4 GODZINY W WIEDNIU CZYLI KRÓTKI STOP-OVER

Jeśli ktoś zastanawia się, mając czterogodzinnego stop-overa czy siedzieć na lotnisku, czy wyskoczyć nawet na chwilę do miasta, zawsze mu powiem: jedź do miasta! Świat jest zbyt piękny, życie jest zbyt krótkie, aby spędzać je w poczekalni, nieważne, że na pięknym lotnisku, ale poczekalnia jest tylko poczekalnią. Więc, jeśli nie jesteś Tomem Hanksem z Krakozji, któremu odmówiono wizy i możesz opuścić „Terminal” – ruszaj do miasta!


Sierpień 2017 – powrót z LCA do WAW odbywał się z przesiadką w Wiedniu (VIE). Był to jeden z odcinków wakacyjnej podróży w sierpniu 2018 roku (czytaj: http://7mildalej.pl/wakacje-na-cyprze/) Port lotniczy w Schwechat nie jest położony najbliżej miasta, dodatkowo złapaliśmy 15 minutowe opóźnienie. Dodatkowo A320 AUSTRIANA nie dokołował do rękawa, tylko zaparkował na „szczerej” płycie w asyście polizei.

W trakcie lotu z Larnaki na pokładzie pobiła się para pochodzenia arabskiego. Zadyma przez pół godziny, kilka interwencji cabin crew, przesadzanie innych pasażerów – tacy ludzie powinni mieć dożywotni zakaz wstępu na pokład – mam nadzieję, że trafili na SCHWARZLISTE! Jako, że szefem pokładu był mężczyzna, dopiero on poradził sobie z ich zachowaniem; stewardessy były wcześniej ignorowane – ten typ tak ma, jeśli chodzi o kobiety. Po wylądowaniu czekały więc dwa polizeiwageny, po jednym przy każdym trapie, i odbyła się selekcja, jak przy wejściu na wiejską dyskotekę. Normalni wyszli, nienormalni zostali w środku, reszta już nas nie interesowała.

W Wiedniu nie byłem kilkanaście lat – ostatni pobyt datowałem na drugą połowę lat 90-tych XX wieku, rok wcześniej – w sierpniu 2016 dane mi było tylko „zaliczyć” fotoradar na wiedeńskim ringu. Tym bardziej zwyciężyła podróżnicza ciekawość i niezłocznie ruszyliśmy w miasto.

Pakujemy się w S-Bahn – linia nr 7 i dojeżdżamy do stacji Wien Mitte; na tej samej trasie jeździ też CAT – CITY AIRPORT TRAIN – szybka kolej na lotnisko; różnica – w cenie i czasie podróży. S7 może jeździ wolniej (ok. 35-40 minut), ale przede wszystkim dużo taniej.

Wysiadamy w centrum miasta, przy Landstrasser Haupstrasse, witam nas niedzielna raczej senna atmosfera tego pięknego miasta.

Dosłownie kilka kroków dalej, tuż za jednym z wiedeńskich kanałów zaczyna się niewielki Stadtpark,

w którym znajdziecie pomnik Andreasa Zelinki – XIX-wiecznego burmistrza miasta. Facet miał czeskie korzenie, a został Bürgermajstrem stolicy C-K Austro-Węgier, i przede wszystkim bardzo szanowanym oraz lubianym.

Przy Wollzeile znajdujemy czynną Konditorei – na nasze: „Guten Morgen” słyszymy… „Dzień dobry”. Polonia w Wiedniu jest dość liczna i spotkać mieszkającego tu na stałe i pracującego rodaka nie jest sztuką. Wiedeńska kawa w słoneczny i cichy poranek smakuje wyśmienicie.  Każdy znajdzie swoją ulubioną Kaffee, a co niektórzy jeszcze decydują się na śniadanie na słodko – Apfelstrudel okazuje się równie wyborny.

W zasięgu naszego spaceru znajduje się Katedra św. Szczepana (Domkirche St. Stephan), najokazalszy kościół wiedeński,  najwyższa jego wieża, zwana po prostu Steffl, ma ponad 136 m wysokości. Katedra jest jedną z większych w Europie (107x34m), a ciekawostką jest fakt, że w czterech wieżach znajdują się 22 dzwony, jeden z nich –  Pummerin jest trzecim pod względem wielkości dzwonem w Europie (waży 20,1 tony).

W katedrze trwa festiwal regionalnych chórów dziecięcych, więc spotykamy taki oto orszak w tradycyjnych strojach…

Śródmiejskie uliczki w zabytkowym centrum miasta jeszcze nie wypełnia gwar mieszkańców i turystów. Cisza pozwala więc napawać się historią wymieszaną ze współczesnością. Wiedeń ma w sobie to coś – dotykasz historii praktycznie w każdej sekundzie pobytu. Zasadniczo jest to jedno z tych miast, które miało niezaprzeczalny wpływ na losy Europy. Muzyka, tutaj tworzyli najwspanialsi kompozytorzy XVII czy XIX wieku; przez to Wiedeń aspirował do miana muzycznej stolicy świata.

Tuż obok jest Hofburg, Opera, Palmiarnia, Leopold Museum… ale niestety czeka nas kolejny tego dnia lot.

Po drodze do S-bahny trafiamy jeszcze na jeden z wiedeńskich środków transportu – może dałoby radę pojechać taką dorożką na lotnisko..? Podjeżdżając na odloty pewnie zostalibyśmy gwiazdami internetów.

Być w Wiedniu i nie spróbować lokalnego fast-fooda..? Nie dla mnie – klasyczna budka z Wiener Würstl ma taką moc przyciągania, że zachowuję się jakbym nosił trzykilogramowe magnesy w kieszeniach. Gdzie budka, tam i ja!

Tak więc przyznaję, był to jeden z celów mojej wizyty w Wiedniu. Nie ominąłem apfelstrudla, to i nie ominę wiener wursta! Tak wygląda klasyczny scharfe wurst:

Niestety, krótka niedzielna przygoda nad pięknym modrym Dunajem dobiega końca; na lotniskowej stacji s-bahny wysiadamy około godzinę przed odlotem.

Lot OS 623 ma kilkunastominutowe opóźnienie, ale w końcu startujemy, zostawiamy Wiedeń, po starcie przelatujemy nad Bratysławą – jeden z naszych następnych celów podróży.


Krótki stop-over, krótkie resume:

Czas jaki mieliśmy w Wiedniu to ok. 4 godziny. (8.55-13.05). Na Mitte byliśmy o 9.45, na lotnisko wróciliśmy ok. 11.50; w pociągu spędziliśmy ponad godzinę, czasu na zwiedzanie mieliśmy więc niecałe 2 godziny. Co się przez ten czas wydarzyło..?

  • po pierwsze spróbowaliśmy pysznej wiedeńskiej kawy w porannym słońcu,
  • wciągnęliśmy klasycznego wiener wurstla,
  • podziwialiśmy bezsprzecznie jedną z najwspanialszych katedr Europy,
  • a przede wszystkim wróciliśmy do znanego już nam z wcześniejszych lat pięknego miasta i doświadczyliśmy jego atmosfery, może w postaci Ersatzu, ale nikt nam już tych kilku godzin spędzonych w wiedeńskiej atmosferze nie odbierze.

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Jadąc z lotniska do Wiednia należy kupić bilet za 2,20 EUR na strefę podmiejską oraz 1,80 EUR za zwykły miejski Einzelfahrt; jeśli ktoś zamierza jeździć po mieście należy rozważyć zakup „dłuższych” biletów; wszystko w miarę przystępnie wytłumaczone na ekranach automatów biletowych.
  2. CAT – City Airport Train kosztuje 17 EUR, ale ma ten luksus, że na lotnisko jedzie ok. 16-18 minut; przed jazdą CAT można się odprawić w centrum zamiast na lotnisku.
  3. Woda mineralna na lotnisku kosztuje 1,80 EUR za 0,5L.
  4. Ceny ulicznego wursta oscylują w przedziale 3,50-3,80 EUR; Leberkäse zamówicie za 2,50 EUR, Currywursta za 4,20 EUR.
  5. Lotnisko w Schwechat jest doskonale oznakowane i swój gate odnaleźć można bezproblemowo.

STOP-OVER W ZURICHU

W sierpniu 2017 roku, w Zürichu czekał nas krótki pobyt – lot SWISS’em z WAW do LCA wymusił krótki stop-over z noclegiem. Do Szwajcarii przylecieliśmy lotem LX 1349 (więcej: http://7mildalej.pl/bombardier-cs100-swiss/). Lotnisko w Kloten jest jednym z największych portów lotniczych Europy – tam wszystko jest duże, albo wszystkiego jest dużo. Ale o tym później.

Z uwagi na fakt, iż następnego dnia nasz lot ZRH-LCA był o dosyć wczesnej godzinie (6.25), to zarezerwowaliśmy hotel w pobliżu lotniska – MÖVENPICK HOTEL ZÜRICH AIRPORT w dzielnicy Opfikon.

Hotel zlokalizowany jest dosłownie 5 minut jazdy autobusem/tramwajem od lotniska, więc może doskonale służyć jako tranzytowy nocleg. Składa się z dwóch niezależnych budynków – check-in, czystość, standard – jeden po modernizacji, drugi budynek jeszcze przed generalnym remontem, ale wszystko było zgodne z oczekiwaniami oraz internetowym opisem. Dodatkowo mieliśmy w cenie transfer z/na lotnisko. W hotelu znajdziecie 3 restauracje oraz club fitness. Cena jak na warunki szwajcarskie niezbyt wygórowana. Jeżeli nocleg w hostelu może wyciągnąć z kieszeni nawet ponad 90 CHF, to 100 CHF za Doppelzimmer w niezłym hotelu z lotniskowym transferem o standardzie ***/**** jest wart tego wydatku.

Lokalizacja ma też inną zaletę – obok hotelu znajduje się przystanek (Bahnhof Balsberg) linii tramwajowych, które jeżdżą nie tylko nach Flughafen, ale też do miasta. Linią nr 10 dojedziecie do Bahnhofplatz HB, a linią nr 12 do Bahnhof Stettbach. Tramwaje kursują dość często i oczywiście punktualnie, jak na Szwajcarię przystało.

Do tego dochodzą dwa autobusy: 510 oraz 736. Czas jazdy z Balsberg na Zürich HB to ok. 30 min; jeszcze szybciej dojedziecie pociągami linii S7 (ok. 20 minut), ale to już inna bajka.

Jesteśmy w centrum, wysiadamy przy Hauptbahnhofie – budynek ma, według mojej ułomnej wiedzy, neorenesansowy charakter. Musi mieć NEOrenesansowy charakter, bo przecież w czasach renesansu pociągi nie jeździły.

Zürich HB to znowu „naj”, czyli: najstarszy dworzec kolejowy w Szwajcarii (1847 rok), największy w Szwajcarii (ok. 400 tysięcy podróżnych dziennie), jeden z najruchliwszych na świecie (prawie 3.000 odjazdów pociągów dziennie) i dla mnie… jeden z najpiękniejszych. Na marginesie – wyobraźcie sobie, że przez największy port lotniczy świata, czyli wciąż jeszcze Atlantę (ATL) przewija się średniodziennie ponad 280.000 pasażerów, a przez pobliski airport ZRH przewija się niecałe 80.000 podróżnych dziennie) – kolej górą.

Postanawiamy spędzić ciepły i słoneczny jeszcze wieczór na spacerze po luksusie. Już  pierwsze kroki po Bahnhofstrasse zapowiadają, że spacer będzie full-wypas. Ta ulica jest dla ludzi z gatunku homo zakupus luxurius – zegarki, ubrania, kosmetyki, luksusowe auta – wszystko z najwyższej półki. Spojrzenia na same ceny sprawiają, że portfel staje się jakby chudszy. Zgodnie stwierdzamy, że na shopping wpadniemy przed świętami (tylko… którymi..?).

W Zürichu zbliża się wieczór, więc głód, jak w szwajcarskim zegarku oznajmia, że przyszła pora go nakarmić. Jesteśmy przy Uranii – na wzgórzu, pod którym ukryto parking (wiele jest takich miejsc w mieście) znajdujemy normalnie wyglądający bar – decydujemy się wejść. Obsługa mile, ale nie nachalnie zaprasza nas do środka. W karcie dania raczej lunchowe – Pani informuje nas, że mają doskonałe burgery z alpejskiej wołowiny – mięsożerca wygrywa z wegetarianinem i na stół wjeżdża ten reklamowany rindfleisch.

Dazu, czyli do tego, gegen eine Gebühr, czyli za opłatą dodatkowo frytki i colesław (chociaż to w gratisie), a także lokalne szwajcarskie piwo – 0,5L Hürlimann. Wołowina z alpejskich krów jest przepyszna, jak dla mnie idealna – średnio-mocno zgrillowana, miękka, bułka też własnego wypieku. Jeden z najlepszych burgerów, jaki drażnił moje podniebienie. Zamówiliśmy też Geröstete (schweize) Käse, czyli helwecką wersję czeskiego czy też słowackiego vyprażenego syra – sery w Szwajcarii są przedniej jakości – mniaam!

Swoje kroki kierujemy na Lindenhof, a po drodze natykamy się na kolejny szwajcarski wynalazek (oni chyba w swej neutralności myślą, że zimna wojna trwa nadal) – czynny (oczywiście w razie „W”) schron dla ludności. Obrona cywilna (Zivilschutz) jest tam wiecznie żywa.

Z mojego lotniczego obowiązku przytoczę jeszcze o Szwajcarii taki oto fakt. Szwajcarzy mają swoiste poczucie humoru – twierdzą, że mają lotniskowce w górach… A jednak coś w tym jest – kupili od Amerykanów F-18 (jak wersji dla US NAVY albo US MARINE CORPS) i… wybudowali w Alpach dla nich przeciwatomowe schrony oraz katapulty do startu jak na lotniskowcach.

Zürich nie jest wielkim miastem (350.000 mieszkańców), a jest malowniczo położony na niewielkich wzgórzach i rzeką Limmat uchodzącą do Zürichsee (Jeziora Zuryskiego). W centrum miasta takim wzgórzem jest Lindenhof – ze skwerem, z którego rozciąga się przepiękny widok na miasto oraz rzekę Limmat.

