjach również nie czuliśmy się dyskryminowani. Słowem – inna Litwa, nie wileńska.

Reasumując – znalazłem alternatywę na weekendowy city-break żeby powdychać jodu, posłuchać szumu bałtyckich fal i zamierzam z niego jeszcze skorzystać. Czy zostało coś z XIX-wiecznego nadbałtyckiego Zakopanego..? Nie wiem, ludzie tyle nie żyją. Nie da się porównać gór i morza, ale w moim, osobistym i subiektywnym rankingu miast – wybór brzmi: Palanga.

 


 

Lotnisko Palanga (PLQ)

Jakiś czas temu LOT uruchomił połączenie do Palangi. Trasę WAW – PLQ samoloty naszego przewoźnika pokonują rozkładowo w ciągi 1h20m. Lotnisko w Palandze pierwotnie wybudowane przed II wojną światową do 1963 roku służyło celom wojskowym. Po tym roku zostało przekazane do operacji cywilnych. Jednak jego intensywny rozwój nastąpił po odzyskaniu niepodległości przez Litwę. W latach 90-tych XX wieku po długim remoncie otwarto Palangos Oro Uostas) czyli port lotniczy Palanga.

Dalsza rozbudowa miała miejsce po roku 2000, kiedy to przy okazji wejścia Litwy do UE przystosowano terminal do wymogów Schengen.

Lotnisko jest niewielkie, ale stale zwiększa się ruch lotniczy. W 2008 roku obsłużono ok. 100.000 paxów, w 2017 już ponad 240.000. 8 połączeń do 6 miast – to niezbyt imponujący wynik. Sam terminal sprawia wrażenie wręcz klaustrofobicznego. Mikroskopijnych rozmiarów sala odbioru bagażu  z jedną taśmą.

Równie miniaturowa „hala przylotów” (przynajmniej brzmi dumnie).

Check-iny, w ilości 6 sztuk, z miłą obsługą to raczej potencjał niż aktualne wykorzystanie. Przy 6-8 odprawianych samolotów dzienne raczej świecą pustkami.

Najwęższe gardło to oczywiście security – i tutaj obsługa nie jest już taka miła. Im mniejsze lotnisko tym większe ego „służby bezpieczeństwa” – nie jedyny taki przypadek.

Na odlotach mamy 2 gate’y. Przy odprawie dwóch, nawet niewielkich, samolotów w odstępie 15 minut (jak w naszym przypadku LOT i SAS) to ścisk panuje tam niemiłosierny. Poza tym znajdziecie tam 3 toalety, duty-free shop z niewygórowanymi cenami i mikro barek.

Podsumowanie:

  • + małe lotnisko, szybkie wyjście do miasta
  • + krótki taxing
  • + miła i szybka obsługa przy check-inach
  • + bliska odległość samolot – budynek (nie to co np… Modlin)
  • + autobusy i taksówki dosłownie przy wejściu
  • – obsługa na bramkach bezpieczeństwa (ten typ tak ma – prawie jak w IEG, tylko bardziej „służbowo”)
  • – ogólna ciasnota

Przyjechaliśmy na lotnisko o 14.10, lot był o 14.50 – czasu starczyło na wszystko – i to też jest zaleta tego małego lotniska. Nie miałem bagażu rejestrowego, więc nie oceniam czasu oczekiwania na walizkę.

Czas dojazdu taxi do centrum Palangi – ok. 10 minut, do Kłajpedy – ponad 30 minut. Autobus do Palangi oraz Kłajpedy jest zsynchronizowany z przylotami oraz odlotami samolotów. Można również dojechać autobusem na Łotwę: do Liepaji (Lipava) oraz Rucavy, ale w tym przypadku kursy są już znacznie rzadsze.

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Z lotniska do Palangi oraz Kłajpedy kursuje autobus linii 100. Bilety kupicie odpowiednio za 1,40 EUR oraz 2,80 EUR.
  2. Taksówka do centrum (centras) Palangi to standardowy koszt 10 EUR – również w niedzielę i święta. Można próbować negocjować – może uda się zejść 1-2 EUR.
  3. Gdyby ktoś potrzebował, to mam namiary na dwóch taksówkarzy z Palangi, z czego jeden mówi „prawie” po angielsku.
  4. Na trasie Palanga – Kłajpeda jeżdżą regularne autobusy i marszrutki – ceny biletów: 1,40-1,80 EUR OW.
  5. Prom na mierzeję kurońską kursuje w odstępach 30 minutowych (2x na godzinę) i kosztuje 1 EUR za RT.
  6. Menu w wielu restauracjach jest często dostępne w języku rosyjskim oraz angielskim.
  7. Bilety do deflinarium w sezonie letnim kosztują 10 EUR (w kasie); zniżki dla dzieci, studentów i seniorów – 5 EUR.
  8. Tańsze zakupy w Palandze można zrobić w supermarketach MAXIMA – czynne do 22.00, ale pamiętajcie, że alkoholu po 20.00 nie kupicie (więcej – czytajcie: http://7mildalej.pl/litewskie-przysmaki-z-palangi/).
  9. Muzeum bursztynu czynne w sezonie letnim w godzinach 10.00-20.00; wstęp – 3,00 EUR; dzieci i młodzież – 1,50 EUR; poza sezonem czynne 10.00-17.00; strona www: https://www.ldm.lt/en/pgm/.

 

 

 

 

 

 

 

DELICJE ZE SŁOWACJI

Jeśli wrzesień to w ostatnich latach dla mnie obowiązkowa wizyta w Krynicy…, Górskiej Krynicy (wyszło prawie jak z Bonda, Jamesa Bonda). Festiwal biegowy to wspaniała impreza, na której słowo „sprawdzam” jest egzaminem z lekcji biegania całego mojego sezonu biegowego. W tym 2018 roku nie było źle – 3 biegi, 2 „życiówki”, niestety kontuzja wyeliminowała mnie z najważniejszej próby. Więc… Krynico – do zobaczenia za rok.

Jako, że nie samym bieganiem człowiek żyje, a żeby biegać trzeba się też posilać. Z tego powodu kulinarną mapę regionu po obu stronach granicy mamy w głowie. Głównie za sprawą naszych krynickich przyjaciół, z których uprzejmości oraz wiedzy korzystamy.

Mamy więc w Krynicy nasze ulubione lokale, takie, które darzymy sentymentem, ale też takie, które są dla nas odkryciem.

W tym roku odkryliśmy dwie nowe miejscówki, do których na pewno wrócimy. Obie są po słowackiej stronie gór. Z związku z tym, że odległości nie są problemem, a niektórym rządzącym pragnę podpowiedzieć, że: wyimaginowana jest tylko granica PL-SK, a to dzięki niewyimaginowanej Unii, to wpaść na lahodné jedlo jest doskonałym pomysłem.

Zaczęliśmy od przybytku zwanego „Salaš u Franka” położonego w miasteczku zwanym Stará Ľubovňa na słowackim Spiszu. Duża, utrzymana w folklorystycznym, regionalnym stylu knajpa oferuje wspaniałe dania słowackiej kuchni.

Zjeść można zarówno wewnątrz, jak też na zewnętrznym tarasie. Karta to cały przekrój słowackich dań i potraw, którymi można się zajadać bez pamięci. Jedalny listok jest naprawdę obszerny – zarówno dla mięsożerców, jak też roślinożerców.

Niestety dla mnie ten czas, to czas dbania o linię i dobre samopoczucie, ale na jedno rozpustne danie zawsze sobie pozwalam w trakcie tego tryptyku biegowego. Tym razem na stół wjechała pečená baranina s kapustovými haluškami czyli jak nietrudno się domyśleć: pieczona baranina z haluszkami z kapustą. Obłęd w ustach, kubeczki smakowe szalały. Jeśli ktoś nie przekonał się do baraniny, bo… zapach, bo smak, bo konsystencja, proponuję udać się do frankowego szałasu. Tak dobrze przyrządzonej baraniny – pozbawionej swoistego „baraniego” aromatu i jednocześnie miękkiej, ale nie rozpadającej się. Przyznam, że na tych szerokościach geograficznych jeszcze nie jadłem takiej.

Gdybym jeszcze mógł do tego wypić słowacki browar, albo… słowackie wino… Na przykład Frankovkę modrą, której kosztowaliśmy w Bratysławie (http://7mildalej.pl/kulinarne-rozkosze-bratyslawy/), to byłbym ukontentowany w 100%. Niestety festiwal biegowy, to nie festiwal kulinarny. Skończyło się więc na daniu głównym.

Moja Ukochana Kobieta otrzymała pstrąga, do którego też nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń. Lokal zasługuje na 5*****. Do tego należy powiedzieć kilka ciepłych słów o obsłudze – miła, nie nachalna, kompetentna, uśmiechnięta. Czas oczekiwania –  w przyjętej dla tego typu dań normie. Słowem gorąco polecamy.

Z Krynicy Zdrój – odległość to ok. 45 km, z Muszyny ponad 30 km. Gdyby ktoś chciał zapoznać się wirtualnie – strona: http://www.salasufranka.sk/.

Deser czekał na nas już w innym miejscu – ja i deser, zwłaszcza jak biegam – ale mój przyjaciel wiedział, że zachwyci mnie samo miejsce.

Jakieś 3-4 kilometry od „Salašu u Franka”  przy drodze na Poprad jest magiczne miejsce. Można przenieść się do Brukseli, albo do Glasgow, albo „2 w 1” zaraz za granicą i wylądować w Nestville Chocolate!

Wyobraźcie sobie stary słowacki „PGR”, który ktoś ma pomysł przerobić na wytwórnię czekolady i… whisky!. Dokładnie tak, produkują w tym miejscu słowacką whisky. Dodatkowo  robią też coś bardziej lokalnego, coś co zwą Tatra Balsam. Jest to ziołowy likier o różnych smakach i mocy. Jego topowa wersja, to Tatra Balsam Special 52, gdzie liczba informuje o mocy (52º)! Powinno się to chyba pić tylko z toastem: Nech je moc s Vami! Po polsku oczywiście: Niech moc będzie z Tobą!

Jest też, jak wspomniałem, własna whisky pod brandem NESTVILLE. Powiem tylko jedno – ja biegałem, mój przyjaciel prowadził, więc tylko nasze Panie były zadowolone z degustacji. Następnym razem zamierzam zostać tam dłużej – z noclegiem. A miejsce do badania smaku i aromatu jest urocze i klimatyczne.

Niestety – moje drugie „ja” – domowego producenta alkoholi różnych smaków i jego degustatora oraz konsumenta – w tym przypadku cierpiało. Od czego starał się mi to wynagrodzić – zamówił ciasteczka z karmelu, w karmelu, polewane karmelem. Jestem zwierzęciem z wytrawnym językiem, ale słodkim czasem nie pogardzę. Jeśli jednak wpadniecie w Nestville Chocolate na podobny pomysł, to głęboko się zastanówcie. Tureckie lokum przy słowackim karmelu smakuje „extra brut”.

Czekolady natomiast nie powstydziłby się nawet brukselski Leonidas. Tylko ceny jakby niższe..

A na zakończenie..? Zakończenia nie będzie, będzie natomiast druga wizyta – koniecznie.

 

Alinko, Pawle – dziękujemy za odkrycie przed nami kolejnych miejsc na naszej kulinarnej mapie świata.

 

LITEWSKIE PRZYSMAKI Z PALANGI

Palanga to jedyny bałtycki kurort na Litwie. Pierwsze wrażenie – komercjalizacja, zwłaszcza w centrum. Idąc wzdłuż głównego deptaku Basanaviciaus gatve można dostać oczopląsu od szyldów. Można zjeść zarówno potrawy kuchni litewskiej, jak też armeńskiej czy rosyjskiej. Jak powszechnie wiadomo, kuchnia litewska oparta jest o potrawy mączne oraz mięso.

Cepeliny, czebureki, bliny, kołduny, przyrządzane z wody lub z patelni, z różnymi rodzajami farszu,  do tego kiszka ziemniaczana oraz kugelis czyli „prawie to samo”, tyle, że w formie ziemniaczanej baby.

Z mięsiwa na talerzach króluje: kepsnys na 1000 sposobów, czyli pieczone (czasem smażone lub grillowane) mięsiwo zrobione albo sauté, albo w sosie, szaszłyki oraz karbonadas. Z litewską kuchnią mieliśmy do czynienia w Wilnie oraz Poniewieżu podczas objazdówki jaką urządziliśmy sobie w 2014 roku po nadbałtyckich krajach. Mamy raczej dobre wspomnienia.

Z czego zapamiętamy Palangę..? Pierwsze wrażenie knajpianego zagłębia jakim jest deptak w Palandze to jakby połączenie Zakopanego z Kołobrzegiem. Z jednej strony krzykliwe zrobione na modłę lokalnego folkloru restauracje, z drugiej strony budki z badziewiem spod znaku chemicznych lodów albo cukrowej waty.

Ale człowiek nie tylko kosmicznym wiatrem żyje, zjeść i napić się musi. Chyba, że jest Reymontem, którego tak owiała nadmorska bryza, że popełnił w Palandze dzieło warte w 1924 roku literackiego Nobla.


Kulinarną podróż po Palandze zaczynamy od BARAS LIETUVOS RYTAS przy Basanavičiaus gatve, 11. Co prawda nie jest poranek (nazwa baru znaczy tyle, co „litewski poranek”), tylko popołudnie, ale obszerny taras z widokiem na deptak daje nam możliwość zapoznania się z obowiązującymi trendami i kurortową modą.

Zamawiamy między innymi cepeliny (Didžkukuliai lub Cepelinai) – dwa słusznych rozmiarów kartacze podane w skromnej okrasie z boczku z kleksem słodkiej śmietany.

Śmietany nie jadam, a słodkiej to już nawet nie powącham (uczulenie na nabiał). Ten kto lubi takie dodatki, na Litwie będzie miał raj, w wielu później kosztowanych potrawach mieliśmy do czynienia właśnie ze słodką śmietaną. Nie wiem czy tam w ogóle znają kwaśną śmietanę?

Cepeliny w Baras Lietuvos Rytas powinny nazywać się Kryzysas (mięsa jak w stołówkowych porcjach z czasu PRL-u) Tragedias (nawet nie stały obok tych z Wilna czy naszego Podlasia). Również drugie zamówienie – coś z kuchni tzw. europejskiej (uniwersalnej) – spaghetti z łososiem nie zmieniło naszej oceny. Równie bezsmakowe jak cepelinai. Człowiek tyle razy miał okazję skosztować apetycznych dań, że kiedyś musi nadejść rozczarowanie – stało się to właśnie w Palandze. Jeszcze jedno – czas oczekiwania na posiłek – nieakceptowalny. Gdybym miał ocenić danie – 2/5. Miał być smak, a pozostał niesmak.