Wzgórze jest okupowane do późnych godzin zarówno przez miejscowych, jak też turystów. Jest to jedno z ulubionych miejsc piknikowych Zurychczyków (ale nowomowa!) Porozkładane kosze, koce – wszyscy siedzą w sielskiej atmosferze popijając wino i jedząc przekąski.

Na wzgórzu znajduje się też fontanna ku pamięci kobiet zuryskich, które w XIII wieku uratowały fortelem miasto przed zajęciem przez wojska habsburskie – pomysłowo założyły ciężki rycerski rynsztunek i paradowały po murach miasta; oblegający miasto doszli do wniosku, że całe miasto uzbrojone jest po zęby i lepiej takiej „twierdzy” nie ruszać. Schodzimy z Lindenhofu maleńką uliczką na zuryską starówkę.

Po drodze mijamy typowe dla miasta kamienice.

Dochodzimy do kościoła św. Piotra (Sankt Peterkirche) – kolejne zuryskie „naj” – tarcze zegarów (8,7 m średnicy) na kościelnej wieży są największe w Europie. Ponadto jest to najstarszy kościół w Zurychu.

Następny na trasie – Kirche Fraumünster – świątynia powstała również w XIII wieku.

Wychodzimy nad rzekę Limmat,

a stąd blisko już do mostu Quaibrücke, gdzie początek swój bierze Jezioro Zuryskie. Łabędzie to nieodzowny element tego ekosystemu.

Przy moście znajduje się przystań promów i statków kursujących po jeziorze.

Około 15 minut spacerem, przez park wzdłuż wybrzeża można dojść do Muzeum FIFA, obowiązkowa Sehenwürdigkeiten nie tylko fanów piłki kopanej – więc idziemy…

tym bardziej, że w środku jest impreza, ale niestety zapomnieliśmy biletów i musieliśmy obejść się smakiem (joke).

Ściemnia się, w sklepie zaopatrujemy się na wieczór w szwajcarski das Bier i… czekoladę (podobno najmodniejsze połączenie kulinarne).

W piękną i ciepłą letnią noc Zürich jest równie piękny i szykowny, jak za dnia, a może nawet bardziej.

ZAMIAST RECENZJI KILKA SŁÓW O LOTNISKU ZRH

No właśnie, zamiast recenzji, bo lotnisko jest olbrzymie i nie do końca je poznałem – z ok. 29,4 mln odprawianych pasażerów zamyka pierwszą dziesiątkę największym portów lotniczych Europy.

Lotnisko jest bardzo dobrze oznakowane i nie ma problemu ze znalezieniem gate’u, check-in’ów, czy też taśm bagażowych. Jedno na co trzeba się przygotować to przestrzenie, ich pokonanie może zająć trochę czasu.

Liczba operacji lotniczych sięga ponad 740 dziennie, a obsługiwanych jest ponad 180 kierunków. Trzy pasy startowe i 3 terminale: A, B (który ma gate’y B oraz D) oraz E. Ten ostatni połączony jest z pozostałymi tzw. skymetro, czyli podziemną, autonomiczną kolejką.

Do wyjścia drogę też łatwo znaleźć, a na zewnątrz znajdują się dobrze oznakowane postoje taxi, transferów hotelowych czy komunikacji miejskiej.


Wrażenia z Zurychu

Późne popołudnie i wieczór, to oczywiście zbyt krótki czas na poznanie miasta, ale nawet te kilka godzin pozwoliły wczuć się atmosferę tego pięknego miasta. Z jednej strony blichtr, bogactwo, porządek, ale też luz i spontaniczność. Szwajcarzy są podobno zamknięci w sobie i mrukliwi – nie mieliśmy okazji tego sprawdzić. Obsługa w hotelu, restauracji czy na lotnisku była uśmiechnięta i pomocna. Ceny prawie jak w Polsce, tylko, że CHF, więc należy generalnie przemnożyć x4, więc jest drogo. Chętnie spędziłbym w  Zürichu więcej czasu, może w przyszłości się to spełni…

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Lotnisko ZRH (Kloten) jest ogromne (ok. 30 mln paxów rocznie), zawsze miejcie na uwadze fakt, że dojście od wejścia do terminalu „E”, może zająć nawet 30 minut (nie licząc security).
  2. Jeżdżąc po Zurychu kupiłem TAGESKARTE (bilet jednodniowy) za 13,60 CHF – obowiązuje w strefach 110 oraz 121, co pozwala podróżować nie tylko po mieście; ale i okolicach.
  3. Bahnhofstrasse to 9-ta najdroższa ulica handlowa świata – średni czynsz za m2 = ok. 8.500 EUR.
  4. Posiłek zjedliśmy w HELVTI DINER przy Uraniastrasse 3 – ceny: za 0,5L lokalnego piwa vom Fass – 8,00 CHF, za Fantę 0,33L – 4,80 CHF, Za zestaw: burger (lub ser) + frytki + colesław – 16,50 CHF.
  5. Coś dla wegetarian – w mieście funkcjonuje pierwsza na świecie knajpa wegetariańska – rok założenia: 1898 (!) – to nie pomyłka, Haus Hiltl, karmi wegetarian od 120 lat.
  6.  W sklepach piwo można kupić od 2,00 CHF, dobrą szwajcarską czekoladę od 2,00 CHF; pieczywo od 2 CHF.
  7. W Zurichu nie ma problemu (w przeciwieństwie np. do Paryża) z miejskimi toaletami – są wypasione i kostenfrei, czyli darmowe.

CZARNOGÓRA – BAŁKAŃSKA PEREŁKA

Czarnogóra (Crna Gora lub Montenegro) to jeden z najmłodszych krajów Europy, paradoksalnie szukający swojej tożsamości i jednocześnie dumny ze swojej przeszłości. Ten maleńki skrawek lądu, mniejszy niż województwo lubuskie, a zamieszkały przez dzielnych i dumnych ludzi, których jest mniej niż we Wrocławiu, został obdarzony przez naturę zarówno pięknymi górami (wyższymi niż nasze Tatry), równie przepięknym wybrzeżem oraz mieszanką klimatów – śródziemnomorskiego  (nad morzem) oraz umiarkowanego (w górach). Niewielki kraj, jeszcze nie do końca odkryty przez masową turystykę poza słońcem, morzem, górami oferuje też wspaniałą kuchnię i gościnność, jakiej coraz mniej można doświadczyć w skomercjalizowanym świecie.

W tym kraju w ciągu dwóch godzin jazdy samochodem można przenieść się z wysokich i chłodnych gór, na przepiękny południowy fiord lub adriatycką riwierę. W ciągu tych dwóch godzin pokona się ponad 1.600 m niwelacji, a różnica temperatur może sięgnąć nawet 15-20ºC!


Montenegro chodziło za mną od kilku ostatnich lat. Podczas pobytu w Lizbonie trafiła się lotowska promocja, więc będąc pod wpływem… portugalskiego wina, a może klimatu lizbońskiej starówki, kupiłem mojej Ukochanej Kobiecie na imieniny bilety do TGD.

Dzień 1. – Podgorica, kanion Moraćy, Żabljak

Lot WAW-TGD trwa ponad 1,5h, w Warszawie żegna nas upał, w Podgoricy witają nas burzowe chmury, dodatkowo zmienność pogody w dolinie, w której leży Podgorica daje znać niemal od razu – temperatura po przejściu burzy rośnie w ciągu kilkunastu minut o 4-5ºC. Tak na marginesie, Podgorica leżąca w wielkiej kotlinie, zamkniętej z trzech stron górami, jest jednym z najcieplejszych miast kraju, mimo, że od ciepłego morza dzieli ją jedno z południowych pasm Gór Dynarskich.

Port lotniczy w Podgoricy (TGD) jest niewielkim lotniskiem obsługującym ok. 700-800 tysięcy paxów rocznie. Ma to jednak swoje dobre strony – przejście przez terminal wraz z kontrolą paszportową – kraj nie jest ani w UE, ani w SCHENGEN – oraz wbiciem pieczątki wizowej zajęło nam nie więcej niż 10-15 minut. Jeszcze tylko wizyta w rent-a-carze po wypożyczone auto i zacznie się prawdziwa podróż.

Z lotniska do centrum Podgoricy jedzie się dosyć komfortowo – dwupasmówką – dosłownie 10 minut. Stolica Montenegro nie jest jednak celem naszego pobytu, ale tylko przystankiem na drodze, nie ma w niej także zbyt wiele do zwiedzania. Zatrzymujemy się w dzielnicy Stara Varoš (stari grad) w pobliżu najbardziej znanej w tej części miasta czworokątnej tureckiej wieży zegarowej z XVIII wieku, zwanej Sahat Kula.

Tuż obok znajduje się muzeum przyrodnicze.

Stara Varoš jest labiryntem wąskich uliczek, których strzegą charakterystyczne domki,

a także – z uwagi na narodowościowy tygiel miasta – dwa minarety.

W dzielnicy znajdują się jeszcze pozostałości, a raczej ślady (trochę murków i resztki kamiennych baszt) po starej słowiańskiej osadzie z XII wieku – Ribnicy. Niestety na resztę miasta czasu nie mamy – czeka na nas Durmitor. Przedmieścia Podgoricy okazują się być zwykłymi, typowymi dla wielu miast blokowiskami bez większego przyciągania.

Zaraz za miastem zaczynają się pierwsze góry i kanion rzeki Moraćy, dający pewne wyobrażenie, co może czekać nas następnego dnia na Tarze.

Z Podgoricy do Żabljaka mamy do pokonania niecałe 130 km, góry stają się coraz bardziej cudowne. Po godzinie jazdy przed nami otwierają się przepiękne krajobrazy, docieramy już na wysokość ok. 1.400 m.n.p.m.

Na wąskich drogach można spotkać też takie oto pielgrzymki. Nie ma opcji – należy ustąpić pierwszeństwa.

Spotykamy pasterza, który wypasa owce. Facet przypomina naszych baców, wyjętych z tatrzańskich opowieści sprzed wieku; nie ma zegarka, ani telefonu – żyje nieśpiesznie, zgodnie z naturą – od świtu do zmierzchu. Podchodzi do nas pytając o godzinę – Imasz telefoni..? – Koliko sati? – Spokojnie odpowiadam, że: Imam, imam, sedam sati, żegna się z nami uśmiechając i przeganiając owce abyśmy mogli przejechać. Moja Ukochana Kobieta pyta mnie skąd wiedziałem o co mu chodziło..? Miałem z tym językiem do czynienia wiele lat temu, ale to już inna historia – praktyka  i rakija podobnie jak cena – czyni cuda 😉

Do Żabljaka, do Hotelu Zlatni Bor (więcej tutaj: CZARNOGÓRA – GDZIE SPAĆ) docieramy po ponad 2h jazdy z Podgoricy; jesteśmy 1,5 km wyżej, ale temperatura jest odwrotnie proporcjonalna do wysokości – spada z 28ºC do 14ºC – urok bałkańskich gór i czar Czarnogóry. Kolacja w hotelu: górski klimat + dobra strawa + czerwone wino sprawiają, że kładziemy się spać grubo po północy.

Dzień 2. – Tara, rafting, kotek, zip line, Żabljak, Crno Jezero

Budzi nas przepiękny widok za oknem – rozciągający się za Żabljakiem masyw Bobotov Kuk urzeka nas swoim majestatem, w końcu góry mają 2.523 m „wzrostu”, czyli są o grzywkę wyższe niż nasze Rysy. Pyszne śniadanie w hotelu i ruszamy na zarezerwowany rafting. Warunki spływu uzgodniliśmy wcześniej mailowo z chłopakami z Kljajevica luka. Z Żabljaka na camp jest ok. 25 km, droga zajmuje 20-25 minut, a z campu  rozpościera się piękny widok na most na Tarze. Przybyliśmy parę minut wcześniej i mogliśmy bez tłumów podziwiać nie tylko to inżynieryjne dzieło z 1940 roku, ale przede wszystkim przepiękny kanion Tary – poranne słońce nie przegoniło jeszcze chmur zalegających na wzgórzach otaczających Tarę.

Tara będąca najdłuższą, 150-kilometrową, rzeką Czarnogóry tworzy na połowie swej długości wspaniały kanion, który w najwyższym miejscu, a są to okolice wsi Tepca (w pobliżu granicy z BiH) mierzy ponad 1.200 m wysokości. Wyobraźcie sobie skalne ściany o wysokości 1 km!  Okolice mostu nie są tak wypasione i rekordowe, ale już sam widok jest przepiękny, rzeka, która wije się 170 metrów poniżej mostu, zalesione stoki, skalne urwiska w oddali… Dla takich chwil i takich widoków człowiek podróżuje.

Za godzinę będziemy tą szumiącą rzekę pokonywać w małej łupince raftingowego pontonu.

Słynny most na Tarze (Đurđevića Tara albo most na Tari) został powstał w latach 1938-1940, jego głównym budowniczym był Mijat Trojanović i  nie był to jedyny jego most na terenach dawnej Jugosławii; człowiek był fascynatem betonu, a jego książka o betonowych mostach przez wiele lat stanowiła podstawę ich konstrukcji. Co ciekawe, w 1942 roku partyzanci (ci od JBT) wysadzili most w powietrze, aby odciąć zbliżających się Włochów i serbskich czetników. Aby jednak nie doprowadzić do całkowitego zniszczenia mostu, dokonali tego pod nadzorem inżyniera Lazara Jaukovića wysadzając tylko jedno, najmniejsze przęsło. Tablica upamiętniająca Jaukovića znajduje się obok popiersia jego twórcy – Trojanovića. Taki oto paradoks – upamiętnieni są, i twórca mostu, i jego „destruktor”. Najważniejsze jednak, że most został ostatecznie odbudowany w 1946 roku i dzięki temu możemy podziwiać zarówno piękno jego konstrukcji, jak też piękno rzeki Tary.

Długość mostu = 366 m, najdłuższe przęsło = 116m, wysokość = 172m, ale zależ oczywiście od pory roku (na wiosnę, w ekstremalnych warunkach, jak opowiadał nam instruktor raftingu poziom rzeki podnosi się nawet o 2-3m).

Rafting na Tarze

Obok mostu, na polanie znajduje się camp Kljajevića Luka. Zarezerwowaliśmy wcześniej rafting półdniowy, więc o 10-tej stawiliśmy się w bazie. Pierwsze co nas spotkało, to powitanie w formie „obowiązkowego” kieliszka pędzonej na miejscu rakiji – zaczęło się więc obiecująco.

Baza znajduje się w fazie ciągłego rozwoju, więc remonty, rozbudowa, modernizacja są nieodłącznym „lokalnym” folklorem.

Jak na każdą bazę, restaurację, hotel w tych terenach przystało ma też swojego psa i kota, które pokochały nas miłością od pierwszego wejrzenia albo… głaskania, albo… karmienia.

 

Sprzęt jednak już czeka,

należy więc zmienić strój galowy na roboczy, w końcu rafting to nie tylko przyjemność, ale też ciężka praca!

Dzielą nas na grupy, pakują w busy i… Tara czeka.

Spływ był przepiękny, mam już wcześniejsze doświadczenia z różnych rzek, ale Tara nawet latem ma w sobie to coś. Tym razem jednak, z uwagi na poziom wody w rzece nie było większych ekstremalnych przeżyć. Poza jednym… Rafting został zdominowany przez… kotka!!!

Płyniemy w trzy pontony – towarzystwo jest międzynarodowe, my – jedyni Polacy, Francuzi, Rosjanie. Rosjanie w pierwszym pontonie widzą w rzece walczącego o życie maleńkiego kotka! Instruktor prowadzący ponton tak nim kieruje, że w końcu udaje się go wyłowić. I zajmujemy się na zmianę ogrzewaniem go i suszeniem – tylko jak wysuszyć i ogrzać to maleństwo będąc w pontonie na raftingu..? Nie zostawimy tego zwierzaczka przecież na brzegu – nie przeżyje w takim stanie doby. Dogaduję się z jednym z organizatorów, że zabierzemy go na camp – wyraża zgodę.

Na zmianę, walcząc z wirami, wodą wdzierającą się do pontonu i kotem, wszystkie trzy pontony docierają do końca spływu. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych – razem z Francuzami daliśmy radę, po dwóch godzinach na rzece, kotek jest suchy, ogrzany, tylko niemiłosiernie głodny – ktoś z instruktorów organizuje kawałek wędliny, a malec zjada go razem z naszymi palcami, no prawie z palcami… i zaczyna szaleć – czuje, że mu się poszczęściło, wtula się jakbyśmy byli jego kocią matką.

Jeden z instruktorów postanawia go przygarnąć. Mały na campie odnajduje swój dom. Można więc stwierdzić, że kooperacja polsko-francusko-rosyjsko-czarnogórska uratowała to jedno małe kocie życie. Historia z happy endem i oby jak najwięcej takich.

Kociak skradł wszystkie, bez wyjątku, ludzkie serca na tym spływie, bez względu na pochodzenie, narodowość, wiek, ale rafting, to rafting, więc kilka słów o nim. Rzeka w okolicach mostu Tary nie jest najbardziej wymagająca, momentami wręcz rozleniwia, aczkolwiek mokro i szybko też bywa. Olbrzymią zaletą tego spływu są natomiast widoki – tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć. Na trasie są dwa przystanki – jeden przy najkrótszej rzece Europy: Ljuticy stanowiącej 170-metrową kaskadę (inni mówią, że najkrótsza jest Ombla koło Dubrownika) – nie będę się spierał; Ljutica ma też inny rekord: największy wydatek wody – ok. 1000 dm3/s; drugi przystanek to niewielka półka skalna do ewentualnych skoków do wody i zaciszne miejsce na kąpiel.

Gdybym miał porównać ten z ostatnim raftingiem na Sočy w Słowenii – na tym odcinku Tara jest spokojniejsza od Sočy, jest też mniej atrakcji, bystrz, skał. Na Sočy w pakiecie dostaliśmy też komplet zdjęć, tutaj można było zabrać ze sobą telefon lub aparat, ale co to za ujęcia gdy musisz wiosłować…

Chłopaki z Kljajevića Luka dbają też o całą otoczkę – w cenie raftingu dostaje się ex post obiad – zjedliśmy przepysznego pstrąga, była też kolejny raz rakija. Ponadto udział w raftingu daje prawo do zniżki na tyrolkę czyli zip line nad Tarą.

Skorzystałem – lina ma ponad 820 m, wysokość od dna kanionu – 170 m, prędkość jak podają 80-100 km/h – według mojej wiedzy z fizyki nie było szans na rozwinięcie takiej prędkości. Wrażenia – poniżej: filmik z tego wydarzenia:

Nadszedł czas pożegnania – Tara odwiedzona, rafting zaliczony, kociak uratowany – możemy wracać do Żabljaka. W drodze powrotnej mamy dużo szczęścia – na jednej z górskich, wąskich serpentyn mamy do czynienia z małą stłuczką, ale nasz pas, a raczej jego pobocze jest wolne – w przeciwną stronę mają mniej szczęścia – korek ma około jednego kilometra.

Krótki odpoczynek w hotelu i wybierany się do Żabljaka oraz nad Crno Jezero. Żabljak jest jednym z najwyżej położonych miast Europy – w końcu ponad 1.400 m.n.p.m. spotykamy w Polsce tylko w Karkonoszach oraz wysokich Karpatach. Samo miasto jest niewielkie, turystów więcej niż mieszkańców. Infrastruktura typowa dla takiego miasteczka – hotele, knajpki, supermarket (VOLI). Wokół miasta są piękne trasy narciarskie zimą, a latem szlaki idealne na górskie wędrówki.

Z Żabljaka prowadzi szlak, którym w ciągu 40-50 minut dojdziecie nad Crno Jezero – rozległe na ok. 50 ha, głębokie na ok. 50 m, składające się z dwóch jezior połączonych przesmykiem (gdzieś spotkałem się z informacją, że przesmyk ten wysycha latem – nic z tych rzeczy – w lipcu 2018, przesmyk był głęboki na kilka metrów). Jezioro jest prześliczne, położone u stóp masywu Bobotov Kuk.

Podobno latem temperatura wody w tym jeziorze sięga 22-24ºC, ale tym razem była niższa i jak sądzę nie przekraczała 20ºC, co na akwen położony w na wysokości 1.416 m.n.pm. w bałkańskich górach i tak jest niezłym wynikiem. Brzeg od strony Żabljaka od strony jeziora stanowi trawiasta plaża, a wokół niego prowadzi ścieżka spacerowa z „MOP-ami” (miejscami odpoczynku podróżnych;).

Patrząc na jezioro jeszcze przed zachodem słońca nie dziwi jego nazwa: Crno Jezero, ono jest naprawdę czarne!

Dzień 3. – Podróż, Boka Kotorska, Bar

Rano wstajemy, żegnamy Żabljak i ruszamy okrężną drogą nad czarnogórskie morze. Z Żabljaka do Baru najkrótszą trasą jest ok. 170 km, ale wybieramy piękniejszą drogę (ok. 230 km), prowadzącą przez jedyny, południowy fiord Europy czyli Bokę Kotorską. Za Żabljakiem zostawiamy Durmitor za sobą.

Nikšić jest drugim co do wielkości miastem Montenegro, znanym między innymi z najpopularniejeszego w Czarnogórze piwa „Nikšićko” (wypiłem w czasie pobytu słownie jedno – niczym nie różni się od koncernowej masówki i zdecydowanie odstaje in minus od czarnogórskich win). Upływający czas, a raczej śpiąca na prawym fotelu moja Ukochana Kobieta sprawiły, że nie zdecydowałem się tym razem na odwiedziny tego miasteczka (bytheway – w Czarnogórze wielkość miast jest inaczej pojmowana niż w Polsce – drugie miasto kraju znaczy ok. 60 tysięcy mieszkańców). Za miastem przy drodze na Bokę Kotorską (Risan) znaleźliśmy natomiast takie oto piękne, prawie dzikie jeziora (bez hoteli i zamków jak w najnowszej, roku 2018 polskiej rzeczywistości).

Po godzinie jazdy docieramy jednak do naszego, tym razem tylko tranzytowego, celu – Boki Kotorskiej! Czy jest piękniejsza wielka zatoka a’la fiord na śródziemnomorskim południu Europy..? Śmiem twierdzić, że nie, a zwiedziłem Włochy, Hiszpanię, Słowenię, Chorwację, Grecję, Cypr. Takiego fiordu nie zobaczycie nigdzie, zresztą w 1979 roku zatoka została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Przed nami otwiera się panorama pierwszego od północy miasta: Risanu.

Boka składa się kilku odnóg (zalewów) nazwanych od nazw miast nad nimi leżących: Risańskim, Kotorskim, Tivatskim i Hercegnowskim. Całość to głęboka na 60 m i rozległa na prawie 90 km2 zatoka, którą należałoby w życiu zobaczyć – jeśli ktoś nie lubi zimna, a chciałby nabrać wyobrażenia jak taki norweski fiord wygląda – polecam gorąco Bokę Kotorską!

Po drodze zatrzymaliśmy się na krótkie spacery w kilku miasteczkach miasteczkach, ograniczę się więc tylko do krótkiej fotorelacji:

  • Risan (najbardziej na północ wysunięte miasteczko), małe, ciche, spokojne.

  • Perast – jedno z najstarszych miast Boki Kotorskiej, z charakterystyczną dzwonnicą kościoła św. Mikołaja oraz pobliską wyspą św. Jerzego.

  • Kotor – największe, gwarne, zatłoczone miasto Boki, można by rzec – jej niepisana stolica, ze sławną twierdzą św. Jana na stokach gór otaczających miasto.

  • Tivat – położony bliżej morza, oddzielony od Adriatyku Cieśniną Kumborską, znany z powodu starego portu oraz jedynego w okolicy portu lotniczego.

Po drodze do Baru wpadamy przed Budvą na kawę do przeuroczej knajpki – kawa jak kawa, ale widok był bezcenny, a był w gratisie do kawy.

Gdyby ktoś pytał – knajpka nazywa się El Rey i leży rzut beretem przed tunelem, z którego zjeżdża się do Budvy; natomiast panorama Budvy przedstawia się następująco.

Zatrzymujemy się na wzgórzach otaczających „pocztówkowy” Sveti Stefan – ta chyba najbardziej znana czarnogórska wyspa to najdroższe, ale niestety zamknięte dla osób z zewnątrz miejsce w Czarnogórze. Ludzi wysiedlono już dawno, a wszystko zamieniono na „resort”. Na terenie wyspy nie ma numerów domów, ale romantyczne nazwy: np.  „Pod kwiatem pomarańczy”, itp. Już 12 lat  temu ceny tych kamiennych domków  stanowiących hotele i apartamenty – osiągały niebotyczne ceny porównywalne z cenami znanych zachodnich kurortów. Dzisiaj bez czterech „0” liczonych w EUR nie ma co marzyć o noclegu, a trzeba takich noclegów zarezerwować chyba minimum 2-3. W ostatnim czasie cała wyspa stała się własnością Aman Resorts – zarządzanego przez Rosjan singapurskiego holdingu. Plaża przy grobli też chyba najdroższa po tej stronie Adriatyku, pozostaje pytanie – czy jest równie piękna, jak droga? Rzecz gustu, a że – de gustibus non est disputandum

Docieramy do Baru, odnajdujemy nasz hotel – VILLA ANTIVARI – ogarniamy się i zwiedzamy okolice hotelu – planujemy, że jutrzejsze przedpołudnie spędzimy na zasadzie – dolce far niente – na pobliskiej plaży, do której mamy z hotelu nie więcej niż 100 metrów.

Plaża na przedmieściach Baru ciągnąca się od dzielnicy zwanej Šušanj aż do centrum miasta jest żwirowa, z otoczakami, oddzielona od biegnącej równolegle na całej długości promenady piniowym / sosnowym laskiem. Nawet o godzinie 18-tej jest pełna smażących się ludzi. Obiecuję mojej Ukochanej Kobiecie, że postaram się wytrzymać jutrzejsze przedpołudnie na plażingu 😉 Na koniec dnia pijemy szampana w lasku przy plaży wdychając adriatycką bryzę i patrząc na zachodzące słońce.

Dzień 4. – Plażing, Stari Bar, Stara Maslina, Ulcinj

Pobudka, pyszne śniadanie na hotelowym tarasie z widokiem na morze i schodzimy na obiecany plażing. Wybieramy jednak płatną plażę CASABLANCĘ – dwa leżaki z parasolem – za 6 EUR. Przekonał mnie barek i bonus w postaci braku bałtyckiego parawaningu!

Słońce, morze, bijeli špricer, ostatecznie godzinę zajęło mi pogodzenie się z losem wyrzuconego na brzeg wieloryba; dobrze, że przynajmniej mogę się w dowolnej chwili zsunąć do morza, nie potrzebuję do tego greenpeace’u.

Stari Bar (Stari Grad)

Na plażingu doktoryzowałem się z wiedzy o południowym wybrzeżu Czarnogóry, ponieważ te tereny były już dla mnie dziewicze – wcześniej nie miałem okazji tam dotrzeć. Pierwszy etap – Stary Bar (Stari Bar). Położony na wzgórzach masywu Rumija  ok. 4 km od barskiej promenady. Niecałe 40 lat temu, w kwietniu 1979 roku tereny nawiedziło trzęsienie ziemi, które w dużej części zrujnowało miasto. Dziś mieszka tam ok. 1-2 tysięcy mieszkańców, a cel naszej wizyty stanowi stosunkowo dobrze zachowana twierdza (Tvrđava Stari Bar).

Do wejścia do twierdzy prowadzi urokliwa uliczka, gdzie znajdziecie między innymi restaurację Konoba Kula, z której mamy bardzo miłe kulinarne wspomnienia (więcej: http://7mildalej.pl/smaki-montenegro/). Obok znajduje się też jeden z barskich meczetów.

Wejścia do twierdzy strzeże oczywiście kot, śpiący kot.