Pomni smaku litewskiej kuchni, będąc po wspaniałym spektaklu w delfinarium wypadałoby usiąść i coś zjeść. Równie wspaniałego. Zwłaszcza, że spacer po Mierzei Kurońskiej jeszcze bardziej zaostrzył głód. Wybór padł na NERIJĘ w Smiltynė (a więc tam, gdzie z Kłajpedy przypływają promy na mierzeję).

Restauracja z długą tradycją, aczkolwiek wnętrzem, które jest mieszanką pozostałości różnych epok – i tych starszych, i tych młodszych. Powitała nas Pani kelnerka (padavėja) rodem z poprzedniej, niedawno minionej epoki, porozumiewająca się w języku litewskim oraz rosyjskim, aczkolwiek z uprzejmością już czasów współczesnych.

Tym razem postanowiłem spróbować chwalonych na Litwie szaszłyków. Nareszcie  trafiłem – porcja słusznej wielkości, bogata w warzywa. Do mięsa dodatkowo był delikatny sos a’la pesto. Mięso dobrze zgrillowane, ale miękkie w środku – takie jak lubię; całość utrzymana w harmonijnym smaku. Miały być kartofle (bulvės), ale już kolejny raz jako ziemniaka otrzymaliśmy frytki – co prawda robione na miejscu, ale jednak frytki.

Jako, że jesteśmy nad morzem, to należy też sprawdzić smak litewskiej ryby. W karcie był sandacz (starkis) – ryba niekoniecznie morska. Mając na uwadze fakt, że na południe od Kłajpedy Niemen uchodzi piękną, wieloramienną deltą do Zalewu Kurońskiego (zasobną w wiele gatunków ryb), to uznaliśmy, że będzie to najbardziej litewska z litewskich ryb.

Swoją drogą delta Niemna to prawdziwy raj dla wędkarzy oraz ornitologów. To właśnie przy ujściu tej rzeki założono jedną z pierwszych w Europie (1929 rok) stację obrączkowania ptaków. Te piękne tereny znajdują się na szczęście pod ochroną i oby jak najdłużej taki dziki zakątek Europy zachował swój pierwotny charakter.

Płat sandacza sauté był zgrillowany, delikatnie, acz wyraziście przyprawiony. Smaczny, choć może zbyt mało soczysty. Ryba na pewno była świeża, bez tzw. „zapachu”. Sandacza w Neriji można polecić.

Wracając ze spaceru do dawnej rezydencji Tyszkiewiczów w Palandze – dzisiaj Muzeum Bursztynu – natrafiliśmy na restoran PO LIEPOM („pod lipą”) przy Vytauto gatve, 37.

Niewielka, prosta, bezpretensjonalna restauracja z litewską kuchnią. Dawniej musiał być to niewielki bar, który stopniowo ulegał rozbudowie – dzisiaj znaczna jego część znajduje się w części zewnętrznej przypominającej „patio”.

Polecieliśmy na „wegetariańsko inaczej”, czyli mięsnie. Kepsnys z serem (kepsnys su sūriu) – wieprzowina pod doskonałą pierzynką z litewskiego sera. Pod delikatną skorupką rozpływał się lekko ostry ser o białej barwie. Pychota! Wieprzowina też dobrze przyprawiona. Zdecydowanie najsmaczniejszy posiłek na jaki trafiłem.

Podobnie kepsnys su bekonu (czyli z boczkiem). W tym przypadku jednak ser nie był tak dominujący jak w pierwszym przypadku

PO LIEPOM okazała się knajpką nie tylko z dobrym jedzeniem, ale też miłą obsługą (chociaż mówiącą tylko po litewsku oraz rosyjsku). Zaskoczeniem in plus były również ceny – najniższe z tych kulinarnych przybytków, w których gościliśmy.

Wypada również wspomnieć o wielbicielach fast-foodów. Jest takie miejsce w Palandze, przy Basanavičiaus gatve, nazywa się VAN DOG. W dzień powrotu, gdy już brakowało czasu, a samolot już grzał silniki lotnisku, zdecydowaliśmy się na szybkie, uliczne jedzenie.

W 95 na 100 przypadków unikam takiego jedzenia, chociaż najlepszy kebab na Cyprze pochodził z przydrożnej budki, a currywursta w Berlinie czy wienerwürstla pod katedrą św. Szczepana w Wiedniu nie odmówiłem. Litewskiego hot-doga też więc zaliczyłem.

Z prawdziwą kiełbaską chyba nie najgorszej jakości, bogatego w warzywa – to najważniejsze oraz smacznej bułce.

 

Alkohol

Litwa to głównie spirytualia oraz piwo (alus). Tego pierwszego tym razem nie próbowałem, chociaż kownieńskiego Stumbrasa trochę w życiu wypiłem, litewskiego piwa tym razem natomiast spróbowałem. W BARAS RYTAS dostałem VOLFFAS ENGELMAN RINKTINIS z kija. Barwa – złocista, klarowna. Piana niestety krótko utrzymująca się, z gatunku tych o drobnym ziarnie. Bez nadmiernej kwasowości, dają się wyczuć nuty słodowo-zbożowe. Jak dla mnie – przeciętny lager, może z małym plusem ponad koncernowe napoje piwne.

Natomiast coś co mi zasmakowało to była nalewka znana pod nazwą DEVYNIEROS czyli „999”. Ziołowy eliksir o właściwościach leczniczych, dostępny również w wersji aptecznej.

 

PODSUMOWANIE

Tym razem podróż kulinarna nie zaskoczyła nas w jakiś wyjątkowy sposób. Było poprawnie, ale było też rozczarowanie. Tzw. nieba w gębie nie doświadczyliśmy. Dwie z restauracji, w których byliśmy możemy naprawdę polecić: NERIJA w Smyltine oraz PO LIEPOM w Palandze. Unikajcie za to BARAS RYTAS na deptaku.

Odkryciem był natomiast alkohol – najsławniejszy litewski likier sławetne „999”, czyli (TREJOS) DEVYNIEROS (przywieźliśmy do domu – zakupiony w free-duty shop na lotnisku).

Olbrzymi minusem jest fakt, że Litwa to kraj, gdzie spożywa się głównie wódkę i piwo. Mają pierwsze miejsce na świecie w spożyciu alkoholu – piją go statystycznie rzecz biorąc w ilościach hurtowych – ponad 16 litrów na osobę rocznie czystego spirytusu! Rosjanie w tyle, Łotysze w tyle, Ukraińcy w tyle. Władze próbują z tym walczyć – od 01.01.2018 roku wprowadzono ustawę ograniczającą sprzedaż alkoholu. Dostaniecie go w sklepach tylko w godzinach 10-20, a w niedzielę 10-15. Dodatkowo są dni z zakazem sprzedaży alkoholu (np. pierwszego września). I o tym pamiętajcie wybierając się na Litwę. Podniesiono o ponad 110% akcyzę na wino i piwo, na spirytualia o ponad 20%.

Nas jako turystów dotknął ten zakaz, ale zostaliśmy poratowani przez właścicieli apartamentu, w którym mieszkaliśmy: http://7mildalej.pl/fajny-nocleg-w-palandze-vila-pri-rouzes/) Rezultaty takiej walki z „alkoholem” – raczej mierne. Przemądrzałym politykom przypominam, że najwięcej alkoholu w USA wypito w czasach prohibcji w latach 1919-1933!

Dla mnie problem polega głównie na tym, że nie ma tam kultury picia wina. Własnych win nie produkują (sorry, taki mają klimat), a w sklepach dobre wina zaczynają od 7t-8 EUR. To, co jest dostępne, jest importem z Hiszpanii, Włoch, Niemiec, rzadziej z Francji czy też Portugalii.

Z ciekawostek – nad naszym morzem na każdym kroku można znaleźć smażalnię ryb, w Palandze co kilka kroków natkniecie się natomiast na… wędzarnię ryb. Smaczne to i zdrowsze niż z wielodniowego tłuszczu, a przy tym ceny zdecydowanie niższe niż w Polsce. Za niecałe 40 dkg wędzonego okonia (ešerys) zapłaciłem 3,30 EUR.

Jeśli ktoś chce z kolei zrobić zakupy spożywcze, to w Palandze najlepiej uczyni to w supermarketach MAXIMA (jest kilka; najbliżej centrum – przy Vytauto gatve).

Generalnie zauważyliśmy wzrost cen w restauracjach czy też sklepach w stosunku do roku 2014 (wtedy jeszcze walutą był LT). Generalnie ceny przedstawiają się następująco:

  • piwo w restauracjach: 2,20-3,50 EUR
  • lampka wina (100 ml): od 2,40 za słodkie „domowe” (czytaj: sikacz z kartonu)
  • lampka wina wytrawnego (sausas) też 100 ml: od 3,50 EUR
  • 50 ml DEVYNIERIOS w restauracji od 2,20 EUR
  • butelka 0,5 DEVYNIEROS w duty-free shop: 10,70 EUR; w sklepach od: 8,90 EUR
  • dania rybne w restauracjach: 11-13 EUR
  • dania mięsne w restauracjach (kepsnys, karbonadas): 8-11 EUR
  • cepeliny w restauracjach (za 2 szt.) od 5,00 EUR

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

FAJNY NOCLEG W PALANDZE – VILA „PRI ROUZES”

Nocleg w Palandze rezerwowaliśmy z dnia na dzień. Szukaliśmy miejscówki, której wymagania przynajmniej teoretycznie wykluczały się wzajemnie. Miało być w centrum, ale cicho, niedaleko od morza, ale też od lokalnych atrakcji. Przytulnie i czysto, ale też z odpowiednim standardem. O cenie nie wspominam. Jak już zdefiniowaliśmy nasze oczekiwania, to niewiele „noclegowni” zostało.

Ostatecznie w drugiej turze głosowania wybrano coś, co nazywało się VILA PRI ROUZES, która przynajmniej w teorii miał spełnić pokładane w niej nadzieje. Obiekt przypomina mini aparthotel – są to dwa urocze budynki przy Valanciaus gatve 19.

Całość sprawiała już na pierwszy rzut oka dość klimatyczne i przytulne wrażenie. Widać, że w ten biznes właściciele włożyli dużo serca i pasji.

Cały teren jest zielony, zadrzewiony – z pięknie owocującymi starymi jabłoniami. Kilka miejsc do parkowania dla gości, trawa, za płotem przepływająca przez Palangę rzeczka. Do tak klimatycznego miejsca pasują oczywiście zwierzaki – więc przecudne i miziaste: pies…

…oraz 3 koty są już w gratisie umilając gościom pobyt.

VILA „PRI ROUZES” to kilka pokoi/apartamentów. Nasza rezerwacja przypadła na „apartament nr 3”. Dwupokojowe lokum położone na piętrze większego z budynków. Apartament składa się z: sypialni (z wygodnym, dużym podwójnym łóżkiem) oraz flat TV,

pokoju dziennego (z dwoma łóżkami),

łazienki (z prysznicem, umywalką oraz toaletą),

aneksu kuchennego z lodówką, suszarką do naczyń, zastawą, mikrofalą oraz czajnikiem.

Całości dopełnia, a może stanowi o jego atrakcyjności przestronny taras z meblami ogrodowymi.

Widok na zielony ogród oraz rzeczkę Rążę jest oczywiście bezpłatny.

W cenie apartamentu oczywiście pościel, ręczniki, przybory toaletowe oraz kuchenne.

Właściciele tego przybytku: Inessa i Vytauutas są otwartymi i bardzo sympatycznymi ludźmi. Jak trzeba, to zaoferują swoją pomoc również w niestandardowych sytuacjach. Tworzą też niezapomnianą atmosferę i klimat tego miejsca. Człowiek niby nie wyjeżdża, żeby czuć się jak w domu, ale tam panuje taka atmosfera, że jest po prostu sielsko i domowo.

Dodatkowo, można się z gospodarzami dogadać po polsku, co przy stosunkowo niezbyt dużej znajomości angielskiego na Litwie, jest dodatkowym atutem.

Co do podsumowania:

  • + lokalizacja (5/5) – niby w mieście, a jakby na uboczu, stosunkowo blisko do morza (ok. 800 m), a do okolicznych knajpek przy deptaku i MAXIMY (supermarket) – 3-4 minuty,
  • + czystość (5/5) – totalnie czysto – jesteśmy na tym punkcie wyczuleni,
  • + łóżko (5/5) – bardzo wygodne,
  • + atmosfera i klimat (5+/5),
  • + taras – usiąść na tarasie wieczorem i wypić wino – bezcenne!

Czy były jakieś minusy..?

Może brak kuchenki w aneksie (mikrofala nie zawsze wystarcza), może ograniczone programy w TV (ale kto ogląda na wyjazdach TV…), może brak śniadań (ale to już zależy od opcji – tym razem generalnie stołowaliśmy się na mieście: http://7mildalej.pl/litewskie-przysmaki-z-palangi/).

Jeśli ktoś szuka szkła, marmuru, spa oraz ***** gwiazdek niech dalej szuka. Jeśli natomiast ktoś chce znaleźć w Palandze klimatyczne, czyste, dogodnie położone lokum – gospodarze przyjmą Was chętnie.

Jeżeli jeszcze raz polecimy do Palangi, najpewniej zadzwonimy do VILA „PRI ROUZES”.

=========================================================

!Vytautas – aciu uz vyną, buvo skanus!

 

WIELKANOC W KIJOWIE

W kwietniu 2017 roku święta wielkanocne zarówno w kościele rzymskokatolickim jak też prawosławnym przypadały w tym samym terminie. Nie pozostało więc nic innego jak wykorzystując wolne dni zobaczyć na własne oczy jak się je spędza w kraju, gdzie 62% to prawosławni, a wyznawcy kościoła rzymskokatolickiego stanowią tylko 2% ludności. W lutym zdarzyła się promocja LOTU, więc szybka decyzja – kupujemy bilety i lecimy na święta do Kijowa. Spędzimy tam 4 dni.

Warszawa żegna nas deszczem i prawie zimową pogodą.

Lotowski Embraer E195 jest wypełniony prawie w 100%. Około 50% miejsc zajmują Ukraińcy. W trakcie lotu otrzymujemy ciepły napój (do wyboru kawa lub herbata), zimny napój + nieśmiertelny zestaw: prince polo + żelki… Lot trwa rozkładowo 1h35m – start i lądowanie – zgodne z planem.