Twierdza stanowi jeden z najlepiej zachowanych do czasów dzisiejszych zespołów obronnych – grube mury pamiętające jeszcze VI wiek, liczne cerkwie, kościoły czy budynki mieszkalne znajdują się w stanie ruiny lub zostały odbudowane. Z murów obronnych można zobaczyć też kolejny lokalny zabytek – XVI-wieczny akwedukt doprowadzający do miasta wodę ze źródeł znajdujących się na stokach Rumiji.

Znajdziecie też niewielki, kameralny amfiteatr urządzony w tych średniowiecznych ruinach.

Całość stanowi ciekawy zespół architektoniczny wart odwiedzin – ma też tą zaletę, że położony trochę na uboczu, nie jest zadeptany przez turystów; można naprawdę zwiedzać w spokoju. Jedyne na co trzeba się przygotować, to upał; słońce nagrzewa stoki, na których położona jest twierdza, do tak niemiłosiernych temperatur, że każdy kawałek cienia jest niezwykle pożądany (i oblegany) przez lokalnych mieszkańców.

Od strony podgrodzia znajdziecie też charakterystyczną dla terenów Montenegro budowlę – czworokątną wieżę zegarową.

Stara Maslina (Stara Oliwka)

Zjeżdżając ze Starego Baru znajdziecie jeszcze jedną atrakcję – u podnóża miasta w pobliżu drogi Bar – Ulcinj rośnie Stara Maslina – podobno najstarsze drzewo w Europie. Według miejscowych liczy ponad 2000 lat. Ma też podobno jeszcze jedną cechę – godzenia zwaśnionych ludzi – wystarczy stanąć pod nią. Jak na tereny, gdzie (szczególnie w niedalekiej Albanii) rodzinna zemsta krwi (hakmarrja albo kanun) stanowiły niejednokrotnie o życiu i śmierci, to drzewo jak znalazł.

Drzewo, na mój gust wygląda jak połączenie kilku drzew – w tym młodszych i starszych. Wygląda jednak okazale, a legenda robi swoje. Rozłożysty pień ma ponad 10 m średnicy, a drzewa pilnuje… nie kot, ale żółw – podobno równie stary.

Ulcinj albo Ulqini – chwila bałkańskigo orientu

To największe na południu i jedno z największych miast Czarnogóry jest swoistym ewenementem, na który wpływ ma głównie jego położenie – w pobliżu Albanii, co więcej – 70% tego miasta stanowią właśnie Albańczycy. Mijając tablicę z nazwą miejscowości można poczuć się jakby przekraczało się granice innego państwa.

Centrum – pełne wąskich gwarnych uliczek z drobnymi sklepikami, gdzie kupić można wszystko; królestwo podróbek – Rolex za 11 EUR, okulary Ray-Bana za 8 EUR – nie ma problemu (z wizyty w Zürichu w sierpniu 2017 roku pamiętam, że taki Rolex kosztował 11.000 EUR). Zatłoczone ulice, gdzie nierzadko można spotkać naprawdę wypasione bryki + klakson stanowiący najważniejszą część wyposażenia auta, do tego dwujęzyczne napisy i szyldy, a na ulicy częściej słyszy się albański niż serbski – to wszystko ma swój urok i wypada wpaść chociażby na spacer i kawę do Ulcinja. Miasto jest położone urokliwie na nadmorskich wzgórzach, a starówka i przylegająca plaża mają swój czar. Jeśli ktoś lubi klimat arabskiej medyny, powinien być zachwycony.

Na przepływającej od południowej strony Ulcinja rzeki – Bojany, zwanej przez lokalsów Buną można spotkać do dzisiaj folklor i tradycję w postaci takich oto domków i sieci do połowów ryb. Obrazek – jakby czas zatrzymał się w miejscu przed dekadami lat…

Sama rzeka jest o tyle ciekawym hydrologicznie zjawiskiem, że w na wiosnę, kiedy jej dopływ Drin niesie masy wody z okolicznych gór, rzeka nie jest w stanie utrzymać naturalnego nurtu (w kierunku Adriatyku) i cofa się, płynąc niejako „pod prąd” do jeziora szkoderskiego. Wystarczy wtedy zarzucić tylko wyżej opisane sieci.

Być w Ulcinju i nie być na velikej plażi… Najdłuższa w Czarnogórze i po tej stronie Adriatyku piaszczysta plaża – 13 km – była dla mnie pewnego rodzaju szokiem… Do bałtyckiego czy też atlantyckiego, albo nawet śródziemnomorskiego piasku daleko temu ciemno-brudnemu podłożu, a tłok i upakowanie leżaków jak na palecie w dyskoncie, odstręczyło mnie chyba na zawsze od tego tak pożądanego letniego miejsca wypoczynku. Kilkadziesiąt rzędów leżaków do wynajęcia,  minimalny odstęp od wody – plażing ONLY FOR DESPERADO!

Nad czarnogórskim wybrzeżem zaczęło zachodzić słońce, a my kierujemy się do Baru.

(Nowy) Bar

Jeszcze tylko kilka słów o (Nowym) Barze, w końcu tam znajdowała się nasza nadmorska baza wypadowa. Miasto jest największym portem morskim w Czarnogórze; w nim kończy się linia kolejowa. Można z niego popłynąć promem do włoskiego Bari i Ankony. Miasto, odbudowane po trzęsieniu ziemi w 1979, w którym może nie znajdziecie zbyt wielu zabytków, znane głównie z racji swojego statusu jako kurortu wypoczynkowego. Od północnego skraju – dzielnicy Šušanj do centrum miasta ciągnie się promenada ze żwirową 1,5km plażą. W mieście znajduje się eklektyczna rezydencja królewska Topolica, muzeum miejskie, a w ostatnich latach ukończono budowę nowej cerkwi.

Ciekawostką, a raczej paskudą architektoniczną jest Robna Kuca – centrum handlowe znane w całej jeszcze istniejącej wtedy Jugosławii – przypominające chyba latające spodki – sen architekta o UFO. Spieszmy się oglądać te socrealistyczne budowle, nie wiadomo jak długo jeszcze postoją… (skoro w Polsce niektórzy chcą burzyć PKiN).

Dzień 5. – Viprazar, Skadarsko Jezero

Niestety przyszedł dzień wylotu do Polski, ale czasu jest jeszcze wystarczająco dużo, więc decydujemy się w drodze powrotnej odwiedzić okolice jeziora szkoderskiego. Jazda z Baru na lotnisko w Podgoricy (TGD) zajmie maksymalnie 1h, a więc mamy czas. Ruszamy z Baru, jedziemy przez Sozinę – najdłuższy, liczacy 4,2 km tunel Czarnogóry. Przystanek:

Viprazar oraz Skadarsko Jezero

Viprazar jest wiejską osadą o miejskiej zabudowie (taki czarnogórski paradoks) położonym przy drodze z Podgoricy na adriatyckie wybrzeże. Szerzej znane głównie z „portu wycieczkowców” pływających po jeziorze szkoderskim – czyli: już na wjeździe stoi pełno  jednoosobowych biur podróży, czytaj: naganiaczy-nagabywaczy, którzy za 10, 15, 20 EUR oferują łódki i stateczki, którymi można popływać po jeziorze. Miasteczko znane jest też z twierdzy, a raczej z tego, co po niej zostało, zwanej Besac.  Z jednej strony sam Viprazar przypomina niczym nie wyróżniającą się osadę, ale jednak ma w sobie to coś, co sprawia, że chociaż na chwilę warto się zatrzymać.

Na statek się nie decydujemy – zbyt mało czasu, ale spaceru w upale (+38ºC) na zamkowe wzgórze sobie nie odmówimy, panorama jeziora jest warta wylanego potu.

Na Besac wchodzi się z Viprazaru ok. 10-15 minut, a same ruiny nie są zbyt wielkie – do Starego Baru im daleko. Widok jest jednak przedni. Poniżej Viprazar:

Jezioro szkoderskie:

Skadarsko Jezero jest największym jeziorem nie tylko w Czarnogórze, ale też na całym Półwyspie Bałkańskim. Lokalsi nazywają je blato, czyli bagno. Długie na 44 km, szerokie na 13 km, a położone w kotlinie oddzielone od morza i lądu grami stanowi dla wielu ptaków, szczególnie tych z północy Europy miejsce zimowania albo odpoczynku w trakcie migracji. Jezioro posiada też status parku narodowego.

Ruszamy z Viprazaru do naszego ostatniego punktu – na grobli zatrzymujemy się u Zorana – wizytę w Montenegro kończymy dzikim karpiem (šaranem) – nie zdarzyło się aby karp smakował jak ten u Zorana (więcej: http://7mildalej.pl/smaki-montenegro/). Ostatni look na jezioro i jedziemy na aerodrom jak mawiają Czarnogórcy.

Ten maleńki kraj żegna nas przepyszną kuchnią i przepiękną pogodą. Zdaje się mówić: To nie był ostatni raz…


Czarnogóra jaka jest..?

Jest przecudnym krajem, nadal jeszcze nie zmanierowanym do końca turystycznie. Znajdziecie i ciszę i spokój, ale też gwarne oraz imprezowe wybrzeże. Ceny jeszcze nie zdążyły oszaleć, więc dla kieszeni nie będzie to wielkie obciążenie. Ceny atrakcji, wstępu – jedne z niższych w Europie. Ludzie wciąż (tak było w Gruzji jeszcze 5 lat temu) gościnni i pomocni.

Co nas pozytywnie zaskoczyło:

  • + gościnność ludzi (!), obsługa hotelach i restauracjach
  • + kuchnia – wciąż w wielu miejscach nie napakowana chemią, świeża i domowa
  • + wina – dobre i stosunkowo niedrogie (!)
  • + wciąż obecny folklor i tradycja – czarnogórski luz i spokój; taka pozytywna siermiężność
  • + ceny – wejściówki do atrakcji, restauracje, sklepy
  • + przyroda – nie tylko riwiera jest piękna; góry również
  • + brak tłumów w wielu regionach kraju – cisza i spokój (jakby to nie było południe Europy)

Co nas zaskoczyło negatywnie:

  • – niestety – wszechobecne śmieci (duży postęp w ciągu ostatnich 12 lat, ale jak na status od 1991 roku państwa ekologicznego…)
  • – stan dróg (również wiele zrobiono, ale po kraju podróżuje się dość wolno, a jakość nawierzchni, brak lewoskrętów – wszystko to pozostawia wiele do życzenia)
  • – rozpoczynająca się komercjalizacja turystyki (niestety – nieodzowny znak globalizacji życia)

Na co nie starczyło czasu..? Co będzie next time..?

  • jeszcze raz góry Durmitoru, ale bardziej trekkingowo,
  • Boka Kotorska – tak na 3-4 dni, aby poczuć jej klimat i piękno,
  • Lovćen i Cetinje,
  • może… rejs po Skadarskim Jezerze (ale bardziej kameralnie – łodzią od Zorana).

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Na początek info dla tych, którzy jeszcze tam nie byli – pamiętajcie, że walutą obowiązującą w Czarnogórze jest Euro – taki paradoks – kraj nie jest członkiem Unii Europejskiej, ale krótko po ogłoszeniu niepodległości przyjął jako walutę narodową EUR, a UE przymknęła na to oko i przynajmniej nie trzeba kupować ani przewalutowywać 2x PLN.
  2. Lotnisko TGD – małe, ale obsługa bardzo sprawna na każdym etapie odprawy; przed lotem do WAW 1,0-1,5h powinno wystarczyć na odprawę i boarding.
  3. Podgorica – miasto na jedno popołudnie – na więcej szkoda czasu; chyba, że ktoś ma bardzo ambitny plan zwiedzania każdego skrzyżowania i oglądania każdego budynku.
  4. W Montenegro przejechaliśmy ok. 550 km – główne drogi – z niewielkimi wyjątkami jednopasmowe, drogi drugorzędne – w górach niejednokrotnie częściowo zasypane osuwającymi się kamieniami. Prędkość podróżna to max 70-80 km. Nawierzchnia na głównych drogach ok, część odcinków po remontach; w górach bywa 3-ci pas do wyprzedzania. Radary stacjonarne oznaczone podobnie jak w Polsce; policja z pomiarem prędkości – rzadko – przez wszystkie przejechane kilometry – trafiliśmy 2x, ale bez konsekwencji. Kultura jazdy – zmieniła się w ostatnich latach – generalnie europejska, ale bardziej ta środkowo-europejska (to i tak postęp – 12 lat temu pokusiłbym się o zdefiniowanie jej jako „bałkańskiej”).
  5. Jeśli chcecie w „zwiedzić w ciszy” słynny most na Tarze, najlepiej wybierzcie się rano – tłumy pojawiają się mniej więcej od godziny 11-tej; wcześniej panuje względny spokój.
  6. Z raftingu korzystaliśmy z bazy Kljajevića Luka – www.rafting-tara.info. Oferują spływ półdniowy (realnie do 3h) oraz całodniowy (ok. 8h). Cena za pół dnia – 40-45 EUR, za cały dzień – 60-65 EUR. ZIP LINE – standard: 20 EUR, przy pakiecie: z „małym” raftingiem: 15 EUR, z „dużym” raftingiem: 10 EUR. Są też inne raftingownie w okolicy, a ponadto w hotele również oferują te same imprezy, tylko… drożej.
  7. Jeśli byliście już na raftingu to zachowajcie bilet, jest ważny w dniu zakupu i możecie odwiedzić „na nim” inne zakątki NP Durmitor takie jak np. Crno Jezero, zresztą – park narodowy Durimitoru rozciąga się wszędzie, a bilet kosztuje 3 EUR.
  8. Twierdza Stari Bar – wstęp kosztuje 2 EUR, czynne od świtu do zmierzchu.
  9. Velika plaża – ceny za dzień za leżak od 3 EUR przez 6-7 EUR za dwa leżaki z parasolem, do 9 EUR za to samo tylko w pierwszych 3 rzędach od morza i 20 EUR za wiatę plażową – dla mnie masakra – tylko dla wielbicieli plażingu.
  10. Jedyny płatny tunel (Sozina) na trasie Podgorica – Sutomore kosztuje 2,50 EUR za auto osobowe. Płatność na bramkach przy wyjeździe.