Półtorej godziny później Kijów wita nas piękną słoneczną pogodą i temperaturą wyższą o prawie 8ºC. Swoją drogą taki oto line zastaliśmy przy gate’ach: arabia, ukrainian, astana, turkish.

Lotnisko Boryspol (KBP) jest zlokalizowane na wschód od miasta – około 28 km od centrum. Pierwsze zderzenie z Kijowem – lotnisko – rozbudowane na EURO 2012,p prezentuje się nieźle, szybka i sprawna kontrola paszportowa (przecież nie jesteśmy w Schengen). Miła pograniczniczka ogląda paszport i mówi niegramotnie „cześć” – na powitanie i pożegnanie.

Odbieramy bagaże i szukamy sky-busa – linia nr 322. Jest! Przypomina mi się Kutaisi w Gruzji – stary bus (marszrutka) – bilety do kupienia u kierowcy za jakieś grosze. Ten oszałamiający sky-bus jedzie do centrum, ale mając na uwadze fakt, że mamy do czynienia z przedświątecznym piątkiem oraz korkami decydujemy się wysiąść na stacji 3. linii metra „Boryspilska”. Przy okazji zapoznajemy się kijowskim systemem metra (szczegółowy opis komunikacji w Kijowie – w końcowej części relacji). Na stacji „Zoloti Vorota” przesiadamy się na 1. linię i po kilku minutach jesteśmy u wrót naszego hotelu, a raczej botelu: BAKKARA ART HOTEL. Widok na prawobrzeżny Kijów jest fantastyczny; wieczorami powiedziałbym nawet świąteczno-romantyczny…

Ogarniamy się i jedziemy zwiedzać miasto – tyle było w mediach o Majdanie Nezalezhnosti, że pierwsze kroki kierujemy tam, gdzie w listopadzie 2013 zaczął się ukraiński euromajdan. Wysiadamy na stacji metra „Chreszczatyk” i schodzimy w dół ku temu najbardziej rewolucyjnemu placowi w całej Ukrainie.

Plac za czasów sowieckich nazywał się między innymi Placem Rewolucji Październikowej, co było o tyle znamienne, że ta rewolucyjna łatka będzie mu chyba stale już towarzyszyć. Plac był niejako kolebką następnych, już ukraińskich rewolucji, pomarańczowej (2004/2005) oraz euromajdanu (2013/2014). Historycznie patrząc na wydarzenia z roku 2013 – UE próbowała odciągnąć Ukrainę do rosyjskiej strefy wpływów; miała zostać podpisana (negocjowana od 2007 roku) umowa stowarzyszeniowa, która została ostatecznie zablokowana przez prorosyjskiego prezydenta Władymira Janukowycza.

Od listopada 2013 roku do lutego 2014 na tym placu protestowały setki tysięcy ludzi przeciw polityce władz, korupcji oraz ciężkiej sytuacji w kraju i braku porozumienia z UE. Jednak z uwagi na dość skomplikowaną historię Ukrainy i jej państwowości znaleźli się tam między innymi nacjonaliści z „prawego sektora” oraz krymscy Tatarzy, którzy również mieli do załatwienia własne interesy. Nakładając na to fakt, że po 1991 roku na Ukrainie pozostał duży odsetek mniejszości rosyjskiej (ok. 16-18%), a Rosja nie zamierzała tracić swoich wpływów, to powstała mieszanka totalnie wybuchowa. W tym tyglu zbieżności oraz rozbieżności poglądów, interesów musiało dojść do krwawych i tragicznych wydarzeń, w których kilkuset zabitych zasiliło szeregi „niebiańskiej sotni”. Do dzisiaj istnieją rozbieżne dane na temat ofiar (od 99 do nawet 700). Ich tragiczna śmierć jest upamiętniona do dzisiaj w dochodzącej do majdanu Alei Niebiańskiej Sotni.

Wzdłuż całej ulicy znajdują się tabliczki upamiętniające tych, którzy ponieśli śmierć w czasie rewolucji. Znicze, jak się dowiedzieliśmy, palą się nie tylko z okazji nadchodzących świąt, ale stały się elementem trwałym. Symbolem zbiorowej pamięci narodowej. I to mnie zaskoczyło, że w tak prosty sposób pamięta się o swoich bohaterach, bez zbędnego patosu. Ludzie, nie tylko turyści zatrzymują się na chwilę zadumy.

Zauważyliśmy natomiast przy tabliczkach wręcz wielkanocne koszyczki i pisanki. Co by nie powiedzieć – pamięć o historii, to ukraińska specjalność.

Majdan, to jakby historia niezależnej Ukrainy w pigułce. Dość powiedzieć, że miejsce to jest  symbolem ostatnich rewolucji i historycznej pamięci. Plac ma też polski akcent – jest położony na terenie polskiej historycznej gminy kupieckiej – Lackiej Słobody.

Nad Majdanem Nezalehnosti góruje 50-metrowy pomnik niepodległości, sławetna Kateryna, która tak naprawdę przedstawia słowiańskie bóstwo – Brzeginkę – strzegącą podziemnych skarbów. Później stała się patronką strzegącą niezależności oraz niepodległości Ukrainy.

Za kolumną rzuca się w oczy kompletny misz-masz architektoniczny – nowoczesne centrum handlowe oraz socrealistyczny hotel „Ukraina”. Ogólnie , w kadrze, sprawia to wrażenie „chińskiej mozaiki”.

Obok Kateryny jest też  pomnik założycieli Kijowa – skromniejszy, mniejszy, ale jak to na Ukrainie bywa wzbogacony przez dodatki w stylu flagi państwowej oraz tradycyjnej koszuli ukraińskiej.

Kij, Szczek, Choryw oraz ich siostra Łybedź traktowani są jako założyciele miasta, chociaż tylko co do Kija istnieją zapisy, iż był postacią faktyczną, reszta to legenda stworzona przez wschodnich Polan na własne potrzeby.  W odróżnieniu do zachodnich Polan, którzy na terenach dzisiejszej Polski stworzyli podwaliny pod którąś już z rzędu dzisiaj Rzeczpospolitą… Czy to od jego imienia gród nazwano Kijowem, czy może od starosłowiańskiego słowa „kuji” oznaczającego wiatr – nie jest do końca rozstrzygnięte.

Mając na uwadze fakt, że nadszedł czas świąt wielkanocnych, to hotel otoczyły pisanki. Niczym nie różniące się od naszych „zachodniopolańskich”.

Na stacji metra „Arsenalna” byliśmy w trakcie naszego pobytu stałymi gośćmi. Wejście do tej stacji nie zapowiada atrakcji polegającej na tym, że jest to najgłębsza stacja metra na świecie (!).

Jej perony zlokalizowane 105 m pod powierzchnią ziemi są wynikiem – z jednej strony sowieckiego myślenia w epoce zimnej wojny (stację oddano do użytku w 1960 roku), z drugiej strony, tak głębokie położenie stacji wymusił wysoki prawy brzeg (skarpa) Dniepru.

Stacja nie należy do najpiękniejszych obiektów, ale zjazd oraz wjazd trwają na tyle długo, aby zorientować się, że ma się wrażenie, jakby to była podróż do schronu przeciwatomowego.

Ruchome schody są podzielone na dwa oddzielne odcinki, mniej więcej w połowie drogi, a cała podróż trwa ponad 4,5 minuty.

Kijów, niestety jak większość postkomunistycznych miast, to dzisiaj olbrzymia kakofonia architektoniczna. Obok wielowiekowych pięknych zabytków głównie sakralnych, XIX-wiecznych kamienic, miejscami dominuje sowiecka myśl (a może bezmyślność) budowlana. Poniżej przykład – jeden z najbardziej znanych maszkaronów – Hotel SALUT przy ulicy Iwana Mazepy. Kto by pomyślał, że w tym miejscu przed nastaniem komunistów wznosiła się jedna z najpiękniejszych barokowych cerkwi.

Nieopodal rozpościera się malowniczo położony na wzgórzach i naddnieprzańskiej skarpie Park Wiecznej Pamięci. Ma do zaoferowania Piękny widok na lewy brzeg Dniepru oraz… na  nasz hotel zacumowany u brzegu rzeki.

W parku można znaleźć pomnik Iwana Kożeduba – najlepszego sowieckiego pilota myśliwskiego z okresu II wojny światowej – z pochodzenia Ukraińca. 62 zestrzelenia to wynik dający mu pierwsze miejsce wśród radzieckich pilotów z tego okresu. Daleko mu do takich niemieckich asów jak Hartmann czy Nowotny, których licznik zestrzeleń zatrzymał się na 250-350 strąconych samolotów.

W parku znajduje się też muzeum i pomnik upamiętniające jedną z największych, jeśli nie największą, tragedię ukraińskiego narodu. Narodowe Muzeum „Pamięć Ofiar Wielkiego Głodu” jest miejscem wspomnienia o tej tragedii. Śmiercią głodową w samych tylko latach 1932-1933 zmarło ok. 3,5 mln Ukraińców. Łączna liczba ofiar wszystkich fal wielkiego głodu – 1921-1947 sięga prawie 10 mln osób.

Komuniści od 1930 roku realizowali plan przymusowej kolektywizacji rolnictwa. Wprowadzono przymusowe kontyngenty zbożowe, rekwirowano każdą ilość zboża, nawet na zasiewy oraz własne skromne potrzeby żywieniowe. W sierpniu 1932 roku wszedł w życie stalinowski dekret „pięciu kłosów”, który przewidywał karę 10 lat łagru lub karę śmierci za „kradzież” lub ukrycie co najmniej 5 kłosów zboża. W dwa lata Sowieci skazali z tytułu tego aktu prawa (a raczej totalnego bezprawia) ponad 125 tysięcy osób (!).

Po roku 2000 ta świadoma polityka władz radzieckich z pierwszej połowy XX wieku została uznana przez 19 państw świata (w tym Polskę) za akt ludobójstwa. Wielki Głód uśmiercił też ok. 20.000 polskich obywateli zamieszkujących tereny ówczesnej sowieckiej Ukrainy.

Jako, że park wiecznej pamięci graniczy z ławrą peczerską, to oczywistym było skierowanie następnych kroków ku temu świętemu, dla wszystkich wyznawców prawosławia, przybytkowi.

Pierwszą mijaną budowlą była cerkiew św. Spasa (Zbawiciela) na Berestowie. Ta cerkiew nie wchodziła w skład ławry, a była jednym z najstarszych, starszych niż ławra, kościołów Kijowa. Została prawdopodobnie wzniesiona w XI-XII wieku. Pierwotnie była większa, ale do dzisiaj zachowała się tylko część świątyni oraz fundamenty pozostałej części. W środku uwagę przykuwają XVII-wieczne freski.

Kilka chwil spacerem i mijamy bramę do najsławniejszego prawosławnego monasteru – Ławry Peczerskiej. Jako pierwsza wita nas Cerkiew Wszystkich Świętych.

Początki ławry peczerskiej sięgają XI wieku. Założyli ją mnisi: Antoni oraz Teodozjusz. Ten 30-hektarowy zespół budynków i budowli sakralnych, mieszkalnych oraz gospodarczych jest dzisiaj siedzibą zwierzchnika ukraińskiego kościoła prawosławnego. Większość budynków dostępna jest zarówno dla wiernych, jak też dla odwiedzających. Kompleks podzielony jest na dwa sąsiadujące ze sobą byty: ławrę górną oraz ławrę dolną.

Na terenie ławry górnej znajdziecie, poza już wspomnianą wyżej cerkwią wszystkich świętych, najwyższą budowlę na terenie monasteru – Wielką Dzwonnicę. Wzniesiona w XVIII wieku, była ówcześnie najwyższą budowlą Kijowa. Na jej trzeci poziom prowadzą schody, które można pokonać za niewielką opłatą.

Obok dzwonnicy, w sercu klasztornego kompleksu wznosi się Katedra Zaśnięcia Bogurodzicy, znana też pod bardziej powszechną nazwą Soboru Uspieńskiego. Wybudowana w XI wieku, byłą pierwszą murowaną świątynią na terenie ławry. Wielokrotnie niszczona przez hordy Mongołów, Tatarów, czy też zwykłe pożary, była sukcesywnie odbudowywana. Niestety 3.11.1941 roku, po zajęciu Kijowa przez Niemców została wysadzona w powietrze. Do dzisiaj nie wiadomo przez kogo, ale jak odtajnią radzieckie archiwa, to może sprawa się wyjaśni. Obecny jej kształt, to wynik odbudowy opartej o styl baroku ukraińskiego, w latach 90-tych XX wieku z okazji Tysiąclecia Chrztu Rusi.

Wnętrze soboru po prostu powala pięknem.

Zdjęcia mówią za siebie.

Nie będę próbował opisywać tego co zobaczyliśmy, ale zachęcam każdego, aby zobaczył to na własne oczy.

Przed Cerkwią nadbramną Świętej Trójcy znaleźliśmy chyba… ukraińskie jajo Fabergé. Jaki kraj, takie Fabergé (bez złośliwości).

Ławra dolna również jest bogato wyposażona w cerkwie – naliczyliśmy chyba 6 albo 7 świątyń.

Jest też bardziej zielona, z klasztornym ogrodem rozpościerającym się na skarpie Dniepru.

W tej części monasteru znajdują się wejścia do pieczar (bliższych oraz dalszych), gdzie pochowano mnichów. Dzisiaj ich mumie można oglądać zwiedzając pieczary, od których nazwę przyjęła cała ławra.

Na terenie ławry zobaczyliśmy jak wygląda święcenie koszyczków w obrządku prawosławnym. Najciekawszy był fakt, że poświęcenie pokarmów odbywało się nie tylko wewnątrz (przed ołtarzem), ale też przed cerkwią, a kapłanie mieli białe szaty (chyba mają symbolizować radość i odrodzenie). W koszyczkach stały znane z tradycji prawosławnej czy grekokatolickiej zapalone cienkie świece.

Jedna rzecz zrobiła na nas wrażenie – koszyczki na święconki. To były raczej koszyki albo kosze na kartofle jakie spotykałem na polskiej wsi. I czego tam nie było… poza jajkami, solą, chlebem, była pascha, a z mięsa i wędlin z takiego koszyka można zorganizować święta dla całej rodziny. W niejednym był też alkohol, o ile wino było standardem, to coś z większą ilością procentów też nie było rzadkością.

Po odwiedzinach ławry peczerskiej przyszedł czas na powrót do prawobrzeżnego centrum Kijowa. Z okazji Świąt Wielkanocnych najbardziej chyba reprezentacyjna ulica Kijowa – Chreszczatyk  była zamknięta dla ruchu. Mieliśmy więc ten zaszczyt, a może to szczęście przespacerować się jej środkiem bez obawy, że nas coś/ktoś przejedzie. Im bliżej Majdanu, tym więcej ludzi, tym więcej ulicznych grajków, stoisk z „beleczym” i zwykłych spacerowiczów.

Jedyna niemiła przygoda jaka nas spotkała w trakcie wizyty w Kijowie, zdarzyła się na tym miejskim festynie – chłopcy „na schwał” wcisnęli naszemu dziecku małpki, a następnie zażądali opłaty za foto z nimi… I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że tych chętnych do „obrabowania” nas zrobiło się jakby więcej. Poczuliśmy się jak Wehrmacht otoczony pod Stalingradem. Daliśmy jednak radę.

Chreszczatyk był główną ulicą Kijowa praktycznie od zawsze. Łączył tzw. górne miasto z padołem. Jego handlowe tradycje – dzisiaj widoczne w sklepowych brandach, jakie spotkacie w Warszawie, Berlinie czy Paryżu – mają wielowiekową tradycję. Udział w tym miał polski król – Zygmunt I Stary, który w roku 1516 nadał „ulicy” przywilej organizacji targu i noworocznego jarmarku.

Ulica, mająca olbrzymie tradycje kupieckie, została zniszczona w trakcie II wojny światowej. Po wojnie odbudowano ją, ale w stylu „socreal” – i taka zabudowa dzisiaj tam dominuje. Pamięć historyczna każe jednak przypomnieć, że przy tej ulicy był np. pierwszy w Europie punkt nocnej pomocy medycznej (1881 rok).

Z Chreszczatyka w 15-20 minut spacerem można dostać się pod Zoloti Vorota (Złotą Bramę). Jedna z głównych bram Kijowa powstała… tak naprawdę nikt nie wie kiedy. Datuje się ją zarówno na Włodzimierza I, jak też na Jarosława Mądrego. Jako, że nasz narodowy kronikarz – Gall Anonim opisał obrazowo, jak to Bolesław Chrobry wyszczerbił miecz swój  (szczerbiec) o te wrota. Czy tak rzeczywiście było? Nie wiadomo do dzisiaj. Na pewno nie był to ten wawelski szczerbiec (jest z późniejszego okresu). Raczej Galla, jeśli takowe imię w ogóle miał ten pisarz, nie było w owych czasach. Pewne jest jedno – jak już nasz Chrobry sforsował bramę do Kijowa, to posadził na lokalnym tronie swojego szwagra – Świętopełka (nepotyzm, to nie tylko – jak widać – wymysł czasów nam najbardziej współczesnych). Bramę odbudowano w XX wieku, ale według czego..? Dokładne zapisy historyczne, co do jej wyglądu nie istnieją, więc być może mamy do czynienia z tzw. wizją architekta.

Od zachodniej strony bramy umiejscowiono pomnik Jarosława Mądrego – jednego z pierwszych książąt Rusi Kijowskiej. Ważnego o tyle, że był to dla Kijowa władca, który odniósł wiele sukcesów, a miasto za czasów jego panowania rosło w siłę. Był to jeden z najbardziej światłych władców wschodniosłowiańskich.

Odwiedzając Złote Wrota na skwerze obok znajdziecie pomnik kijowskiego kota Pantelejmona, zwanego przez miejscowych Pantiuszą. Kot był atrakcją oraz mieszkańcem pobliskiej restauracji Pantagruel. Jednak pewnego dnia restauracja spłonęła, a kot, pomimo, że zdążył swoim zachowaniem ostrzec ludzi, niestety zginął w pożarze. Zrozpaczeni bywalcy restauracji ufundowali w 1998 roku pomnik, a władze Kijowa bez wahania wydały zgodę na lokalizację kociego monumentu. Jest też inna legenda, która mówi, że jest to pomnik kota Behemota z powieści Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”. Jaka jest prawda..? Czy to ważne? Jakby nie patrząc – oby jak najwięcej takich przejawów umiłowania naszych braci mniejszych.

Na tym samy skwerze znajdziecie też inne koty – „skaczące” na drzewach – nam się udało dostrzec 3 sztuki.

Swoją drogą Ukraińcy chyba mają generalnie przyjazny stosunek do naszych czworonożnych, kocich przyjaciół; w metrze zauważyliśmy taki oto słodki obrazek:

W pobliżu naszego hotelu (BAKKARA ART HOTEL) oraz stacji metra „Hidropark” rzucił nam się w oczy taki mural (nie jest to jedyne kocie ścienne malowidło w mieście),

a w jego pobliżu – dwa, wygrzewające się w wiosennych promieniach słońca kijowskie koty.

5 lat wcześniej mogłem być na Stadionie Olimpijskim – miałem możliwość kupienia biletów na finał EURO 2012 – zrezygnowałem z uwagi na koszty przelotu i hoteli. Na tym stadionie w lipcu 2012 roku Hiszpanie pokonali Włochów 4:0 i świętowali zdobycie mistrzostwa na EURO 2012. Tym razem również nie było mi pisane chociaż zwiedzić stadion, gdyż z uwagi na okres świąteczny był zamknięty.

Stadion Olimpijski w Kijowie to jeden z piękniejszych (do naszego Narodowego mu jednak trochę brakuje) stadionów w Europie. Po gruntownej modernizacji przed EURO 2012 stał się sportową wizytówką miasta. Swoją drogą – dość szczęśliwe miejsce dla Hiszpanów (ten tekst piszę ponad rok od wizyty) – w maju 2018 też padły 4 bramki, a Real Madryt pokonał w finale Ligi Mistrzów Liverpool FC 3:1.

W świąteczny wieczór nad Kijowem zachodzi słońce, możemy spędzić wieczór popijając wino na balkonie hotelowego pokoju. Jutro ostatni dzień na zwiedzanie i powrót do Warszawy.

W dzień wylotu do WAW  poświęcamy czas na zwiedzanie okolic hotelu na prawym brzegu Dniepru. To tutaj właśnie – w okolicach mostu „Metro” – znajduje się na dnieprzańskiej wyspie stacja metra „Hidropark”. Ciepłymi, słonecznymi dniami i wieczorami tutaj skupia się życie towarzyskie Kijowa. Piaszczyste plaże, liczne bary i nadrzeczne knajpki – niby w centrum miasta, a jednocześnie totalny relaks, a człowiek czuje się jakby był poza miastem. W kwietniowe przedpołudnie, kiedy zwiedzaliśmy Hidropark – brak tłumów, cisza i spokój. Spotykaliśmy tylko wędkarzy, „morsów” próbujących kąpieli w zimnych jeszcze wodach Dniepru, amatorów aktywnego wypoczynku – lokalna siłownia plenerowa była oblegana w 100% a także spragnionych słońca plażowiczów. Jeśli ktoś będzie w Kijowie letnią porą – proponuję odwiedzić okolice Hidroparku.

W nadbrzeżnym parku, na jednym ze wzgórz jest też mała kaplica.

Na lewym brzegu znajduje się, obok centrum wystawienniczego, jedna z ciekawszych budowli sakralnych Kijowa – nowo wybudowana katedra kościoła grekokatolickiego na Ukrainie.

Wracamy do hotelu, jeszcze tylko podróż na lotnisko – wspomniane podmiejskie dzielnice i…

zostawiamy za sobą Kijów-Boryspol (KBP).

Krótko po starcie mijamy też drugie kijowskie lotnisko, na które można dolecieć z Polski – Kijów-Żuliany (IEV). Na to lotnisko jako pierwszy loty z Polski uruchomił WIZZAIR, a następnie LOT.

Za 1,5h wylądujemy w WAW.

 

Transport w Kijowie

Z lotniska w Boryspolu (KBP) do centrum można dojechać sky-busem, ale z uwagi na korki najlepiej jest wysiąść na drugiej „Boryspilska” lub czwartej „Kharkivska” stacji metra. Na tych stacjach zatrzymuje się sky-bus.

Kijowskie metro ma trzy linie, każda oznaczona innym kolorem.

M1 – czerwona – łączy północny zachód z południowym wschodem miasta,

M2 – niebieska – łączy południe z północą (na prawym brzegu),

M3 – zielona – łączy zachodnie dzielnice ze wschodnimi.

Kijowska komunikacja jest bardzo tania, przejazd jednorazowy kosztuje ok. 0,7-0,8 PLN. Nawet dla Kijowian nie opłaca jeździć się na gapę, gdyż jest tanio. Najciekawsze jest to, że nie ma biletów, tylko… małe plastikowe żetony, które nabywa się w automatach lub kasach.

Zarówno w kasach, jak i na bramkach mamy do czynienia z powiewem historii. Cały ten system jest obsługiwany przez Panie rodem wyjęte z dawnych – słusznie minionych – lat. Ubrane w stosowne mundurki, „seryozne oblychya” (groźna mina) podchodzące do swej pracy jakby pilnowały co najmniej najtajniejszej, głęboko pod ziemią bazy rakietowej. Po prostu w pewnych obszarach kraj i mentalność pozostały w poprzednim systemie.

Stacje metra to na ogół budowle, w przeciwieństwie do niektórych innych europejskich stolic, których nie sposób przegapić. Jakby dla podkreślenia Wspólnym mianownikiem, jest charakterystyczna literka „M”.

Kijowskie metro było budowane w okresie zimnej wojny, stąd też stosunkowo głębokie ulokowanie pierwszych stacji. Wystrój i ornamentyka części stacji przypomina metro moskiewskie.

Metrem można dojechać do większości kijowskich atrakcji – poza nim korzystaliśmy z kijowskich tramwajów, w których można spotkać konduktorki.

 

Wspomnienia z Kijowa

Byłem ciekaw jak to miasto zmieniło się przez ostatnie 15 lat. Wrażenia..? Generalnie nie ma „och-ów” i „a-chów”. Samo położenie Kijowa oraz majestat przepływającego przez miasto Dniepru sprawia, że nadrzeczne widoki mają w sobie dużą dozę piękna. Jednak, im dalej zagłębiałem się w miasto, tym było gorzej. Są oczywiście rzeczy z cyklu „must see”, ale nie dlatego, że każdy turysta powinien je zobaczyć, lecz dlatego, że niosą w sobie prawdziwe piękno.

Takiego zespołu cerkiewnego jak ławra peczerska nie zobaczycie nigdzie na świecie. To nie tylko najświętsze ze świętych miejsc dla wyznawców prawosławia, ale też prawdziwa perła architektury sakralnej. Dla mnie No.1 Kijowa.

Majdan dla odmiany – poza wartością historyczną dla Ukraińców – lekko mnie rozczarował. Wiedziałem, że był po roku 2000 remontowany oraz przebudowany. Dzisiaj wygląda jak puzzle z różnych pudełek – tu sowiecki hotel, tu pomnik, tam inny pomnik, tu nowoczesne centrum handlowe, tam kamienice z XIX wieku – sen urbanisty, który zakończył edukację na plastyce w gimnazjum. Myślę, że należy to miejsce potraktować bardziej w aspekcie historycznej refleksji i zadumy niż piękna miejskiego krajobrazu.

Stacja metra „Arsenalna” – może nie jest piękna, ale zjazd oraz wjazd robią duże wrażenie – w końcu to najgłębiej położona stacja metra na świecie. Na to się nie patrzy, to trzeba przeżyć.

Inne budowle cerkiewne, czy też zabudowa nie robi już wrażenia. Przedmieścia, to w większości typowe blokowiska, jakie znajdziecie w Polsce, wschodnim Berlinie, czy Budapeszcie.

Ominęliśmy kilka atrakcji zostawiając je na „next time”. Z pewnością jeśli wrócimy, to wpadniemy do:

  • soboru sofijskiego,
  • na aleję pejzażową
  • do muzeum lotnictwa przy lotnisku Żuliany
  • muzeum Czernobyla
  • Meżyhirji – posiadłości wygnanego do Moskwy eks-prezydenta

Tym razem wypad do Kijowa miał polegać na relaksie, wypoczynku i chwili wytchnienia od codzienności (również tej świątecznej). Udało się! Wielkanoc w Kijowie – TAK.


INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Trafiliśmy – celowo, taki był plan – na święta w Kijowie; większość atrakcji była zamknięta. Jeśli ktoś ma pomysł na szczegółowe zwiedzanie Kijowa w trakcie świąt (kościelnych czy państwowych) musi się przygotować, na tabliczki „zakryto„.
  2. Jadąc z lotniska najlepiej wysiąść na stacji metra Boryspilska lub Kharkivska – metrem będzie szybciej, a koszt minimalny
  3. Gdy jedzie się większą grupą warto rozpatrzyć opcję taksówki na lotnisko – za 30 km, za 4 osoby zapłaciłem ok. 30 PLN.
  4. Kijów można doskonale zwiedzać podróżując metrem. Wszystkie główne atrakcje miasta znajdują się w odległości krótkiego spaceru od metra.
  5. Jedzenie w Kijowie – warto spróbować lokalnych specjałów w KATIUSZY czy też kuchni gruzińskiej (więcej czytaj: http://7mildalej.pl/co-zjesc-w-kijowie/)
  6. Ceny – dla Polaków wciąż niskie; generalnie ok. 20-50% do polskich odpowiedników.
  7. Uważajcie na chłopaków z małpkami na Chreszczatyku – robią najdroższe zdjęcia na świecie 🙂

 

 

 

 

CO ZJEŚĆ W KIJOWIE?

Tym razem nie traktowaliśmy wyjazdu jako kulinarnych poszukiwań i natchnienia w zabużańskiej kuchni. Ponadto z kuchnią ukraińską mieliśmy już do czynienia. Wylot w okresie świąt wielkanocnych miał dać nam wytchnienie od kuchennych prac i świątecznego obżarstwa. Z dwojga złego, wolę domowy Raisefieber od Osternfieber. Chcieliśmy wypocząć i spędzić Wielkanoc na pełnym luzie; bez napinki (o podróży czytaj: http://7mildalej.pl/wielkanoc-w-kijowie/).

Trafiliśmy na fantastyczny hotel z fantastyczną kuchnią – od tej strony BAKKARA ART HOTEL można spokojnie polecić. Z uwagi na święta część posiłków (śniadania i część kolacji) ograniczyła się do hotelowej kuchni. Wszystko, co jedliśmy wyszło od szefa kuchni znającego się na rzeczy. Poza tradycyjną kuchnią ukraińską, zaskoczyły mnie krewetki z wędzonym łososiem, które zamówiłem na jedną z kolacji – świeże krewetki w Kijowie..? Jak najbardziej możliwe.