SMAKI MONTENEGRO

Czarnogórska kuchnia to bogata mozaika ciężkich, górskich potraw opartych na mięsach z rusztu, ryb i owoców morza z Primorja oraz warzyw i owoców podawanych zarówno w formie sałatek, jak też sauté. Każdy, kto odwiedził różne regiony i kraje Półwyspu Bałkańskiego dostrzeże w serwowanych daniach podobieństwa sąsiedzkich kuchni. Da się przecież zjeść sałatkę szopską zarówno w Bułgarii, jak też w Serbii, Chorwacji, Macedonii czy Czarnogórze. Plejskavica czy cevapcici też będzie pomimo niewielkich regionalnych różnic obecne na stołach całego półwyspu.

Nasza krótka (niestety) podróż po Monetnegro (czytaj: http://7mildalej.pl/czarnogora-balkanska-perelka/) miała dać nam możliwość poznania różnych snmaków czarnogórskiej kuchni – taki był kulinarny plan odwiedzin tak ślicznego zakątka Europy jakim jest Czarnogóra.

Pierwsze kroki, a raczej kilometry naszej podróży wiodły nas z doliny Podgoricy do Żabljaka położonego wysoko w Durmitorze. Jż same jego położenie na wysokości ok. 1.460 m.n.p.m. oraz pobliskie  szczyty wyższe od naszych tatrzańskich Rysów dają okazję do skosztowania górskiej kuchni.

Jest wieczór, więc po prawie całodniowej podróży czas na kolację – pierwszą czarnogórską strawę zamawiamy w hotelowej restauracji ZLATNI BOR. „Miejscówka” okazuje się jedną z lepszych lokalnych restauracji.

Wnętrze, oddające regionalny klimat oraz historię terenów – wśród eksponatów, aczkolwiek aczkolwiek niekoniecznie kulinarnych znajdzie się i wykopany niemiecki hełm i pistolet partyzantów walczących pod dowództwem Josipa Broz Tito i parę innych równie „przydatnych” w kuchni gadżetów 🙂

No, ale w knajpie nie zamierzamy uruchamiać radia sprzed ponad 60 lat, tylko mamy zamiar podrażnić nasze kubeczki miejscowymi specjałami (mówiąc górnolotnie) lub po prostu zjeść i napić się (mówiąc przyziemnie).

Z karty wybór pada na dwa dania: CEVAPĆI oraz TELETINA SA PEĆURKAMA

Cevapći w tym wydaniu, to 10 sztuk mielonych paluszków z mieszanego mielonego przyrządzanego na typowy bałkański sposób – miękkie w środku mięso, z wierzchu lekko chrupiące. Ogólne wrażenie – OK – poprawne, świeże.

Teletina sa pećurkama – czyli cielęcina z pieczarkami w sosie śmietanowym – smaczna, dobrze wysmażona, miękka – smak cielęciny inny niż w Polsce. Zaserwowane danie również poprawne i świeże.

Sałatka szopska – typowe bałkańskie danie – przyrządzane z pomidora i ogórka oraz sera; w Zlatnim Borze dostaliśmy wersję podstawową, czyli pomidor, ogórek, ser; bywa też z dodatkiem cebuli (taką też jedliśmy). Ser tarty obowiązkowo na drobnej tarce. Standardem jest ser solankowy typu szopskiego wyrabiany z mleka owczego, ale bywa też z dodatkiem mleka koziego lub krowiego.

Ogólne wrażenia..? Kuchnia w ZLATNIM BORZE jest smaczna, ceny przystępne, żeby nie powiedzieć, że niskie, obsługa bardzo miła. Fajerwerków nie było, ale kuchenna poprawność, świeżość – tego doświadczyliśmy. Aha… Porcije su velike!

Drugiego dnia udaliśmy się na rafting – w bazie przygoda z Tarą zaczęła się obowiązkowo od rakiji – była w pakiecie raftingowym 🙂 Po powrocie do bazy czekał na nas obiad (również w pakiecie raftingowym) – do wyboru: wieprzowina, jagnięcina lub „rybina” – skorzystaliśmy z tej ostatniej opcji i dostaliśmy pastrmka, czyli pstrąga, ale nie jednego na dwie osoby, tylko dwa pstrągi na jedną osobę – na bogato! Do tego prostą (czytaj: bałkańską) sałatkę, czyli pomidor + ogórek z moim ulubionym krawljim sirom.

Pstrąg – świeżutki, bez hodowlanego zapachu – może po raftingowym wysiłku powinno się pójść w kierunku mięsiwa, ale nie żałowaliśmy tej opcji – pycha!

Wieczorem po spacerze nad Crne Jezero był mundialowy mecz FRA-BEL, więc postanowiliśmy kolację spożyć przed ekranem barowego TV. Zastanawiałem się tylko – zamówić żabie udka czy frytki po brukselsku..? Ostatecznie jako zagorzali frankofile (od czasu wyjazdu do Paryża) znaleźliśmy w jelovniku (karcie) pasulj (czyli fasolkę) prawie po bretońsku 🙂

Fasolka – miała być w wersji skromnej, a tymczasem nie była to mała miseczka, ale duży talerz + mały talerz z dodatkowymi kiełbaskami. W związku z tym, że do fasolki doskonale komponuje się czerwone wino, a należało też uczcić prowadzenie FRA, zamówiliśmy czerwone wino, może nie bordeaux, ale miejscowego vranaca. Porcja znów okazała się słuszna, a smak wyśmienity.

Ciekawe co czeka na nasze podniebienia na czarnogórskim wybrzeżu (Primorje)..?

Wycieczka do Starego Baru – Stari Grad – przy murach twierdzy jest klimatyczna uliczka, przy której odnajdujemy przybytek, który zwie się KONOBA KULA.

Konoba Kula, to nie tylko restauracja, ale też guesthouse, miejsce gdzie kupicie lokalną oliwę z oliwek, czy po prostu pogawędzicie z kelnerem przy kawie. Jest już może trochę skomercjalizowane, ale takie już mamy czasy… Wnętrze zachęcało do zjedzenia, ale z uwagi na pogodę wybraliśmy miejsce na tarasie.

Pogoda sprawiła, że zaczęliśmy od popularnego na wybrzeżu napoju zwanego: bijeli špricer . To nic innego jak znany w Chorwacji „gemiszt, na Węgrzech „frycz”, Włosi piją proseco – generalnie białe wino z wodą sodową i ewentualnie lodem. Nie było w karcie szprycera, ale nasz ulubiony kelner – Radko zadbał, abyśmy mogli jego proporcje sami skomponować 🙂

Dzień był taki, że zwyciężyła w nas opcja w stylu vege – wiem, było tam jajko i minimalny udział mięsa – bulion był zrobiony na cielęcinie – więc wegetariańscy puryści i tak pozostaną przy swoim zdaniu, ale dla nas warzywa to vege!

Cóż się znalazło w naszym popołudniowym jelovniku… – Starobarski pjat – po naszemu po prostu półmisek warzyw na ciepło, do tego begova ćorba i šopska salata. W karcie stało, że jest to predjedlo, czyli przystawka. Jeśli kilogram warzyw jest apetizerem, to wolałem zrezygnować z dania głównego. 🙂

No więc, skład tego był mniej, a może więcej następujący:

  • bakłażan w panierce
  • bakłażan w sosie śmietanowym
  • opiekany marynowany bakłażan
  • bakłażan w pomidorach
  • cukinia w panierce
  • jajko zapiekane z odrobiną mięsa (też nie vege)
  • japrak – malutkie gołąbki w liściach winogron z ryżem i odrobiną mięska (też nie vege)
  • okra z marynaty
  • pieczony pomidor z czarnymi oliwkami

Jak to wszystko smakowało? Większość była genialna, dobrze przyprawiona, warzywa w wyrazistej marynacie – super to mało powiedziane. Czy można przejeść się warzywami – po wizycie w Konoba Kula – powiem, że TAK.

Begova ćorba – to zupa z okry sporządzona na bazie bulionu cielęcego. A cóż to takiego ta okra? Przyznaję, że dane mi było pierwszy raz spróbować tego smakołyku – znana w Polsce również pod nazwą piżmianu  – rodzaju krzewu o owocach trochę podobnych do zielonej fasolki; w smaku przypomina połączenie fasolki, szparagów, cukinii. Doskonale sprawdza się jako zagęstnik do zup, ma wiele wartości odżywczych i jednocześnie niską kaloryczność. Może służyć jako źródło antyoksydantów, kwasu foliowego.

No więc spróbowaliśmy tej okry na dwa sposoby – w zupie i w marynacie – Polecamy! Wiele wyjaśnił i podpowiedział nam też nasz ulubiony kelner – Radko – Hvala ti Radko, sve bylo ukusne! (Dzięki Ci Radko, wszystko było pyszne). Reasumując uczta w Konoba Kula się udała.

Kolejna restauracja, do której dotarliśmy w czasie pobytu w Barze zwała się KONOBA SUNCE. Miała tę zaletę, że była blisko naszego hotelu, a w googlach opinie były pozytywne.

Jak wypadł nasz test? Jak to mawiał klasyk: „są plusy ujemne”. Być nad morzem w Czarnogórze i nie zjeść owoców morza byłoby grzechem, więc zamówiliśmy kreweteki z rusztu, czyli gambori na źaru. Niestety było to pierwsze kulinarne rozczarowanie. Poza świeżością nie reprezentowały sobą niczego, co warte byłoby wspomnienia – smak morza i tyle! Podobnie było z często spotykanym tu zestawem: kartofel + szpinak – bez soli, bez pieprzu – mdło i bezpłciowo.

Skoro już była jedna wpadka, to mieliśmy nadzieję, że nieszczęścia nie chodzą parami i klasyka czarnogórskiej kuchni czyli podgorićki popeci. Może ta rolada z wieprzowiny z szynką oraz serem w jajecznej panierce okaże się lepszym wyborem. Czasami, na szczęście, nieszczęście (czyli: krewetki) jest sierotą. Mięso było smaczne, soczyste z posmakiem zawiniętej długodojrzewającej szynki panierka bardziej jajeczna niż mączna, aczkolwiek mąka też w tym była. Słowem tym razem „plus okazał się dodatni”.

Jak widać w tej samej restauracji można trafić na dwa odmienne światy kulinarne.

Na koniec pobytu trafiliśmy jednak na coś, co chyba będzie dla mnie świętym graalem w kategorii ryba w kuchni i w związku z tym: THE (COOKING) OSCAR GOES TO: ZORAN!

Jadąc z Primorja na lotnisko należy przejechać groblą przez Skadarskie Jezero. Jedno z najpiękniejszych w Europie, największe na Bałakanach, będące głównym elementem parku narodowego o tej samej nazwie. Bezpośrednio przy drodze znajdziecie chyba trzy knajpki, z czego jedną totalnie niepozorną, aczkolwiek z polsko- i rosyjskojęzycznymi napisami: ZORAN RYBAK.

Na pierwszy rzut oka ciężko nazwać to knajpką, wygląda to bardziej na opuszczone pole kampingowe. No więc idziemy przez ten kamping, parę schodów w dół i tym razem znajdujemy się na głębokiej (w czasie) prowincji. Kilka stołów w części „vip”:

kilka stołów na „patio”:

W wiszącym na ścianie „wypasionym” jelovniku – kilka ryb żyjących w rozciągającym się poniżej jeziorze, zupa rybna, co do picia…

Ale Zoran to legenda – na predjedlo bierzemy 2x zupę rybną podaną w „srebrnej” zastawie wypożyczonej z paryskiego Wersalu (sorry, miało być: „srebrzystej”).

Zupa – gorąca, na zewnątrz też gorąco: +36ºC, ale je się ją bez potu na czole; ugotowana na rybnych „resztkach”, lekko gęsta, ale nie „stojąca” doskonale komponująca się z dodanymi ziołami. Dla mnie !bomba!, aczkolwiek zaprawiona octem dla podkreślenia rybneg smaku. Zupa u Zorana – 4,5/5 – zawsze można się przyczepić 😉

Główne danie to jednak już kompletny odlot!!! Tak właśnie wygląda ten święty graal, o którym powyżej pisałem.

Karp czyli šaran, nie ma nic wspólnego z hodowlanym karpiem – jest to pełnołuski, czyli jak nasze rzadko już spotykane sazany, dziki mieszkaniec jeziora szkoderskiego. Na stół wjechał taki oto mierzący ponad 50 cm okaz, złowiony przed naszym przyjazdem, skrobany i patroszony na świeżo. Przyrządza się go jak poniżej – u nas by to nie przeszło, jest magiczne słowo na „s”- sanepid.

Głęboki tłuszcz, ale świeży (nie rodzimy Olej Bałtycki z 10-tego smażenia). Wcześniej ryba natarta gruboziarnistą solą, i obsmażana jak widać na załączonym obrazku. Jest jeszcze do tego specjalna a’la marynata z trawą, jak mówi Zoran, czyli po prostu mieszanką 7-8 ziół i na koniec jeszcze dochodzi do tego natarcie czosnkiem.

Smaku tego karpia nie da się podrobić w żaden sposób – nie da rady. Niebo w gębie, creme de la creme – nie wiem jakich użyć słów – bez słów – tego trzeba po prostu spróbować.

Jak mam zrobić karpia na wigilię..? Co ja teraz zrobię..? Pojadę na karpia do Zorana!!!

Na koniec Zoran trochę mnie pocieszył – powiedział starą rybacką prawdę. „Smak ryby to nie tylko jej przyrządzanie, ale przede wszystkim, sama ryba”. A szkoderski karp sam w sobie jest kulinarną pysznością!

Kuchnia czarnogórska nie istnieje bez rakiji i wina.

Rakija jest wszędzie obecna, mówi się, że leczy nastrój, niestrawność, ból głowy, pobudza lepiej od kawy, rozgrzewa – istne perpetum mobile o mocy „40V”. Sprawdziliśmy – coś w tym jest! Rakija jest dostępna w sklepach (jak ta poniżej), ale przede wszystkim jest pędzona w domach. Sprzedają ją w przydrożnych kramikach – jest po prostu wszędzie. Jak nie przepadam za smakowymi wódkami, tak czarnogórska rakija wyjątkowo dobrze mi służyła. Oczywiście w rozsądnych ilościach, najlepiej pić ją małymi łyczkami w niewielkiej ilości.