Hotelowe śniadanie wielkanocne nie było może zgodne z naszą tradycją, ale jego różnorodnością oraz obfitością nie powstydziłby się niejeden z lepszych zachodnich hoteli.

Śniadanie zaczęliśmy jednak zgodnie wielkanocną polską tradycją – ab ovo 🙂

Na mieście spróbowaliśmy jedzenia w stylu „pop” – pizzeria w centrum handlowym na Majdanie – makaron i pizza bez szału. Powiedziałbym nawet, że skromnie – i na talerzu, i w smaku.

W podziemiach placu na Majdanie są zlokalizowane: stacja metra oraz centrum handlowe. Znajdziecie tam również jeden narodowych, ukraińskich sieciowych street-foodów – PUZATA CHATA. Człowiek naczytał się w przewodnikach oraz internecie na temat jedzenia w tym kulinarnym przybytku i… totalne rozczarowanie. Prosty, surowy wystrój – dla pełnego obrazu – typowy „bar mleczny” z ukraińskim jedzeniem. Wybierasz, jedziesz z tacą jak w Ikei, ważą, mierzą i kasują.

Znajdziesz tam i lekkie dania i zupy i mięsa i sałatki. Problem polega na tym, że to jedzenie nie ma smaku. Jeśli traktować to jako substytut fast-fooda – OK, lepsze to niż hot-dog na Orlenie. Jeśli jednak miałbym się tam stołować codziennie, znudziłoby się mi to już po pierwszym razie. To jedzenie nie za wiele wspólnego ma ze smakiem, ale czego oczekiwać za kilka (przeliczeniowych) PLN… Zgodnie z moją kulinarną zasadą zwiedzania świata mogę powiedzieć: byłem, zjadłem, …zapomniałem. Na „+” duży wybór potraw oraz cena; na „-” smak (udało im się idealnie skorelować z ceną).

To co nie podeszło w PUZATEJ CHACIE, to w KATIUSZY podążało już za smakowymi oczekiwaniami. Odwiedziliśmy VARENICZNAJĄ KATIUSZĘ przy ulicy Iwana Mazepy. Kolejna ukraińska sieciówka, ale tym razem zarówno z pomysłem na wnętrze, jak i z pomysłem na jedzenie.  Chwilę czekaliśmy – w środku był komplet, ale warto było.

Co do wystroju – wnętrze utrzymane w stylu lat siedemdziesiątych; ciepłe barwy; książki; meble jakby każdy z innego pokoju w M-3. Całość tworzy jednak przytulny klimat. Kuchni również nie można niczego odmówić. Karta obejmuje pełen zakres ukraińskiej kuchni – dodatkowo – dla ułatwienia jest obrazkowa. Myślę, że nie tylko dla ułatwienia zamówień, ale też dla podkręcenia apetytu. Spójrzcie tylko:

Skupiliśmy się na mącznych rarytasach wschodniej kuchni – „varenikach” (pierogach) oraz „pelmeni” (pielmieni). Czas oczekiwania – w sam raz – nie za długi, ale też nie zbyt szybki (aby nie było wrażenia, że odgrzewają mrożonki). Wszystkie zamówione porcje były ciepłe, stylowo podane na małych patelniach, które doskonale trzymały ciepło. Każdy z czterech biesiadników odszedł od stołu nie tylko syty, ale też ukontentowany posiłkiem.

Ceny – szkoda gadać, a raczej pisać – ponad 600 UAH za ucztę dla 4 osób popitą dla apetytu (i dla smaku) Becherovką… bez komentarza.


Co można powiedzieć o kijowskim jedzeniu..?

Oczywiście opinia jest subiektywna – na podstawie krótkiego pobytu i odwiedzeniu kilku knajpek.

Na duży plus – świeżość produktów i potraw – zarówno w hotelu, jak też na mieście. Zarówno w hotelu, jak też w Katiuszy mogę prawie ze 100% pewnością stwierdzić, że nie było tam żadnych polepszaczy smaku czy konserwantów.

Charakterystyczna rzecz, która rzuciła mi się w oczy (a może w usta) – wybór sałatek. Jest ich zawsze sporo, w różnych kompozycjach i są bardzo smaczne. Jednym z warzyw, które np. w Polsce nie rozpowszechniły się „sałatkowo” jest rzepa, a szkoda, bo daje fajną nutę świeżości na talerzu.

Opinia co do PUZATEJ CHATY – jak w tekście – nie moja bajka.

Poza naszym hotelem oraz KATIUSZĄ obsługa – rzadko to tak oceniam – ale beznadziejna. Brak uśmiechu (nawet „No.5”), wszystko podane jakby z niechęcią. Jeszcze trochę czasu musi chyba upłynąć, aby zrozumieli na czym polega obsługa klienta. I to było chyba największe rozczarowanie, Spodziewaliśmy się powszechnej wschodniosłowiańskiej gościnności, a wyszło jak w PRL-u.

Co jeszcze charakterystyczne dla kulinarnej mapy Kijowa, to mnogość gruzińskich knajpek. Jeśli ktoś lubi chinkali, chaczapuri czy inne kaukaskie smakołyki,na pewno znajdzie coś dla siebie. Są to na ogół restauracje prowadzone przez Gruzinów, więc na odżachuri nie trzeba lecieć do Tbilisi (ale warto).

Na koniec alkohole.

W restauracjach królują oczywiście mocne trunki – wódka jest często spotykana na stole, a może to tylko wielkanocne złudzenie? Taki to już czas (świąteczny), że „czysta” króluje na stołach za wschodnią granicą.

Poza wódką – piwo. Ale jak to mówią: rękawów nie urywa. Ukraińskim piwom jeszcze daleko do jakości. Ostatnio zaczynają jednak warzyć złoty napój w rzemieślniczych browarach. Podobno Lwów w tym przoduje, więc trzeba będzie odwiedzić Lwów.

Wino – mój ulubiony napój – degustowaliśmy ukraińskie wina, ale one też nie zachwycają – wytłumaczenie proste – brak tradycji winiarskich, bo przecież klimat do ich produkcji jest – wybrzeże Morza Czarnego, przygraniczne tereny z Mołdawią. Potencjał więc jest.

 

CYPRYJSKA KUCHNIA

ö

Cypryjska kuchnia… Czy coś takiego w ogóle istnieje? Pytanie to stawiałem sobie mając już książkową wiedzę o wyspie. Jeśli mieszkają tam dwa narody o różnej kulturze, ale przecież koegzystujące ze sobą nie tylko na wyspie, ale też w obrębie Morza Egejskiego, położone w tym samym klimacie, to chyba nie powinno być niespodzianek. A jedna i druga kuchnia należą do jednych z moich najbardziej ulubionych.

O tym, że na Cyprze biesiadowanie to sport narodowy po obu stronach granicy, która w tym przypadku jest tylko cienką zieloną linią nie trzeba nikogo przekonywać, kto odwiedził wyspę. Restauracje, knajpki oraz tawerny, małe i duże zajęte są do późnych godzin przez rodziny, przyjaciół. Bawią się, jedzą, piją zwłaszcza po zachodzie słońca, gdy wieczór przyniesie trochę chłodu po upalnym dniu.


Jako, że większość czasu spędziliśmy w Kuzey Kibris (północny Cypr), to skupimy się na smakołykach z tej części wyspy, aczkolwiek południe jest bardzo podobne.

Kulinarną przygodę z Cyprem (o wakacjach na Cyprze czytaj: http://7mildalej.pl/wakacje-na-cyprze/) zaczęliśmy od przekąski po dotarciu do Kyrenii. W pobliżu promenady odnaleźliśmy restaurację Simit Dünyasi (20 Temmuz Kordonboyu Caddesi), gdzie zamawiamy lokalną odmianę kebaba z baraniny, podawanego w… tortilli – zaskoczenie – a gdzie pita..? Do tego obowiązkowo wjechały frytki oraz zielone ostre papryczki chili wraz z sałatką ze świeżych warzyw.

Oprócz tego zamawiamy, coś, co trzeba obowiązkowo spróbować: lachmacun, czyli tureckiej pizzy. Cienkie ciasto, a na nim warzywa i plasterki siekanego mięsa. Czym ta pizza różni się od popularnej w całym świecie włoskiej pizzy? Po pierwsze ciasto, po drugie – klasycznie zawsze skrapiają ją sokiem z cytryny. Tureccy puryści kulinarni twierdzą, że są jej dwie odmiany: antep (z czosnkiem) i urfa (z cebulą), w praktyce bywają mieszane. Wracając do ciasta – w wielu rejonach do ciasta dodaje się mleko i cukier, co w przypadku pizza italiana byłoby już profanacją. Za co cenię lachmacun? Ano za to, że zawsze jest to cieniutkie ciasto, jakie w pizzach uwielbiam.

W Lapcie zwiedziliśmy chyba większość nadmorskich knajpek wpadając na przekąskę, obiad, lub kolację.

FLY INN w Lapcie oferuje nam mięsko – w tym przypadku marynowany i opiekany kurczak. I co charakterystyczne dla kuchni cypryjskiej – frytki z pitą. W cypryjskich restauracjach często obok mięsa podawane są co najmniej dwa rodzaje „wypełniaczy” – frytki sąsiadują z ryżem albo pitą. Te frytki – najczęściej otrzymywaliśmy z ziemniaków, to zdaje się być pozostałość po długim, brytyjskim panowaniu.

Obok hotelu, w którym mieszkaliśmy (Manolya Resort Hotel) znajduje się knajpka zwana BLUE SONG (fevzi çakmak cd lapta), którą można spokojnie polecić, jako że byliśmy w niej dwu lub trzykrotnie. Coś co smakowało to były köfte z opiekanym serem halloumi – cypryjskim specjałem. Ten półtwardy ser wytwarza się z mleka owczego, a czasem z domieszką krowiego i koziego. Pod widelcem elastyczny, w zębach „świszczący”. Osobiście do gustu przypadła mi jego wersja grillowana. Niebo w gębie. Podobno statystyczny Cypryjczyk zjada statystycznie prawie 9 kg tego sera. Nie sądzę, żebym go dogonił, ale na naszym stole zaczął po cypryjskich wakacjach gościć częściej.

W drodze powrotnej z Gór Troodos zatrzymaliśmy się w Güzelyurt – nazwa miasta znaczy piękne miejsce. Spieszyło się nam, więc skorzystaliśmy z tureckiej street-foodowej sieciówki jaką jest CMR Çig köfte. Bar z prostym, klasycznym tureckim jedzeniem w którym zasiadali sami lokalsi, a z właścicielami ucięliśmy miłą pogawędkę.

Zamówiłem Biftek Tantuni, w opcji dürüm, a więc w placku lavas. Tantuni to cienko pokrojona wołowina obsmażana na wielkiej patelni z wgłębieniem na środku, na której oprócz smażenia, dodatkowo lekko dusi się ją w sosie i wodzie. Następnie zawijana w lavas wraz ze świeżymi warzywami.

Przyznaję, że tantuni jadłem po raz pierwszy i smakowało wybornie. Czasami nawet street-food zaspokoi nie tylko głód, ale też wyższe doznania kulinarne. Ceny takiego ulicznego jedzenia są niezbyt wygórowane, a niejednokrotnie jego smak jest lepszy niż w niejednej restauracji. Próbowaliśmy też kebaba – tutaj zwanego Mega Dürüm – również bez zarzutu.

Jednakże clou cypryjskiej kuchni to meze. Meze to nie tylko zestaw dań na obiad lub kolację. Meze to filozofia biesiadowania, zaczyna się jak przystawka, rozbudowana przystawka, a kończy się cięższym uderzeniem. Są różne opcje – najmniejsze liczy 15, największe jakie spotkaliśmy 25 potraw (takie też wjechało na nasz stół). Zasadniczo meze dzieli się na mięsne oraz rybne. Można zamówić też mieszane meze – i takiego skosztowaliśmy – zamiast ryb było mięso, ale z owocami morza. A restauracją, w której zapoznaliśmy po raz pierwszy z tą cypryjską tradycją była SILVERROCKS RESTAURANT w Lapcie.

Zaczęło się od prologu – hummusu oraz innych past, i warzyw podawanych w marynatach i/lub sosach albo dipach, oliwek, itp. Następnie wjeżdżają sery – oczywiście z halloumi na czele oraz sałatki. Później otrzymaliśmy krewetki, małże, ośmiorniczki, na koniec mięso – köfte, souvlaki, itp. Finisz – cypryjskie słodkości, które przybierają formę baklawy oraz innych jeszcze bardziej słodkich wynalazków. Wszystkim tym potrawom towarzyszy chleb i/lub pita.

Nie wyobrażam sobie natomiast meze bez wina. Przecież ta piękna, rozciągnięta w czasie uczta powinna zyskać dopełnienie w postaci najbardziej biesiadnego alkoholu, jakim jest wino. Nie da się zamówić jednego zestawu meze, najlepiej minimum dwa i oczywiście skosztować go gronie rodziny lub przyjaciół.

Dla tych, którzy żyją nie tylko tradycją i lokalną kuchnią, mogę polecić w Lapcie restaurację, która oferuje tzw. europejską kuchnię, gdzie można zjeść dobrego wołowego burgera oraz spaghetti. Restauracja THE HUT, mimo, że reklamuje się również jako turecka, to według mnie jest najlepszą europejską kuchnią na zachód od Kyrenii.


Kuchnia cypryjska to oczywiście swoista mieszanka kuchni greckiej i tureckiej. Nie może być zresztą inaczej – z biegiem czasu musi nastąpić wzajemne przesiąkanie smakami, przyprawami, potrawami dwóch koegzystujących narodów.

  • Co jest charakterystyczne dla Cypru – oczywiście przewaga mięsa nad rybami. Mogłoby to zaskakiwać, ale o ile z owocami morza (jak ja nie lubię tego słowa) nie ma problemu, to ryb w morzach otaczających Cypr raczej zbyt wiele nie ma, więc ryba jest droga i rzadziej spotykana. Również tradycja – szczególnie turecka opiera się na mięsie. Tak też było w aspekcie historycznym – łatwiej było przygotować mięso dla wojowników, czy też pasterzy, niż rybę. Jedno co można powiedzieć o mięsach. Przyrządza się je  w najzdrowszy sposób – grilując (nie liczę gotowania, ale to jest dobre na oddziale gastroenterologicznym, a nie restauracji). Najpopularniejsze to:
  • köfte na tysiąc sposobów, czyli mielone mięso z przyprawami, rozrabiane z bulgurem lub bez;
  • tantuni – drobno krojona wołowina obsmażana i duszona na wielkiej specjalnie do tego celu wykonanej patelni;
  • kebab – oczywiście baranina, jagnięcina lub rzadziej wołowina;
  • souvlaki – mięso w formie szaszłyków
  • kleftiko – pieczona (we własnym sosie) jagnięcina

Co jeszcze warto spróbować z cypryjskiej kuchni?

  • halloumi – grillowany, opiekany, obsmażany – z mięta lub bez; ostatecznie może być na surowo – najlepiej z młotkowanym pieprzem
  • dolmades – czyli gołąbki w liściach winogron

 

WAKACJE NA CYPRZE

Wakacje na Cyprze nie miały polegać na leżeniu na plaży w Ayia Napa. Jadąc do nowego kraju, staram się go zrozumieć, a zrozumieć Cypr, to zrozumieć jego historię. Tego nie da się zrobić bez odwiedzenia obu części wyspy. Wyspa, na której, według legendy, urodziła się Afrodyta oferuje góry i morze. Obok cudnych plaż, szlaki trekkingowe, zabytki oraz aktywny wypoczynek. Niestety ten piękny zakątek jest dzisiaj podzieloay politycznie i narodowościowo. Wyspą władali Fenicjanie, Asyryjczycy, Persowie, Grecy (Aleksander Wielki), a także templariusze. Cypr należał do Cesarstwa Rzymskiego oraz Bizantyjskiego. Przez wieki była pod panowaniem angielskim (władcą był między innymi Ryszard Lwie Serce) czy też francuskim (ród Lusignanów), by później dostać się pod berło osmańskich Turków.

Cały ten tygiel narodowościowy oraz religijny – starcie chrześcijaństwa z islamem, musiało doprowadzić do tragicznych wydarzeń roku 1974. Na ten moment sytuacja na wyspie wydaje się być nieodwracalna, a przecież wszystko jest bardziej paradoksalne niż mogłoby się wydawać. „Walczące” ze sobą kraje są przecież razem w NATO, jeden z nich jest członkiem UE, drugi aspiruje.

Pomysł na Cypr zrodził się w ostatniej chwili, chociaż podchodziłem do tego kierunku nie jeden raz, a przewodniki oraz internet były niejednokrotnie czytane. Domowe negocjacje dotyczące struktury tego wyjazdu – ile dni lenistwa, a ile zwiedzania i aktywności – zakończyły się dopiero na Okęciu. Już sam lot na trasie WAW-ZRH-LCA-VIE-WAW z dłuższymi lub krótszymi stopami w Zurychu (czytaj:  http://7mildalej.pl/over-stop-w-zurichu/) oraz Wiedniu (http://7mildalej.pl/4-godziny-w-wiedniu-czyli-kurze-over-stop/) dał mi możliwość ułożenia ciekawej podróży i odwiedzenia dodatkowych miejsc.

Plan podróży był następujący:

  • WAW-ZRH – nocleg w Szwajcarii (całe popołudnie i wieczór w Zurychu),
  • ZRH-LCA (Larnaka, wypożyczenie auta i jazda do Kyrenii na północy wyspy),
  • Cypr – koniecznie: Kyrenia, góry Troodos, Lefkosia – podzielona stolica wyspy, Famagusta, Karpaz + to, na co starczy czasu na północnym wybrzeżu,
  • LCA-VIE – krótki over-stop, ale z wiedeńską kawą, apfelstrudlem i wiener würstlem
  • VIE-WAW – nareszcie w domu (planujemy następny wyjazd)!

Lot ZRH-LCA EDELWEISS, lotnisko w Larnace

Z Zurychu do Larnaki lecimy A320 szwajcarskiego EDELWEISSA w klasie ECONOMY. Komfort, obsługa, posiłek – za to należy wystawić wysokie noty. Ekrany monitorów podwieszane co kilka rzędów – wyświetlano trasę lotu oraz informacje turystyczne. Cabin crew uśmiechnięta i bardzo miła. Był to mój pierwszy lot EDELWEISSEM – dla mnie – duży plus.

Pitch wynosi 30 cali, width = 18; oparcia rozkładane.

W czasie lotu podano śniadanie (ok. godziny 7.00, czyli po 35 minutach lotu) oraz słodką przekąskę. Dodatkowo możliwe było zamówienie dodatkowego napoju free.

Wylądowaliśmy przed czasem, wybordowanie w LCA z rękawa. Lotnisko jest kameralne, ma jeden pas startowy malowniczo położony nad morzem wzdłuż wybrzeża. Obsługuje ok 7-8 mln pasażerów rocznie, z czego znaczną część w sezonie letnim, ale nie licząc dłuższego oczekiwania na bagaż, innych niedogodności nie zauważyłem.

W Larnace szybki, obowiązkowy pass control (bez pieczątek), w końcu odbieramy opóźniony bagaż – jeszcze tylko rent-a-car, gdzie bardzo szybko i sprawnie przekazują nam auto z czerwonymi tablicami, które będzie nam służyło przez najbliższe 10 dni.

Lefkosia (Nikozja), granica, Kyrenia (Girne), Lapta

Pakujemy walizki, wyjeżdżamy na autostradę i pędzimy autostradą do Nikozji, żeby przedostać się na północną stronę wyspy. Najkrótsza droga do Kyrenii prowadzi właśnie przez podzieloną stolicę wyspy. Lefkosia będzie naszym późniejszym celem, więc teraz zwiedzamy ją głównie z okien auta. Granicę osiągamy po ok. 40 minutach jazdy.

W mieście znajdziecie i drogowe przejście graniczne i przejście tylko dla pieszych – odnajdujemy to dla aut – Metehan. Dojeżdżamy, kilka aut przed nami z lokalnymi jak mniemam numerami porusza się dosyć szybko – pozostaje więc tylko zorganizować ubezpieczenie.

Na temat przekraczania tej granicy powstało w internecie kilka legend, więc spieszę wyjaśnić. Nie ma z tym żadnego problemu, jeśli wypożyczalnia zezwala przekroczyć granicę – sprawdzanie i skanowanie paszportów oraz dokumentów samochodu odbywa się bez wychodzenia z auta. Sprawdzają tylko wizualnie czy ilość osób zgadza się z ilością paszportów. Następnie proszą by zjechać na boczny pas po stronie północnej i udać się do okienka aby wykupić ubezpieczenie. Bezpośrednia procedura zajmuje max. 5-7 min i jesteś po stronie Kuzey Kibris, czyli Cypru Północnego.

Z przejścia granicznego do Kyrenii (jak mówią Grecy) lub Girne (jak mówią Turcy) jest ok. 25 km, więc da się taki odcinek pokonać w 25-30 minut. Część trasy biegnie dwupasmówką. Droga jest dobrze oznaczona i nie muszę korzystać z nawigacji, aby dotrzeć do celu. Kyrenia czyli Girne (do tego trzeba się przyzwyczaić miejscowości są oznaczane podwójnie – na całej wyspie panuje taki porządek) stanowi pierwszy nasz cel – parkujemy za śmieszne pieniądze na strzeżonym parkingu i zwiedzamy promenadę w centrum miasta.

Jako, że nastała pora lunchowa, a jesteśmy tylko po śniadaniu w powietrzu, to wpadamy do pierwszej wybranej knajpki – Simit Dünyasi (o jedzeniu na Cyprze czytaj: http://7mildalej.pl/cypryjska-kuchnia/). Musimy jeszcze dotrzeć do Lapty, gdzie mamy oddalony o ok. 15 km  hotel – Manolya Resort Hotel. Pierwsze spojrzenie z drogi na hotel – nie prezentuje się źle, od strony morza widok też ok, co ważne – lokalizacja zapowiada się na dobrą bazę wypadową.

Okolica również prezentuje się nieźle, z drugiej strony mamy góry, no może górki – ok. 700-900 m.n.p.m., ale w związku z tym, że są zaledwie kilkanaście kilometrów od plaży, to robią wrażenie.

Kyrenia (Girne)

Największe miasto na północnym wybrzeżu Cypru ma bogatą historię. Mówi się o nim, że jest też jednym z najpiękniejszych miast północnego Cypru, jadąc z Nikozji, aby się dostać do Kyrenii należy przejechać malowniczymi drogami przez Góry Kyreńskie. Początki miasta sięgają XIII wieku p.n.e., a jej późniejsze losy były ściśle skorelowane z historią wyspy. Podobno z Kyrenii pochodził Szymon Cyrenejczyk, który pomógł Chrystusowi nieść krzyż – tak przynajmniej mówią mieszkańcy miasta.

Najciekawsza w mieście jest nadmorska, okazała twierdza oraz… samo miasto. Położone nad kamiennymi i skalistymi zatoczkami, mające przy tym orientalny charakter z wąskimi uliczkami, sklepikami i bazarkami. Centralny plac na nabrzeżu zajmuje oczywiście pomnik Kemala Atatürka otoczony flagami: Turcji oraz Cypru Północnego.

Tuż obok znajduje się port, z którego można popłynąć w krótki morski rejs. Naganiacze-nagabywacze znajdą opcję wypłynięcia na każdą kieszeń.

Zwiedzanie twierdzy jest nie tylko obowiązkowym punktem wycieczki, ale jest naprawdę warte poświęcenia odrobiny czasu.

Patrząc na jej potężne mury nie dziwi fakt, że w XV wieku przetrwała 4-letnie oblężenie. Zbudowali ją Bizantyjczycy, a rozbudowali Francuzi, Wenecjanie, Genueńczycy, Turcy i Brytyjczycy. W późniejszym okresie pełniła też inne funkcje: była siedzibą dowództwa floty, szkoły morskiej, a nawet więzieniem – taka cypryjska bastylia.

Jedną z najciekawszych ekspozycji w murach twierdzy jest ekspozycja 14-metrowej łodzi, która zatonęła ok. 2.300 lat temu. Jest to prawdopodobnie najstarszy, tak „dobrze” zachowany statek na świecie.

Statek leżał zaledwie na głębokości ok. 3 m – dobrze zachowała się nie tylko dolna część kadłuba, a także część ładunku.  Były to migdały, ołowiane obciążniki do sieci rybackich oraz amfory z winem pochodzących z greckich wysp Rodos oraz Samos. Łódź została odkryta dopiero w 1965 roku i podniesiona w 1969 roku, a tak się podobno przedstawiała w czasach swej świetności.

Inną ciekawą ekspozycją są lochy (dungeon), gdzie przedstawiono różne sposoby spędzania czasu oraz zabawy niepokornych mieszkańców średniowiecza.

Na zwiedzanie twierdzy warto zarezerwować przynajmniej 2-3 godziny, a widok z jej murów jest wspaniały, szczególnie w poświacie zachodzącego nad miastem słońca.

Atmosferę Kyrenii tworzą głównie uliczki takie jak poniższa. Pomimo, że jesteśmy w Tureckiej Republice Cypru Północnego, to ślady brytyjskiej bytności na wyspie, są nierzadko spotykane (jak na przykład tablica london barber).

Dodatkowym plusem miasta jest jego położenie na środkowej części północnego wybrzeża. Nigdzie nie jest daleko – można wybrać się do Nikozji, Gór Troodos, Famagusty czy na Karpaz.

Famagusta

Długa i burzliwa historia miasta zwanego też Gazimgusa lub Ammochostos to kolejny nasz cel na Cyprze. Początki osady datuje się na czasy III wieku p.n.e., aczkolwiek jej rozkwit przypadł na czasy średniowiecza. Tutaj osiedlali się chrześcijańscy uciekinierzy z Palestyny po jej zdobyciu przez muzułmanów. Miasto stało się z czasem jednym z najbogatszym miast na Bliskim Wschodzie. Władali nim i Wenecjanie i Genueńczycy i Brytyjczycy, i Turcy. Port przez wiele lat, nawet jeszcze w XX wieku był najważniejszym portem Cypru. Bogactwo zabytków, islam obok chrześcijaństwa, wspaniałe okolice i… ziemia niczyja – oto co ma do zaoferowania Famagusta.

Cypr nie jest wielką wyspą – z północno-zachodniego wybrzeża (Lapta) do Famagusty (południowy wschód wyspy) jest zaledwie ok. 90 km. Po drodze, na obrzeżach Nikozji oglądamy dosyć ciekawe zjawisko architektoniczne. Przy jednej z głównych dróg znajdują się trybuny, gdzie można przyjmować defilady, albo pochody ku czci…, albo… rozciągnąć siatkę i zorganizować mecz siatkówki (to moja wyobraźnia).

Taki amfiteatr na drodze nie był jedynym, jaki spotkaliśmy na wyspie. No więc, tłumy jak na zdjęciu powyżej, odebrały naszą defiladę i pomknęliśmy w kierunku Famagusty.

Dojechaliśmy do celu tzn. do murów twierdzy w Famaguście. Można też wjechać w mury starego miasta, ale postanowiliśmy poczuć klimat tego miasta w upalny, cypryjski dzień na własnych nogach.

Za murami czekało na nas miasto o śródziemnomorskim albo rzekłbym – lewantyńskim charakterze.

Wąskie uliczki…

Sklepy i bazarki, 30-letnie auta jak w arabskiej medynie. To wszystko tworzy unikalny klimat tej jednej z największych cypryjskich „metropolii”.

Idąc dalej dotykamy jakże zmiennej historii tej ziemi. Świątynie, które kiedyś były kościołami dzisiaj służą turystom za zabytki lub muzułmanom za meczety.

Kiedyś katedra św. Piotra i Pawła, później meczet Sinana Paszy, a dzisiaj niemy świadek minionych stuleci i zabytek.

Co kilka kroków znaleźć można szereg innych budowli historycznych, albo ich ruin.

Jednym z najważniejszych zabytków Famagusty jest dawna Katedra św. Mikołaja, a dzisiaj meczet Mustafy Lali Paszy. Katedrę wzniesiono w XIV wieku w czasach panowania Lusignanów.

Wcześniej koronowali się w nim wszyscy władcy Cypru.

Znamienne i rzadko spotykane (chociaż może nie na Cyprze) – meczet w stylu gotyckim… Przed wejściem do tego ex-kościoła znajduje się natomiast ciekawostka przyrodnicza, a mianowicie figowiec sykomora (ficus sycomorus) zwany też figą morwową, który rośnie w tym miejscu od 1299 roku (jeśli wierzyć – ma 718 lat). Przy świętym figowcu ze Sri Lanki (ten ma ponad 2200 lat) to młodzieniaszek, ale i tak niejedno już widział.