            

W Montenegro mówią, że wino to nie alkohol – wino pija się wszędzie i zawsze, do obiadu, do kolacji, jako szprycera dla schłodzenia organizmu w upały. W sklepach znajdziecie wina europejskie, ale Czarnogóra nie ma się czego wstydzić – mają dwa własne szczepy:

  • czerwony – Vranac,
  • biały – Krstac.

W sklepach i knajpach często bywają wina z winiarni Plantaze – można je spokojnie polecić. Biały krstac jest wyrazistym, ale nie kwaskowatym winem o lekko słomkowej barwie, z wyczuwalnym aromatem cytrusów z kwiatową nutą.

Czerwony vranac – już jego nazwa oznaczająca karego konia mówi, że mamy do czynienia z pełnym, średniociężkim winem o intensywnym kolorze. Smak – głównie czarne i czerwone owoce – jeżyny, jagody, wiśnie. Bez nadmiernej kwasowości.

Jak dla mnie – super – myślę, że nie są gorsze od swoich włoskich czy francuskich odpowiedników. W swoim przedziale cenowym uznałbym je za jedne z topu. Przywieźliśmy zresztą do domu po jednej butelce Vranaca i Krstaca (ale z fere duty shop na TGD).

O czarnogórskim szprycerze – bijeli špricer już pisałem wyżej przy okazji wizyty w Konoba Kula. Polecam do zrobienia w domu – wystarczy kupić butelkę przyzwoitego, najlepiej o cytrusowo-kwiatowej nucie białego wina. Następnie dodajecie do tego kostkę lodu i wodę sodową. Proporcje według gustu. W upalny dzień – nie ma niczego lepszego, praktykujemy od lat w naszym ogrodzie. Czarnogórskim szprycery bardzo nam smakowały chyba z uwagi na krstača – idealnie komponującego się z wodą mineralną.


INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Wszędzie, w każdej restauracji doświadczyliśmy świeżości potraw i w wielu przypadkach braku konserwantów – znamy swoje żołądki.
  2. Porcje są na ogół duże – mięsa to często 300 g (!) – w zależności od apetytu i stopnia w skali głodu. Można zamawiać porcję na dwie osoby.
  3. Za słuszne nie tylko wielkością mięsne posiłki w restauracjach zapłacicie generalnie od ok. 6 EUR do 12 EUR za osobę; butelka wina to wydatek w knajpie ok. 8-12 EUR.
  4. W cenie głównych dań często oferowane są już frytki.
  5. W sklepach butelkę przyzwoitego wina kupicie już od 4,50 EUR.
  6. Na wypasioną kolację dla dwojga z butelką wina wystarczy 25-30 EUR.
  7. Wszędzie gdzie jedliśmy – jedzenie było świeże, nie napakowane konserwantami i to jest chyba jeszcze najważniejsza przewaga czarnogórskiej kuchni.
  8. Obsługa w knajpach bardzo miła, nigdzie nie spotkaliśmy z przysłowiowym czarnogórskim, leniwym kelnerem, który sam prosi aby podać mu piwo 😉
  9. Gdybym nie leciał z hand-bagiem, co bym przywiózł? Na pewno: wino, rakiję z domowego pędzenia, sery: zarówno owczy, jak też biały krowi, domowe soki z leśnych owoców.

 

 

CZARNOGÓRA – GDZIE SPAĆ

 

W Montenegro przyszło nam spać zarówno na wybrzeżu, jak też w górach. O lipcowej podróży do Czarnogóry czytaj: http://7mildalej.pl/czarnogora-balkanska-perelka/. Kiedy dotarliśmy do Baru, ale nie tego w knajpie, tylko tego nad Adriatykiem, zatrzymaliśmy się w VILLA ANTIVARI. W Żabljaku spaliśmy natomiast w hotelu ZLATNI BOR.

VILLA ANTIVARI  (BAR – ŠUŠANJ)

Hotel jest typowym rodzinnym biznesem prowadzonym z ogromnym zaangażowaniem. Co tam znajdziecie – poza spaniem i strawą..? Przede wszystkim:

  • rodzinną atmosferę,
  • ogromną życzliwość właścicieli,
  • pomoc we wszystkich sprawach, które chcecie rozwiązać,
  • wspaniałą kuchnię.

Hotel w/g jednej kategoryzacji ma: ** w/g innej ***. Dla nas kategoryzacja hotelu straciła swoje znaczenie od momentu przekroczenia jego progu.

Na początek – trochę statystyki – hotel mieści się na przedmieściach Baru, przy wjeździe od Petrovaca.  Budynek ma 4 kondygnacje, z czego na parterze mieści się: parking, recepcja, jadalnia oraz zadrzewiony taras, na którym można zjeść śniadanie i nie tylko.

Pokój, który otrzymaliśmy miał widok na pasmo gór otaczających Bar od strony lądu.

Pokój spełniał wszystkie oczekiwania – wygodne łóżko, łazienka z prysznicem, indywidualna klimatyzacja, TV, codzienne sprzątanie, zmiana ręczników, w pokojach minibar zaopatrzony w napoje w niewygórowanej cenie.

Łazienka, prosta, nie najnowsza już, ale czysta.

To, że hotel był zadbany i czysty, to był tylko dodatek do jakości obsługi.

Zawsze w hotelach cenię sobie nie tylko standard, ale też atmosferę – tutaj ją otrzymałem w 100%, a w gratisie to, co uwielbiam – dobre, lokalne śniadanie.

Śniadania w VILLA ANTIVARI były spełnieniem oczekiwań – codziennie lekko inny zestaw dań na ciepło – co więcej – to wszystko przygotowywane we własnej kuchni, na lokalnych produktach – doświadczyliśmy pyszności takich jak: serowe babeczki, krokiety mięsne, grilowane cukinie i inne warzywa, jaja na oko – czyli sadzone jajka, lokalne kiełbaski, do tego znajdziecie warzywa, owoce, wędliny i sery – trzy rodzaje, z czego sławetny czarnogórski krawlji sir – krowi ser w wersji młodej i starej – mój ulubiony przysmak. Zjeść z apetytem śniadanko na zacienionym tarasie z widokiem na morze, mogą zarówno mięsożercy, jak i zwolennicy kuchni vege – bezcenne!

Inne zalety

  • do plaży: płatnej i bezpłatnej macie nie więcej niż 50-100 m,
  • niezłe knajpki znajdziecie w bezpośrednim sąsiedztwie hotelu,
  • komfortowe wyciszenie pokoi od strony gór,
  • darmowy parking.

Czy są jakieś minusy tego butikowego przybytku..?

  • hotel położony jest przy ruchliwej ulicy od strony morza – ruch może być uciążliwy,
  • łazienka w naszym pokoju pomimo, że generalnie czysta, powinna być odświeżona,
  • nie ma baru czynnego 24h, ani też strefy rekreacji czy spa – jeśli ktoś nie może bez tego przeżyć pobytu, niech szuka innej lokalizacji.

Jest to natomiast hotel nie tylko na kilka dni pobytu czy też tranzyt, ale przede wszystkim na wypoczynek. Jego podstawową przewagą są mili i sympatyczni właściciele, którzy zadbają o Was osobiście; coś trzeba załatwić..? Pomogą. Porozmawiają, zapytają, doradzą – ale bez zbędnego zadęcia, zrobią to ze szczerego serca i wrodzonej gościnności.

Jeśli chcecie się zatrzymać w VILLA ANTIVARI – oto adres: Zeleni Pojas Bb, Bar 85000, Czarnogóra; chcecie się dogadać: język angielski, ale też serbski, rosyjski, chorwacki – co oznacza, że po polsku też dacie radę. Według mojej skali ocena hotelu:

  • położenie: 4/5
  • atmosfera: 5/5
  • obsługa: 5/5
  • śniadania: 5/5
  • pokoje: 4/5
  • czystość 4,5/5

HOTEL ZLATNI BOR (ŻABLJAK)

Durmitor, Kanion Tary, Crne Jezero – jeśli chcecie odwiedzić jeden z najpiękniejszych górskich regionów nie tylko Bałkanów, ale też Europy – przyjedźcie do Żabljaka.

W Żabljaku nasz wybór padł na ZLATNI BOR – odpowiadała nam cena oraz opinie w internecie. Jak było w rzeczywistości?

W hotelu spędziliśmy dwie noce – przyjechaliśmy w poniedziałek, wyjeżdżaliśmy w środę. Na początek trochę suchego wkładu. Hotel mieści się na peryferiach miasteczka, przy drodze z Żabljaka na most na Tarze. W bezpośrednim otoczeniu znajdziecie inne hotele. Parking bezpłatny. Hotel mieści się w dwóch budynkach – restauracyjnym, gdzie zjecie śniadanie oraz hotelowym.

Budynek hotelowy ma 4 kondygnacje – nie ma windy. Pokoje są bardzo przestronne – mieliśmy „dwójkę” wyposażoną w TV, lodówkę (brak minibaru):

wygodne łóżko:

z widokiem na pasmo Bobotov Kuk (najwyższy szczyt okolic):

Co do hotelu – pokój sprawia wrażenie, jakby jego wystrój zatrzymał się w epoce sprzed ogłoszenia niepodległości Czarnogóry. Jednak największym problemem była czystość łazienki… O ile czystość łóżka można ocenić na 5/5, to pokoju na 3,5/5, a łazienki niestety na 1,5/5. Pokój nie był też codziennie sprzątany. Co do personelu tutaj poczuliśmy się jakbyśmy byli w innym obiekcie – super – ludzie mili i pomocni. Jeśli wybieracie się na rafting, albo stoki narciarskie (zimą) – hotel będzie idealną bazą wypadową.

Największą wartością hotelu jest jednak restauracja pełniąca funkcję nie tylko hotelowej jadłodajni, ale też knajpy z lokalną kuchnią, w której, jak dane było nam zauważyć, często bywali lokalsi. Jeśli restauracja trzymała poziom, to hotelowe śniadania też musiały być extra. I w tym przypadku tak było. Wybór dań na zimno i ciepło był w stanie zaspokoić kubeczki smakowe.

Ogólne wrażenia z pobytu:

  • + restauracja – czynna do późnej nocy z dobrą kuchnią,
  • + duże i obszerne pokoje
  • + personel
  • + bezpłatny parking
  • – czystość łazienki
  • – brak codziennego sprzątania

Jak za cenę 40-50 EUR – myślę, że spełnia pokładane nadzieje i oczekiwania.

Kontakt: Tmajevci b.b., Žabljak 84220; tel: +382 67 367 243; www.hotelzlatnibor.com

 

 

RAFTING W SŁOWENII – SOčA RIVER

Wakacje, sierpień 2016 – zwiedzamy Słowenię, Chorwację. Z naszej bazy wypadowej w Kranjskiej Gorze w Alpach Julijskich organizujemy wypad do Boveca na rafting na Sočy (Soczy). Rafting mamy wcześniej zarezerwowany przez internet w firmie SOCARIDER, prowadzonej przez sympatycznych Węgrów, osiadłych już Słowenii.

Siadamy rano w samochód i jedziemy z Kranjskiej do Boveca przez Włochy – okazuje się, że jest może nie najkrótsza, ale najszybsza droga. Kierunek: Ratece, Tarvisio, Bovec – Z Kranjskiej Gory mamy ok 45 km; podróż zajmuje nam ok. 50 minut – w końcu do wąskie górskie drogi, trochę remontów i świateł.

Można skorzystać z innej drogi (nr 206) – przez Ruską Kapelicę, może minimalnie bliżej, ale droga naprawdę nie rozpieszcza, choć jej walory widokowe są odwrotnie proporcjonalne do szybkości poruszania się.

Miasteczko Bovec leży w uroczym zakątku Alp Julijskich, w pobliżu granicy z Włochami. W 1976 roku było zniszczone przez trzęsienie ziemi – dzisiaj nie mu już śladu po tej tragedii. Inną ciekawostką jest fakt, że rzeka, którą spróbujemy ujarzmić na pontonach była planem filmowym dla filmu: „Opowieści z Narnii: Książę Kaspian”. Miasteczko jest urokliwe, mamy jeszcze trochę czasu, więc poświęcamy go na krótkie zwiedzanie oraz kawę i przekąskę.

Odnajdujemy naszego organizatora czyli firmę SOCARIDER. Tam dobieramy pianki, kaski, kamizelki, buty. Pakują nas w vany i jedziemy nad rzekę. Zmiana stroju – z suchego na mokry 😉 i zapoznajemy się z rzeką – przepiękna górska, alpejska rzeka – czeka na nas.

RAFTING czyli White Water – skala trudności

Poszczególne stopnie skali rzek zależą bezpośrednio od trudności technicznych oraz wymaganego poziomu umiejętności. Rzeki oceniane są w skali klas od WW I do WW VI, gdzie klasa I oznacza poziom najłatwiejszy, zaś VI najtrudniejszy.

WW 1 – woda o szybszym nurcie, drobne fale,

WW 2 – regularne, ale łagodne fale oraz bystrza; łatwy do wytyczenia kierunek płynięcia,

WW 3 – duże i nieregularne fale, odwoje o płytkiej cyrkulacji, konieczność wyboru drogi płynięcia, więcej przeszkód,

WW 4 – dużo większy spadek i prędkość nurtu; możliwe tzw. dropy (małe wodospady), dużo przeszkód, odwoje o płytkiej i głębokiej cyrkulacji,

WW 5 – bardzo trudna woda, ” very high level”; ogromny spadek połączony z dużą ilością przeszkód; w większości krajów europejskich istnieje zakaz komercyjnego pływania po tego typu rzekach,

WW 6 – na granicy ludzkich możliwości, ONLY FOR SALMON 🙂

Nasza Soča przetestuje nasze umiejętności na poziomie 3,0-3,5.

Krótkie szkolenie, ponton w ręce – jest nas 8 osób + instruktor – Węgrzy mają przewagę liczebną – jest ich 4 + instruktor, zajmujemy miejsca – Polska po lewej stronie pontonu; Węgry – po prawej. Językiem obowiązującym jest dziwny dialekt – nie wszyscy Węgrzy kumają angielski, Polacy nie kumają węgierskiego, więc komendy padają po angielsko-węgiersku – generalnie: Nem értem! Ale wszystko jest proste – wiosłuje się „left”, „right”, „go”, „stop” czyli w języku naszych bratanków „balra”, „jobb”, „előre”, „abbahagy”.