Kilka kroków od tego przybytku dzieli nas od wejścia na jedne z najgrubszych,  średniowiecznych murów, jakimi była otoczona Famagusta.

Mury mają miejscami 8 metrów szerokości. Żołnierze służący tutaj pod flagą Zjednoczonego Królestwa w XIX wieku urządzili sobie na murach… pole golfowe (!). Ot, takie to trochę jak z Monty Pythona, ale angielski humor ma swoją specyfikę.

Patrząc jednak na ogrom tej fortyfikacji, nie problem było to zrobić. W 1570-1571 roku, gdy wyspę najechali Turcy osmańscy, właśnie Famagusta broniła się najdłużej, a jej obrońcy zapłacili później straszną cenę – prawie wszyscy, nie wyłączając ludności cywilnej zostali wymordowani przez najeźdźców.

Na północnym krańcu twierdzy znajduje się zamek Otella (Otello Kalesi). Został zbudowany przez Frankofonów, a następnie rozbudowany przez Wenecjan. To ten zamek podobno uwiódł Szekspira, czemu poświęcił jeden ze swoich dramatów.

Warosia (Warosha)

Nie ukrywam, że jednym z moich celów w Famaguście było zobaczenie Waroshy. Dojazd jest bardzo prosty – wystarczy jechać na południe Famagusty, wzdłuż wybrzeża, a na pewno jej nie ominiecie. Przed 1974 rokiem, gdy wyspa była jednością, Warosia była jednym z największych kurortów wschodnich krańców Morza Śródziemnego. Piękne położenie na południowo-wschodnim wybrzeżu Cypru, piaszczyste plaże, śródziemnomorski klimat przyciągały inwestorów oraz turystów. Bogactwo, sielanka, kasyna, rozpędzona turystyka, niezliczona ilość hoteli i apartamentowców, butików. Kto by nie chciał tam mieszkać..?

W słoneczny, letni dzień 15. lipca 1974 roku wszystko się jednak zmieniło – grecki zamach stanu na Cyprze doprowadził do tureckiej inwazji na wyspę. 14. sierpnia Famagusta oraz Warosia zostały zajęte przez Turków. Grecy mieszkający w mieście opuszczali swoje domy praktycznie tak jak stali. Zostawili mieszkania, ubrania, nawet pranie na balkonach – słowem cały dobytek. Myślenie wśród greckich mieszkańców miasta było podobnie euforystyczne, jak w Polsce na początku września 1939 roku. Wojna potrwa kilka dni i wrócimy do domu. Różnica była taka, że wojna rzeczywiście potrwała jeszcze kilka dni, ale mieli wykupiony tylko one-way-ticket, o czym mieli się w niedługim czasie przekonać. O powrocie nie było mowy.

Wojska ONZ na Cyprze stacjonowały na Cyprze już od roku 1964, ale prawdziwy sprawdzian przydatności nastąpił właśnie w sierpniu 1974. UNFICYP wytyczył strefę buforową pomiędzy Grekami oraz Turkami, która stanowi granicę. Dzisiaj to ziemia niczyja, linia demarkacyjna – w rzeczywistości trudna granica dzieląca wyspę. Warosia miała to nieszczęście, że znalazła się „pomiędzy”. Z czasów dawnej świetności pozostało już tylko ghost town.

Od strony Famagusty wypasione hotele oraz plażę dzieli od Waroshy tylko płot i zasieki. Kontrast to najłagodniejsze słowo, jakie przychodzi na myśl.

Dzisiaj, po 43 latach ruiny, osuwające się i rozpadające budynki tworzą przygnębiający, ale też budzący ciekawość obraz. Podobno w salonie Toyoty stały przez długie lata nowe auta, jak jest teraz – nie wiem.

Cały teren jest pilnowany 24h przez tureckie wojsko. Tablice z „zakazem wstępu” widoczne są co kilka metrów, ale skądinąd wiem, że miejscowi eksplorują ten teren. Taki ghost town budzi również moją nieposkromioną ciekawość – chętnie zapuściłbym się dalej, ale tym razem pokręcę się tylko przy granicy tej ziemi niczyjej.

Wracając do Lapty decydujemy się na drogę wzdłuż wschodniego wybrzeża – mamy zamiar obejrzeć królewskie grobowce Salaminy oraz Monastyr św. Barnaby, które znajdują się dosłownie kilka kilometrów od Famagusty.

Salamina została założona w XII wieku p.n.e. przez Greków, a znana jest głównie z historii wojen. Pod Salaminą – na morzu i lądzie – w 450 roku p.n.e. starli się Grecy i Persowie, a w 306 roku p.n.e. walczyli ze sobą dowódcy Aleksandra Wielkiego. Natomiast w 116 roku naszej ery Żydzi wymordowali całą nieżydowską ludność miasta.

Grobowce królewskie (prawdopodobnie z V-VI wieku p.n.e.) nie zrobiły na nas wrażenia – rozrzucone na dużym obszarze groby to dzisiaj teren jakby zaniedbany, a najciekawsze rzeczy ukryte są pod ziemią. W 1957 gdy je odkryto stanowiły niemałą sensację. W niektórych grobowcach zachowały się przedmioty mające służyć zmarłym po śmierci.

Minutę jazdy dalej znajduje się Monastyr św. Barnaby – grekokatolicka świątynia, muzeum oraz miejsce pochówku chrześcijańskiego świętego.

To jeden z najstarszych budynków sakralnych na Cyprze. Co prawda w pierwotnej formie klasztor został zniszczony w średniowieczu, to już w XVIII wieku został odbudowany w obecnym kształcie. W środku znajdziecie muzeum ikon, a w pobliskim małym kościółku znajduje się grobowiec św. Barnaby.

Góry Kyreńskie – zamki: St. Hilarion Kalesi oraz Kantara Kalesi,

Północne wybrzeże Cypru na długości ponad 160 km jest oddzielone od pozostałej części wyspy wapiennymi górami zwanymi Górami Kyreńskimi. Ten górski łańcuch z najwyższym szczytem sięgającym 1.024 m.n.p.m. jest jednym z najbardziej malowniczo położonych nadmorskich gór.

Jego masywów strzeże kilka zamków, z których najbardziej znane to: St. Hilarion, Buffavento oraz Kantara. Na jednym ze szczytów nieopodal Kyrenii jest też opactwo Bellapais. Wszystkie te zamki stanowiły idealną linię obrony północnego wybrzeża Cypru.

St. Hilarion Kalesi

Przy drodze prowadzącej z Nikozji do Kyrenii na przełęczy znajduje się droga, którą można dojechać do stóp wzgórza, na którym posadowiony jest Zamek św. Hilariona. Jego nazwa wzięła się od mieszkającego tu mnicha-pustelnika, który schronił się tutaj uciekając z Gazy. Tej samej Gazy, z której 1400 lat później ludzie nadal nie zaznali spokoju, a konflikt arabsko-żydowski co chwila wybucha na nowo i wypędza ludzi z ojczystych terenów.

Już z drogi zamek przedstawia się okazale:

Przed wejściem znajdziecie darmowy parking, barek z przekąskami oraz sklep z pamiątkami. Wejścia strzeże oczywiście jak na te rejony przystało – Kot.

Najwyższy punkt zamku jest położony na szczycie góry o wysokości 732 m.n.p.m.

Wejście może się okazać, dla niezbyt wprawnych piechurów, nieco męczące, ale widok wynagrodzi Wam wszystko. Trasa jest jednak bezpieczna i odcinkami przebiega w cieniu, więc dacie radę!

Zamek ma bardzo bogatą historię; po śmierci Hilariona (ok. VI wiek) wzniesiono klasztor, który następnie rozbudowano i zamieniono w istną fortecę. W czasach Lusignanów oraz Królestwa Cypru stanowił jedną z najważniejszych fortyfikacji obronnych a także letnią rezydencję królewską (bliskość Kyrenii). W jego murach panował większy chłód niż na rozgrzanym śródziemnomorskim słońcem wybrzeżu. W 1349 roku na zamku schroniła się część okolicznej ludności i możnych przed panującą na wsypie epidemią Czarnej Śmierci.

Zamek ma trzy poziomy: miasto dolne, poziom II oraz poziom III położony na szczycie góry.

W części zamkowych sal urządzono ekspozycję z manekinami ukazującymi codzienne życie na zamku.

Z każdą osiąganą wysokością widok staje się coraz ciekawszy

Na II poziomie znajduje się baszta księcia Jana (Prens John Kulesi), z której to sławetny książe za namową, a jakże, swojej żony zrzucił w przepaść całą swoją przyboczną gwardię. 24 wiernych Bułgarów zakończyło swój żywot u stóp góry otaczającej zamek w wyniku urojeń księżnej.

732 m.n.p.m. daje przepiękny widok na: wschodnią część wybrzeża,

zachodnią część wybrzeża,

oraz Kyrenię.

Kantara Kalesi

Zamek postanowiliśmy odwiedzić wracając z podróży na Półwysep Karpaz. W związku z tym, że dotarliśmy tam kilkanaście minut przed 18-tą, to kasy były już nieczynne. Wejście stało jednak otworem, więc w ramach opłaty za bilet nakarmiliśmy dwa pilnujące zamku koty i udaliśmy się na zwiedzanie. Wejście na szczyt nie jest tak wymagające jak w przypadku zamku St. Hilarion, a parking dostępny jest również przed wejściem do budowli.

Zamek Kantara jest najbardziej na wschód wysuniętą twierdzą północnego Cypru. Zbudowany został na 630-metrowym wzgórzu w X wieku u nasady Półwyspu Karpaz.

Widok z murów zamku pozwala na obserwację zarówno północnego, jak również wschodniego wybrzeża.

Zamek był ostatnim miejscem schronienia i oporu Izaaka Komnena – władcy Cypru; w 1191 roku ostatecznie Ryszard Lwie Serce zdobył twierdzę i przejął władzę na wyspie.

Twierdza pomimo, że Wenecjanie już w VXI wieku ją opuścili, to w części zachowała się bardzo dobrze.

Niestety zabrakło nam czasu na leżący pomiędzy Kantara Kalesi oraz St. Hilarion Kalesi, a położony najwyżej z nich (na wysokości 940 m.n.p.m.) zamek Buffavento. Przejeżdżaliśmy u stóp wzgórza, na którym jest położony i zamek robi nie mniejsze wrażenie niż pozostałe dwa z cypryjskich „trojaczków”. Zapisał się niestety czarną kartą w najnowszej historii – w 1988 roku o zbocze góry, na której położony jest zamek rozbił się Boeing 727 z 15 osobami na pokładzie. Szczęście w nieszczęściu miało 150 Finów, którzy czekali na ten samolot na lotnisku Ercan.

Góry Troodos, Olimp (Chionistra), Pano Platres

Jeśli ktoś ma dosyć upału na cypryjskich plażach, a przy tym ma już hebanowy kolorek skóry, o którym marzył od zimy, to proponuję wycieczkę w Góry Troodos. Tam jest naprawdę chłodniej. W miarę jak wspinaliśmy się po górskich serpentynach, tak spadała temperatura. O ile w Lapcie było +34ºC, o tyle 90 km dalej, czyli 2 godziny jazdy samochodem było „tylko” +24ºC.

Góry Troodos leżące po greckiej stronie wyspy to najwyższe pasmo górskie na Cyprze, a Olimp (zwany też Olimbos lub Chionistra) to najwyższa góra wyspy (1952 m.n.p.m.). W te góry zewsząd jest blisko – Lapta to niecałe 90 km, Kyrenia ponad 100 km, z Limassol jest ok. 45 km, a z Nikozji niecałe 90 km, Larnaka to tylko ok. 110 km. Można więc w ciągu maksymalnie dwóch godzin przenieść się z wybrzeża w piękne góry.

Jako, że jesteśmy w Lapcie czeka nas kolejny przejazd przez granicę, ale przed granicą dojeżdżamy do jednego  z największych słodkowodnych zbiorników na Cyprze – zalewu Geçitköy.

Jest to największy rezerwuar wody pitnej na terenie Północnego Cypru, a wokół jeziora utworzono park narodowy.

Granicę pomiędzy Güzelyurt (TR) a Astromeritis (GR) przekraczamy tym razem dosłownie w ciągu 5 minut. Jednak skanowanie paszportów odbywa się po obu stronach granicy. Granica w tym przypadku to nie jest linia na mapie, tylko długi na ponad kilometr pas strefy demarkacyjnej zabezpieczonej zasiekami i pilnowanej przez siły pokojowe ONZ.

W końcu wjeżdżamy w góry.

Ostatni parking jest oddalony ok. 20 minut spaceru od szczytu my zdecydowaliśmy zostawić auto niżej i wspiąć się na szczyt na własnych nogach.

Szlak jest łatwy i prosty.

Panoramiczny widok z wysokości 1950 m pozwala spojrzenie na całe pasmo Troodos.

Na górze znajduje się wyciąg narciarski.

Ale najważniejsze, że na Olimpie zasiedli dzisiaj zamiast greckich bogów żołnierze UK, o czym mieliśmy się osobiście przekonać. Szczyt został zajęty przez stację radarową dalekiego zasięgu, jak na zdjęciu poniżej.

Lepszego zdjęcia nie posiadam, gdyż zostałem grzecznie poproszony przez żołnierza Jej Królewskiej Mości, który nienaganną, prawie teatralną angielszczyzną poprosił mnie na szczycie o wykasowanie wszystkich zdjęć radaru. Tak więc pamiętajcie, zdjęcia można robić, ale tyłem do radaru jak mi uprzejmie wyjaśniono.

Swoją drogą – nie tylko na Olimbosie znajduje się stacja radarowa, obserwując ze szczytu pasmo Troodos, znajdą się też inne kopuły, pod którymi ukryte są urządzenia służące obserwacji i nasłuchowi. Do wybrzeży Syrii jest stąd nie więcej niż 250-300 km. Można stąd doskonale zorientować się co się dzieje na całym Bliskim Wschodzie. Z punktu widzenia wywiadu radiowego więc Cypr to  crème de la crème.

Góry Troodos, to również liczne szlaki trekkingowe oraz pomniki przyrody.

Na stokach górskich rozłożyły się urokliwe miejscowości, takie jak np. Kakopetria, Troodos oraz Pano Platres.

O ile Troodos, to typowy mały turystyczny kurort ze wszystkimi typowymi dla tego typu miejscowości udogodnieniami, to Plano Platres zauroczyło nas kompletnie – miłość od pierwszego spaceru; gdybym miał kupić na Cyprze dom – byłby położony w tej wiosce.