Zapoznajemy się też z wodą – nikt bez zanurzonej w rzece głowy nie popłynie – nie jest zimno, ale ciepło wcale… i ruszamy. Płyniemy w dwa pontony. Początek dość spokojny.

Później prawie lewitujemy – ponton czy wodolot..?

Mały raft-stop na bliższe zapoznanie z Sočą – mamy wolne, możemy potrenować skoki do wody – stylem „warszawskim”…

…stylem „budapeszetańskim”…

albo pływanie synchroniczne 😉

Rzeka momentami przyspiesza, poznajemy fale, bystrza i inne terminy z teorii raftingu.

Drugi raft-stop wita nas skałą – dla chętnych – skok 6-7 metrowej skały. Jak to się mówi: Lengyel, magyar – két jó barát (Polak, Węgier – dwa bratanki), więc chyba mnie nie podpuszczają, skoro mówią, że w dole jest 7-8 metrów wody, to chyba mówią prawdę… Wejdę, a jak będzie zbyt wysoko na moje kości, to zejdę… Tak się tylko mówi, ale ta skała ma to do siebie, że kupuje się tylko ONE-WAY TICKET – prawie jak w GRU – rubel za wejście, dwa ruble za wyjście – nie da się po prostu zejść, bezpieczniej jest skoczyć.

Dwa kroki, okrzyk – Banzaj!, a może Niech Żyje III Rzeczpospolita!, a może O k….!

Na dole –  adrenalina i endorfina mówią, że należy to powtórzyć, ale rzeka czeka. Momentami jest ryzyko, jest też zabawa. Po drodze prawie gubimy jedną z Węgierek, więc musimy ją wyłowić i wciągnąć do pontonu.

Nagle komenda – wszyscy do wody, NOW!

Reszta spływu odbywa się własnoręcznie – …sorry – wnieśliśmy opłatę za cały odcinek… – ale nikt nas nie słucha 😉

Na koniec wspólne, pamiątkowe zdjęcie, prawie jak na węgierskim weselu.

W samochodzie – wszyscy zmęczeni, ale szczęśliwi i zadowoleni, obyło się bez strat w ludziach i kończynach; Węgierka, która wypadła z pontonu też się przecież odnalazła.

Kierunek Baza – Bovec!

Wracamy, we Włoszech – pomiędzy Tarvisio a granicą, w okolicach Fusile odwiedzamy przydrożną rodzinną trattorię: BAR TRATTORIA GENZIANA – pyszne, prawdziwie domowe, włoskie jedzenie – przypominają mi się dawne lata we Włoszech… Bar mieści się na parterze domu zamieszkałego przez właścicieli. Grazie, Signoria Lina!


Zamiast zakończenia…

Rafting spełnił nasze oczekiwania, było cudownie. Pogoda generalnie dopisała, firma się sprawdziła.

Możemy polecić naszego organizatora: SOCARIDER – www.socarider.com, Trg Golobarskih zrtev 40 5230 Bovec, tel: 0386 41 596 104, mail: info@socarider.com

Mówią po słoweńsku, węgiersku, angielsku. Za 4 osoby zapłaciliśmy 140 EUR (35 EUR/osoba); w cenie kompletny strój, transport, ubezpieczenie i…full fun. Impreza trwa realnie:

  • sprawy organizacyjne (płatność, pianki, kaski, kapoki, zebranie grupy itd.) – 30-40 min
  • dojazd do startu – ok. 10-15 min
  • rafting – ok. 3,5h
  • zakończenie + transport do bazy – ok. 20 min

Soča jest przepiękną rzeką, stopień trudności – max. WW 3,0-3,5, ale takich odcinków nie ma zbyt wiele. Nadaje się dla początkujących. Rafting można polecić wszystkim, którzy tylko nie odczuwają lęku przed wodą i są ogólnie sprawni ruchowo. Po trzech, albo i pięciu godzinach w pontonie człowiek potrafi być zmęczony. Dużo zależy od tego z kim płyniesz – trafiliśmy nieźle – współpraca była dobra pomimo barier językowych.

Krótki opis raftingu na Tarze w Czarnogórze znajdziesz tu: http://7mildalej.pl/czarnogora-balkanska-perelka/.

 

PARYŻ TROCHĘ OD KUCHNI…

Kuchnia francuska od lat wyznacza trendy kulinarne. Jej bogactwo – począwszy od skorupiaków, ślimaków, owoców morza, żabich udek do zupy cebulowej, coq au vin ratatouille, crepsów czy crème brûlée na deser. Wina i sery – jej bogactwo stanowiło i stanowi kierunek innych kuchni europejskich. Istnieje coś takiego jak lista Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego Ludzkości – i tam jako jedna z pierwszych, obok kuchni śródziemnomorskich została wpisana francuska sztuka kulinarna. Nie kto inny, jak André Michelin wymyślił przewodnik (w 1900 roku) dla podróżujących kierowców gdzie zatankować przespać się czy zjeść – dzisiaj gwiazdki Michelina kojarzone są na ogół z restauracjami – wszystko wróciło więc do kuchni… Kuchnia francuska jest lekka, słodko-wytrawna, wykwintna, ale też fantazyjna. Kuchnia francuska z prostych, wiejskich dań potrafiła uczynić obowiązujący kanon.

Jeśli szukać na świecie świętego graala kulinariów, to jak sądzę należałoby odwiedzić właśnie Francję. Ile z tego jest prawdy…? Mieliśmy okazję sprawdzić w trakcie naszego jesiennego wyjazdu (http://7mildalej.pl/jesienny-paryz-subiektywnie/).


Od czego zaczynamy kulinarną część naszej podróży po Paryżu..? Łamiemy tradycję – cydr z bio-jabłek + piwo z wyższej półki w stylu belgijskim zamiast wina – skoro Francja, to wino będziemy pić codzienne, a francuski cydr ma piękną i długą historię, więc również należy go skosztować. Poza tym byłem ciekawy porównania z cydrem mojej własnej domowej produkcji. Francuskie cydry mają swoją historię sięgającą głębokiego średniowiecza, a ich upowszechnienie, a raczej upowszechnienie ich spożycia datuje się na XIV wiek.

Ten zakupiony w małym sklepiku z alkoholami nieopodal hotelu – CLOS DES CITOTS, produkowany w małym gospodarstwie o tej samej nazwie na północy Francji, niedaleko Rouen – był w mojej ocenie zbyt słodki, chociaż jego zgazowanie mieściło się w normie. Nie był również zalkoholizowany, co jest bolączką wielu polskich cydrów – na ogół zgazowana słodycz zalatujaca alkoholem. Dla mnie ideał cydru, to lekki wytrawny smak i niewielka liczba drobnych bąbelków dwutlenku węgla. Cydr pewnie przyjechał do Paryża ciężarówką, chociaż cydry z północnej Francji były do stolicy Francji spławiane Sekwaną właśnie już w XIV wieku. Moda na cydry ożyła we Francji w latach 60-tych XIX wieku, gdy plantacje win zaatakowała mszyca, która zniszczyła olbrzymie połacie upraw.

Stwierdziłem, że mojego cydru z jabłek czy gruszek wstydzić się nie muszę – mogę jechać do Francji i założyć wytwórnię cydru 😉

Jeśli chodzi o piwo – MOULIN D’ASCQ – przyjechało, a jakże – zgodnie ze swoim historycznym pochodzeniem z małego browaru rzemieślniczego założonego w 1999 roku nieopodal belgijskiej granicy. Jeśli francuskie piwo – to tylko z belgijskiego pogranicza. Typowe piwo górnej fermentacji – 6,2% – z mieszanki słodów ciemnych i jasnych o lekko korzennej nucie. Piana obfita, gęsta. Średnio-ciężkie. Nie myślałem, że posmakuje mi francuskie piwo, a jednak – duży „+”.

Jeszcze tego samego wieczoru postanawiamy na wieczorny spacer udać się pod wieżę Eiffla – tam oczekuje na nas mała przekąska – paryski fast-food – crêpes czyli naleśniki.

Crêperie spotkacie na każdym kroku – jedne jak fast-foodowe budki (vide: pod wieżą Eiffla), inne jak małe bistra albo duże knajpy. Cechą wspólną jest cienkie ciasto wylewane na gorącą płytę. Składniki typowe: mleko (bywa też naleśnikowe ciasto robione na piwie albo wodzie mineralnej), mąka, cukier puder, jajko. Zawsze przygotowywane na świeżo, a nadzienie to już tylko i wyłącznie inwencja kucharza lub konsumenta: dżem, marmolada, krem, cokolwiek, co da się w środku umieścić. Na słodko i wytrawnie. Małe i duże. Z lodami, z szynką, z jajkiem I odwieczne pytanie – jak są w Paryżu złożone..? W trójkąt czy w rulon..? A może jeszcze w inny fantazyjny sposób..? Choć statystycznie wygrywa „trójkąt”, to wszystkie odpowiedzi są prawidłowe! Ceny zaczynają się od 3 EUR – w zależności od miejsca, rodzaju, wielkości porcji (przeciętnie za 4-6 EUR).

Jako ciekawostkę – przenosząc się na chwilę z Paryża do Warszawy – przytoczę fakt, że w latach 90-tych XX wieku na ulicy S. Dubois była siedziba nieistniejącego już banku BISE – banku z kapitałem francuskim, gdzie Francuzi „uczyli” Polaków nowego podejścia do bankowości. I chyba z tego właśnie tytułu mieściła się tam pierwsza creperia, jaką dane było mi odwiedzić, a była to naleśnikarnia z gorącym rozgrzanym blatem, gdzie grubość ciasta uzyskiwano za pomocą szpatułki z wałeczkiem – cienkie ciasto na wzór francuski!

Wracając spod wieży Eiffla wpadamy na wieczornego drinka do Beer Station w pobliżu Łuku Triumfalnego (przy Avenue Mac-Mahon).

Z lokalsami oglądamy mecz i stawiamy pierwsze kroki, a raczej słowa w języku francuskim. Knajpkę możemy polecić na piwo czy drinka – miła obsługa, czynna do późnej nocy. Jak każda szanująca się knajpa ma też swojego kota, z którym dogadujemy się ponad językami.

Na wieży Eiffla jest restauracja oraz bar z przekąskami – zestaw i ceny – jak niżej – czyli kawa + do wyboru kanapka/bagietka/tost – 13-14 EUR. To, że cena rośnie z wysokością, to jest typowe dla wszystkich światowych wież – zawsze jak wjeżdżam i coś jem, to mam wrażenie, że to jedzenie dostarczyli szerpowie po miesięcznej wspinaczce.

Zupa cebulowa (soupe a l’oigon) lub po prostu l’oigon, czyli coś, co gości u nas na stole od wielu lat. Przygotowujemy ją na sposób francuski, z winem, grzanką i serem. Naszej pierwszej l’oigon na francuskiej ziemi spróbowaliśmy w małej knajpce na Montparnasse. Wybór, a raczej głód skierował nas do „Zéro Zéro Sèvres” przy 46 Rue de Sèvres. W końcu 13-14 godzina to czas francuskiego „le dejeuner” (obiadu).

Zupa cebulowa została wymyślona przez francuskich kupców i sprzedawców, którzy rozgrzewali się nią w chłodne poranki na bazarach i targach. Przez lata zawędrowała z paryskich bazarów na stoły w restauracjach i domach Europy.

Zamówiliśmy zupkę oraz karafkę białego wina, w pakiecie otrzymaliśmy zestaw jak wyżej. Obsługa w knajpce – bardzo miła, czas oczekiwania w normie. Sama zupa – totalnie nas zadowoliła, jej smak podkreślony był oczywiście wytrawnym, białym winem w ilości, którą ewidentnie dało się wyczuć; całości jej smaku dopełniał ser – doskonale zapieczony, ale jednak puszysty w środku. W Polsce zawsze mamy problem. Szukamy odpowiedniego sera, choć już we francuskich sieciach bywają takie, które tej zupie nadają pierwotny smak. Dla nas – bomba!

Sobotnią kolację przy świecach organizujemy w Le Franc-Tireur (34 Rue d’Armaillé) nieopodal hotelu. Mamy ochotę na francuskie ptactwo – zamawiamy kaczkę z pieczonymi ziemniakami oraz

opiekanego kurczaka na ziemniaczano-maślanym purée,

butelkę czerwonego Les Darons z Langwedocji – rocznik 2015 od ich sommeliera

Zacznę od wina, zapadło w pamięć i kubeczki smakowe. Genialne, zrobione na blendowanych szczepach: – 75% grenache, 20% syrah, 5% carignan. Pełny, głęboki, ciemny kolor – 13,5% alkoholu. Lekko jedwabiste, nuta smakowa idąca w borówki, jeżyny, wiśnie. Odpowiednia kwasowość, namiastka bardzo dobrej apelacji.

Jeśli chodzi o kaczkę, nóżka dobrze wypieczona, z wierzchu chrupka, wewnątrz miękka,  aksamitna, przyprawiona na nutę ziołową. Kurczak nie przypominał w smaku absolutnie polskich kurczaków, nawet wiejskich. Mięso zwarte, bardziej przypominał indyka lub jakieś dzikie ptactwo. Ziemniaczane purée miękkie o maślanym smaku.

Knajpkę możemy polecić – obsługa miła, woda + grzanki w cenie. Dwie miłe kelnerki miały jednak problem z językiem angielskim, więc byliśmy zdani na nasz francusko-podobny 😉 Wyszliśmy zadowoleni.

Jeśli chodzi o uliczne street-foodowe jedzenie, to na Pigalle, Montmartre znajdziecie zagłębie kebabowe – ceny kompletnie przystępne:

Za kebaba w picie zapłacicie od 4 do 7 EUR.