Wąskie uliczki ciągnące się na stokach gór,

knajpki oferujące lokalne pyszności,

domki ukryte za winoroślą,

a przede wszystkim spokój i cisza na ulicach – sielskość i anielskość cypryjskiej wsi. Wokół znaleźć można liczne szlaki spacerowe, na których nie napotkacie znanych z Tatr tłumów w szpilkach i klapkach.

W niedalekiej odległości, spacerując wąwozami jak ze scenerii Hobbita lub Wilow,

można dojść do największych cypryjskich wodospadów: Millomeris oraz Kaledonia.

Ich wielkości daleko co prawda do wenezuelskiego Angel, czy polskiej Wielkiej Siklawy; 12-15 metrów to raczej skromy wynik, ale na spieczonej słońcem bliskowschodniej wyspie jest ewenementem.

Świadomość, że zaledwie w 30-40 minut jazdy samochodem przenieść się można na słoneczne plaże południowego Cypru, a w górach można rozkoszować się ciszą i spokojem sprawia, że miejsce wydaje się być bajkowe.

Niedaleko Pano Platres (ok. 6 km) na południowych stokach Olimpu jest położony na wysokości 1470 m.n.p.m. punkt widokowy zwany Gerokamina. Przy dobrej pogodzie można dostrzec Zatokę Limassol!

Nie było nam dane jednak tego zobaczyć, w zamian doświadczyliśmy rzadkiego zjawiska w letnim okresie jakim był… deszcz. Co prawda była to namiastka deszczu, ledwie mżawka przy dużym zachmurzeniu i zamgleniu, ale zawsze to jakaś odmienność na letnim, błękitnym cypryjskim niebie. Zimą zdarza się, że w Górach Troodos pada śnieg, a warunki do jazdy na nartach na Olimpie są bardzo dobre.

Karpas (Karpaz) – kraniec Cypru

Z Kyrenii na koniec półwyspu karpaskiego jest ok. 150 km. Nie mogliśmy sobie odmówić zwiedzenia tego kawałka wyspy. Kusiły nas dzikie osły i plaże z żółwiami – nasza miłość do zwierząt małych i dużych sprawiła, że spakowaliśmy się i ruszyliśmy na zwiedzanie tego najbardziej dzikiego obszaru wyspy.

Droga na półwysep wiedzie wzdłuż północnego brzegu Cypru i oferuje przedsmak widoków, które czekają na Karpasie.

Karpaz to półwysep, który ma około 70-80 kilometrów długości i zwęża się ku końcowi na wschodzie – aż do przylądka zwanego Zafer Burnu przez Turków lub Przylądkiem św. Andrzeja Apostoła przez Greków. Niewiele tam znajdziecie miejscowości, a za największym miasteczkiem półwyspu, czyli Rizokarpasso lub Dipkarpaz znajdziecie już tylko pojedyńcze małe wioski lub zabudowania, ewentualnie gospodarstwa agroturystyczne lub nadmorskie ośrodki wypoczynkowe i hotele. To miejsce przenosi podróżujących w inny wymiar czasoprzestrzeni.

Dzika przyroda kontrastuje z polami uprawnymi. Nie znajdziecie tu ani przemysłu, ani rozbudowanej turystyki – i niech tak pozostanie jak najdłużej. Czyste powietrze, żyje się niespiesznie, rzekłbym ekologicznie. Kamienne chaty, na polach stodoły będące schronieniem przed słońcem (bo przecież nie przed deszczem) dla kóz, owiec. Wschodnią część półwyspu obejmuje park narodowy, który na szczęście chociaż częściowo ogranicza intensywną budowę nowych hoteli i zagrabienie tych jakże przecudnych terenów przez komercję.

W wioskach, poza meczetami, znajdziecie wiele małych kaplic i kościołów – czynnych. Znaczna część ludności Karpazu, to wciąż osoby o greckim pochodzeniu. To właśnie Grecy karpascy nie zostawili swych domostw w 1974 roku. Dzisiaj żyją i koegzystują obok tureckiej ludności bez większych problemów.

W końcu spotykamy pierwsze dzikie osły! Znaczy się – jesteśmy na Karpazie!

Po drodze ukazują się nam też przepiękne, niemal puste piaszczyste plaże.

Osły są coraz bliżej.

Aż w końcu dojeżdżamy prawie do przylądka św. Andrzeja Apostoła, a tam… kontrola „celna”. Celnicy karpascy są dość skrupulatni nikogo nie przepuszczą bez opłaty. A sposoby swoje mają, uwierzcie mi. Potrafią zatrzymać na długi czas całą kolumnę samochodów.

W końcu za wizę na Zafer Burnu płacimy im lokalną walutą – liry wymieniliśmy w przydrożnym sklepiku. Czapka jabłek i marchewek otwiera nam drogę tam, gdzie kończy się Cypr.

Są też opłaty „autostradowe” – inni po drodze też potrafią niegorzej złupić niż Stalexport na autostradzie pomiędzy Katowicami a Krakowem.

Ale warto, na koniec czeka nagroda – dojeżdżamy na kraniec półwyspu.

Jesteśmy u celu, jak mówi nam napis na obelisku, pokonaliśmy Besparmak Trail czyli trasę pięciu palców (tak się mówi lokalnie na przejazd wzdłuż masywów Gór Kyreńskich i Karpaskich),

dalej jest już tylko przepiękne Morze Śródziemne,

za którym w odległości ok. 90 km znajduje się brzeg umęczonej wojną Syrii.

Wracamy, droga pomiędzy przylądkiem a leżącym ok. 5 km wcześniej klasztorem św. Andrzeja jest drogą szutrową z licznymi niespodziankami, piach, piach i jeszcze raz piach, więc radzę uważać.

Nie tak sobie wyobrażałem ten klasztor, ale skoro już jesteśmy, to go odwiedzimy. Historia tego miejsca ma związek z bijącym do dzisiaj źródłem jakoby uleczającej wszystkie choroby wody.

Św. Andrzej Apostoł według legendy przywrócił wzrok niewidzącemu kapitanowi statku, na którym przybił do brzegów Cypru. Później w tym miejscu wybudowano kaplicę, z czasem powstał monastyr.

Dzisiaj jest to najbardziej znany cel pielgrzymek Greków na Cyprze, a przed 1974 rokiem nawet Turków cypryjskich. Przez wiele lat nieremontowany popadał w ruinę, aczkolwiek ostatnimi czasy udało się zawrzeć grecko-tureckie porozumienie i klasztor powoli odzyskuje należny mu blask.

Ostatnim miejscem, które zatrzymuje nas na Cyprze, to słynna złota czy też żółwia plaża.

Perełka, położona po południowej części półwyspu. Praktycznie pusta. Z pięknym żółtym piaskiem, którego nawet polski Bałtyk mógłby zazdrościć. Z ciepłym morzem. Żadnego, słownie żadnego parawanu, w zamian – rząd pustych leżaków i parasoli.

Cisza, tylko szum fal.

Żółwi nie spotkaliśmy – nie ta pora, dnia, ale ich pojedyncze ślady były na rozgrzanym piasku widoczne. I ty musieliśmy się zadowolić. Spotkaliśmy natomiast nowego przyjaciela, który za fakt, iż napoiliśmy go wodą z  butelki (wypił cały litr) nie opuszczał nas przez cały plażing,

bawiąc się z nami i pływając w morzu. Na koniec odprowadził nas do samochodu, zaszczekał, zamerdał ogonem i pobiegł do znajdującej się przy plaży restauracji, gdzie zapewne mieszkał.

Czas powrotu – na lotnisku w Larnace czeka na nas już nasz samolot do Wiednia, gdzie mamy stop-over (http://7mildalej.pl/4-godziny-w-wiedniu-czyli-krotki-stop-over/) i powrót do Warszawy. Poranny lot do Wiednia to już inna historia…

Na koniec kilka słów o Nikozji, niestety nie zachowały mi się zdjęcia, a co zobaczyliśmy..? Pierwsza rzecz – różnice, które rzucają się w oczy pomiędzy turecką i grecką częścią miasta. Stolica, która w dwóch różnych światach, gdzie brak jest praktycznie możliwości swobodnego przemieszczania się pomiędzy tymi światami. Architektura – południowa część bardziej przypomina śródziemnomorskie miasta, północna niczym nie różni się od miast w Turcji. Ale jedna i druga część ma swój urok tylko jakże odmienny. Nie ma też na wyspie drugiego takiego miasta, gdzie ludność byłaby tak podzielona i wręcz wrogo nastawiona. Nikozję dzieliła zielona linia już 10 lat przed wybuchem wojny.


Wakacje na Cyprze… Zorganizowałem w ostatniej chwili, to taki self-made last minute. Skupiliśmy się na północnej części, pominęliśmy Pafos, zachodnią część wyspy, Limassol. Nie widzieliśmy też Ayia Napa. A co widzieliśmy..? W dużym skrócie:

  • Kyrenia  lub Girne – to jedno i to samo miasto znane pod dwoma nazwami; klimatyczne stanowiące mieszankę orientu i pozostałości po Brytyjczykach. Niewielkie – można je zwiedzić per pedes, przy tym ceny w Kyrenii jeszcze nie oszalały, a ludzie są mili i sympatyczni.
  • Famagusta – kawałek historii świata i Europy; tuż obok Salamina – warto poświęcić czas aby ją odwiedzić.
  • Nikozja (Lefkosia) – podzielona stolica wyspy – różnice pomiędzy „północą” i „południem” widoczne na każdym kroku.
  • Zamki – St. Hilarion, Kantara – majestatyczne, z bogatą historią.
  • Warosia – byłem, widziałem, ale mam dziką ochotę na dokładne zwiedzenie tego miasta duchów; moje klimaty.
  • Olimp – najwyższy szczyt Cypru – wejście bardzo proste i łatwe – dla każdego, na szczycie koegzystencja: wyciąg narciarski oraz natowski radar.
  • Góry Troodos – moje odkrycie na Cyprze; miejsce inne niż reszta wyspy.
  • Karpas czy też Karpaz – drugie miejsce na Cyprze, gdzie mógłbym zamieszkać. Przepiękny dziki prawie półwysep, jedyne w Europie żyjące na wolności osły, fantastyczne i puste plaże, małe wioski i monastyry – bajka!

Wakacje na Cyprze spędziliśmy dzieląc czas na odkrywanie wyspy i słodkie leniuchowanie. Co nas zaskoczyło..? Jeśli coś, to pozytywnie. Dla mnie numerem „1” był Karpaz i Góry Troodos – do dzisiaj nie wiem, co bardziej. Jedzenie – kuchnia cypryjska – przecież też stanowiąca mieszankę kuchni greckiej i tureckiej – na duży plus – meze, halloumi, kebab, köfte, tantuni. Ceny – również nas zaskoczyły pozytywnie. Ludzie – też pozytywny odbiór, zarówno po stronie greckiej, jak też tureckiej.

Dlaczego wrócimy na Cypr..?

Dla pięknej przyrody, klimatu, historii oraz ludzi i różnorodności.

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Na Cyprze obowiązuje ruch lewostronny – pozostałość po Brytyjczykach. Samochody z wypożyczalni mają czerwone blachy – tak dla zobrazowania lokalnym driverom, że mogą mieć do czynienia z greenhornem, który nigdy nie jeździł lewą stroną drogi (no chyba, że po flaszce). Tak „piętnują” obcych kierowców na wyspie, ale pogodziłem się  z tym, że będę jeździł z łatką.
  2. Nie każda wypożyczalnia po greckiej stronie pozwala na jazdę wypożyczonym autem po stronie tureckiej. Nie ma z tym problemu – wystarczy sprawdzić przed wyjazdem lub na miejscu. Wynajęcie auta nie obejmuje ubezpieczenia po północnej stronie wyspy – należy je wykupić na granicy demarkacyjnej. Są do dwie opcje – do 7 dni i ponad 7 dni – za to drugie zapłaciłem 35 EUR (08.2017).
  3. Jeśli decydujemy się na pobyt po stronie tureckiej warto wymienić bezpośrednio walutę przed wyjazdem. Unikniemy podwójnego przewalutowania, a lira turecka obowiązująca na terenie północnego Cypru jest dostępna w polskich kantorach; można też płacić w EUR – kurs nie jest tragiczny, byle mieć cash.
  4. Jeśli ktoś zdecyduje się na hotel na przedmieściach Kyrenii lub w Lapcie albo Alsancaku, nie będzie miał problemów z dotarciem do miasta; wzdłuż wybrzeża kursują autobusy/minibusy.
  5. Kyrenia – parkingi – polecam dwa parkingi w okolicach promenady przy wjeździe do bazy wojskowej – tanio i blisko do centrum; parkowanie w mieście też możliwe, ale uciążliwe – mało miejsc.
  6. W Famaguście parkowaliśmy zaraz za rondem z pomnikem zwycięstwa, obok jest mała knajpka, toalety i niewielki free parking – dobre miejsce wypadowe do zwiedzanie tego co za murami. Można też jechać dalej w kierunku morza; w okolicach portu też są bezpłatne parkingi.
  7. Wejścia na zamki: St. Hilarion oraz Kantara są czynne do godziny 18-tej, co nie znaczy, że później nie da się wejść. Da się, nawet za free 🙂
  8. Jeśli wybieracie się na Karpaz nie zapomnijcie o jabłkach lub marchewkach, to przysmak dla dzikich osiołków; są pocieszne i jedzą z ręki.
  9. Jeśli wybierzecie się na golden sands – wynajem leżaka z parasolem – 1 EUR za dzień! Radzę to zrobić – piasek jest niemiłosiernie gorący; dobrze, że jest pomost do przejścia przez plażę, bo czasem nawet klapki na nogach nie pomagają.
  10. Odprawa na lotnisku w LCA – szybka i sprawna; ceny normalne – 2,00-2,50 EUR za kanapkę; za coś „większego ok. 4-5 EUR; kawa od 2,50-3,00 EUR.
  11. Ceny w restauracjach – da się zjeść dobry obiad za ok. 30-40 PLN od osoby
  12. Ceny w sklepach: wino od 14,50 TL, piwo lokalne, od 3,75 TK, napoje (1,50-2,0 litra) do 3,50 TL, najtańszy i najpopularniejszy owoc: arbuz – od 0,75 TL za 1 kg, melon oraz ananas od 2,10 TL (różnice w cenach owoców pomiędzy marketami a bazarkami prawie nie istnieją).
  13. Ciekawostka – u nas to JAN NIEZBĘDNY, u nich ANNA ZARADNA – dlaczego – odpowiedź w kraju takim jak Turcja chyba nie nastręcza trudności 😉