Paryż to nie tylko restauracje, brasserie, ale też wyspecjalizowane sklepiki, np. z serami

Jak dla mnie miłośnika tego żółtego, białego, pleśniowego szaleństwa – istny raj lub mięsiwa:

dla tych co wolą słodkie zamiast wytrawnego też się coś znajdzie:

Nie spróbowaliśmy wielu francuskich przysmaków, ale 4 dni to nie jest czas, gdzie można ogarnąć bogactwo francuskiej kuchni. Ślimaki, żabie udka, owoce morza. To już próbowaliśmy we francuskich restauracjach w Polsce. To co zjedliśmy w Paryżu było bardzo smaczne. Zupa cebulowa – trafiliśmy na doskonałą jej wersję. Wszędzie jedzenie było świeże i nie było napakowane konserwantami – wiem, co mówię. Kuchnia jest rzeczywiście lekka.

W zeszłym roku miałem olbrzymią przyjemność być zaproszonym przez jeden z banków na warsztaty kulinarne prowadzone przez kucharzy praktykujących we Francji, gdzie nauczyłem się przyrządzania między innymi coq au vin (kurczak w winie) czy croque (francuskich tostów) – wypróbowane na gościach i domownikach – nie omieszkam za jakiś pochwalić się moimi osiągnięciami z francuskiej kuchni na vlogu;)

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Nigdy nie żywimy się budżetowo za granicą – próbujemy lokalnego street-foodu, ale też szukamy specjałów narodowych i regionalnych kuchni w restauracjach. Podobnie było w Paryżu i do tego namawiamy każdego; życie jest zbyt krótkie, a na świecie tyle pyszności.
  2. Ceny street-foodu są na każdą kieszeń: 4 EUR za crepsa, 4-5 EUR za kebab (dobry, marokański).
  3. Butelkę niezłego wina można zamówić od 12 EUR, za 16-18 EUR. Jest znacznie lepsze niż jego cenowy odpowiednik w warszawskich knajpach.
  4. Cena lokalnego piwa w restauracjach – od 3,90 EUR za 0,5L.
  5. Za 2x cebulowa + karafka wina – 30 EUR (w brasserie na Montparnasse); a za naszą sobotnią kolację z bardzo dobrym winem zapłaciliśmy 55 EUR.
  6. Tańsze knajpki i bary – przykład karty na Montmartre poniżej – nie zrujnują nawet studenckiego portfela:
  7. Ceny w sklepach – można w mieście szukać mini Carrefourów – ceny żywności lekko wyższe niż w Polsce – trzeba doliczyć ok. 15-25%; nadające się do spożycia wino da się kupić od 4,50 EUR:
    1. woda mineralna (perlage) 1L – 1,12 EUR (mały sklepik)
    2. woda mineralna 1L – 0,60 EUR (carrefour)
    3. bagietka duża – 0,55 EUR (carrefour)
    4. piwo Desperados 0,65L – 2,90 EUR
    5. serek raclette (kawałek) – 3,30 EUR
    6. duża kanapka/bagietka na ciepło (barek na lotnisku BVA) – 5,20-5,50 EUR.
  8. Kawa w kafejkach – stosunkowo tania – od ok. 2,00 EUR.

 

 

DOBRY HOTEL NA ZWIEDZANIE PARYŻA

Dobry hotel na zwiedzanie Paryża..? Proszę – oto nasz wybór: HOTEL DOISY-ETOILE położony przy 55 Avenue des Ternes (tel: +33 1 45 74 21 86) był wyborem prawie jak last minute – trafiliśmy na promocję praktycznie tydzień przed wylotem do Paryża (czytaj: http://7mildalej.pl/jesienny-paryz-subiektywnie/) Sprawdziliśmy jego lokalizację i komunikację – wszystko w założeniach się zgadzało, w późniejszym realu również.

Jeśli chodzi o kategoryzację, to w zależności od metodologii jest oferowany jako **** lub *** gwiazdkowy.

Stosunkowo niedaleko od niego są dwie stacje metra: linia „1” – stacja: Neuilly Porte Maillot (ok. 8 minut) oraz linia „2” – stacja: Ternes (5 minut). Przy hotelu jest bus-stop linii autobusowej  nr 43 jeżdżącej na Gare du Nord (czas podróży – ok. 15-20 minut).

Hotel mieści się w kamienicy i jest raczej typem hotelu butikowego, takiego jakie najbardziej lubię – optymalna wielkość (niezbyt duży), pokoje urządzone z dużą dozą indywidualności, ale spełniające oczywiście deklarowany standard, miła i symatyczna obsługa nadająca wręcz familiarny charakter – tego oczekiwałem i… to otrzymałem.

Nasz pokój urządzony był w lekko „kolonialnym” stylu, ale ze smakiem – wielkość pokoju może nie pozwalała się rozpędzić, ale nie czuło się żadnej klaustrofobii, a dwie osoby nie robiły tłoku jak w tokijskim metrze. Standardowe wyposażenie: TV-LCD, szafa z wieszakami i półkami, wieszak, półki, czajnik z zestawem kawy i herbaty, sejf. Łóżko szerokie i bardzo wygodne. Cicho działająca klimatyzacja.

Łazienka okazała się nie mniejsza niż pokój – obszerna z wanną z prysznicem – obowiązkowo oczywiście: szlafroki, kosmetyki, kapcie.

Widok z okna może nie do końca pozwalał na oglądanie panoramy Paryża – raczej zmuszał do zogniskowania wzroku na otaczające kamienice, ale to chyba jedyny minus naszego pokoju. Na wyciszenie ścian też nie można narzekać.

Śniadanie – na to czekaliśmy – pierwsze wrażenia z pokoju – bardzo pozytywne, ale zobaczymy co nam zaserwują Francuzi na petit déjeuner.

Nasze śniadanie obejmowało zarówno dania na ciepło (x3) jak też zimne przekąski, wędliny, sery (francuskie sery!!!), płatki, owoce (full wypas!!!), pieczywo – nie tylko francuskie, kawa, herbata, soki (wyciskane również) – słowem: rzeczywistość przyjemnie zaskoczyła. I dla mięsożerców, i dla wegetarian.

Obsługa – zarówno recepcja, jak też śniadania – bez zarzutu – miło, dyskretnie, profesjonalnie. Serwis pokojowy – również OK.

Na koniec kilka konkluzji i porad:

  1. Nie oszczędzajcie na hotelu – Paryż pomimo doskonałej sieci miejskiego transportu ma tyle do zaoferowania, że szkoda czasu na peryferyjne tanie „accomodation”.
  2. Lokalizacja + standard + opinie / cena – prosty algorytm, który każdy może dostosować do swoich potrzeb.
  3. Hotel kosztował nas ok. 1.100 PLN za 3 noclegi (w standardzie **** gwiazdek ze śniadaniem, w fajnej lokalizacji) – więc szukajcie takich okazji.
  4. Dla HOTEL DOISY ETOILE wystawiamy wysoką notę – 4,2/5 – jest wart odwiedzenia – zalety i wady poniżej
  • + lokalizacja
  • + obsługa
  • + czystość
  • + śniadanie
  • + łożko
  • + dobrze działające wi-fi
  • – standardowa cena
  • – brak bazy spa&relax

 

 

JESIENNY PARYŻ SUBIEKTYWNIE

Paryż wywołuje skrajne emocje – z jednej strony słychać zachwyty: jest piękny, cudowny, z drugiej zaś: przereklamowane i drogie miasto. Ale jak tu nie pojechać do miasta, które niezależnie od opinii  jest legendą, miasta, które ma w sobie tyle polskich śladów w historii. Miasto mody, miasto grzechu, miasto zabytków i historii, ale też kosmopolityczny tygiel z aktami terroru i przemocy.

Paryż można kochać i można go nienawidizić, ale obok Paryża nie da się przejść obojętnie. Henryk IV podobno powiedział: Paris vaut bien une messe, czyli Paryż wart jest mszy... Nasza „msza” w Paryżu trwała  4 dni 😉


Bilety do Paryża kupiła w tajemnicy moja Ukochana Kobieta, obdarowując mnie nimi w dzień urodzin i rzekła: „Masz czas, żeby się przygotować ;)”

Miałem kilka miesięcy na to, więc… co masz zrobić jutro, zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego. Przygotowania ruszyły jakieś 5-6 tygodni przed wyjazdem.

Nie nauka podstaw francuskiego, nie poszukiwanie hotelu, nie  organizacja dojazdu sprawiły najwięcej kłopotu. Największy problem, to mając 4 dni, a tak naprawdę 3 ziemskie doby wybrać to co jest warte zobaczenia, spróbować paryskiej kuchni, spełnić chociaż najważniejsze z „paryskich” marzeń. Szkoda, że Paryż nie leży na Wenus, tam dzień trwa 100 ziemskich dni.

Przyszedł październik – czas podróży; paryska pogoda dopisała – my to mamy szczęście, gdzie nie podróżujemy świeci słońce, w planach mamy Laponię zimą, jak już tam zacznie świecić słońce polarną nocą, to naprawdę uwierzę, że klimat się ociepla!

Krótka podróż autem z Warszawy do WMI, zaprzyjaźniony już parking w pobliżu lotniska, transfer i… welcome Modlin airport! Wyjątkowa szybka kontrola, za to długi spacer do samolotu, jak to w WMI). Lecimy jedynymi słusznymi liniami z WMI, bo przecież innych tam nie ma, czyli prawie najgorszą linią lotniczą świata – RYANAIREM. Miejsca siedzące zapełnione w ponad 90 procentach, dobrze, że mister MO’L nie wprowadził jeszcze stojących, bo byśmy pewnie stali. Na pokładzie handel obwoźny i wszystkie inne ryanairowskie „przyjemności”. Startujemy jednak punktualnie, w BVA lądujemy również punktualnie, ale w związku z tym, że w BVA (z uwagi na jego położenie) prawie zawsze wieje, to przyziemienie zaczyna się prawie w połowie pasa, a o tym jak z niego nie wypadliśmy, wie tylko pilot i jego samolot.

Paris-Beauvais (BVA) ma tyle wspólnego z Paryżem co Düsseldorf-Weeze z Düsseldorfem, Frankfurt-Hahn z Frankfurtem oraz Radom z WAW (ale patrząc na odmienne stany świadomości lotniczej naszych obecnych władz, to pewnie nas czeka; swoją drogą widzicie ten brand: port lotniczy Warszawa-Radom im…?). BTW, moim skromnym zdaniem taka nomenklatura powinna być zakazana, powoływanie się na miasto w odległości 80, czy 120 km, to tylko sprytny zabieg marketingowy. O samym BVA naczytałem się w necie, że to też jedno z najgorszych lotnisk w Europie – ale dolecieliśmy, prawie najgorszą linią, na prawie najgorsze lotnisko, jedziemy jednak do jednego z najpiękniejszych miast, więc podróż to tylko prolog do sztuki w 3 aktach (dniach).

BVA, jak każde tego typu low-costowe lotnisko, to nic innego, jak stalowy barak w polu (większość tych airportów mieści się na byłych wojskowych lotniskach, a więc wybudowanych w szczerym polu/lesie/łąkach – niepotrzebe skreślić), ale ma tę zaletę, że odcinek: samolot-przyloty-wyjście, pokonuje się na własnych nogach w maksymalnie 5-10 minut (poza Modlinem), tak było i tym razem. O lotnisku wspomnę szerzej przy okazji odlotu.

Jak dojechć z lotniska Beavais-Tillé do Paryża?

Z BVA do Paryża jest grubo ponad 80 km; jak się dostać najleiej i najszybciej..? Praktyczne i poręczne opcje są dwie:

  1. Jazda do Tille i stamtąd pociąg  – ta opcja jest dłuższa, przesiadkowa i droższa – odpada – należy ją traktować jak koło ratunkowe na tonącym promie;
  2. Busy i autobusy kursujące bezpośrednio z lotniska do Paryża – tu już jest lepiej; rezerwowaliśmy parę dni przed wylotem i natrafiliśmy na problem – niekoniecznie były bilety na tańsze busy – radzimy więc rezerwować trochę wcześniej. Linia „busowa” obsługiwana jest przez polskie busy, ceny są dość przyjazne – po negocjacjch znalazły się jednak 2 miejsca (ale tylko „do Paryża”) i za OW zapłaciliśmy za 2 osoby – 25 EUR (standard 13 EUR za osobę). Osobiście skorzystaliśmy z polskiej opcji – BUS PARIS tel: +48 666 924 006 / +33 611 22 58 76; email: bus-paris@g.pl (obsługa w języku polskim).
  3. W drodze powrotnej skorzystaliśmy z linii lotniskowej: Paris <-> Beauvais shuttle (www.aeroportparisbeauvais.com) – bilety w tym przypadku kosztowały nas 17 EUR za osobę (34 EUR kosztuje RT).

Zarówno jedna, jak i druga opcja busowa w Paryżu ma przystanek końcowy przy Porte Maillot (czas podróży też jest zbliżony – godzina 1,10-1,20 w zależności od korków), gdzie znajduje się stacja 1. linii metra na pograniczu XVI i XVII dzienicy. Wysiadamy (obok znajduje się także dworzec autobusowy, stacja RER oraz centrum handlowe) i udajemy się do hotelu delektując się atmosferą Paryża. Wpadamy do pierwszej knajpki o francusko-kolonialnej nazwie „Darima” na przekąskę i kawę.

Bistro prowadzi miła Pani o algierskim pochodzeniu, po krótkiej konwersacji w języku francuskim (zrozumiała mnie – coś się jednak nauczyłem!) i standardowym pytaniu: d’où venez-vous? na koniec dostajemy, jak pani powiedziała: un petit cadeau (prezencik) w postaci dwóch ciasteczek – miły gest jak na początek wizyty.

Hôtel Doisy-Etoile **** jest położony w kamienicy przy Avenue des Ternes. Szybki check-in i jesteśmy w pokoju – hotelowi i obsłudze wystawiamy wysoką notę – polecamy i więcej czytajcie w dziale: Recenzje – http://7mildalej.pl/czy-skusic-sie-na-dobry-hotel-w-paryzu/.

Paryż podzielony jest na na 20 dzielnic ułożonych spiralnie od centrum: dzielnica I – Louvre (Luwr), dzielnica XX – Père Lachaise, co pewnie nieprzypadkowo układa się w jeden z francuskich przysmaków – ślimaka (escargot).

Métro de Paris (paryskie metro)

Z hotelu mieliśmy niedaleko do metra – podstawowego jak się okazuje środka komunikacji miejskiej w Paryżu; zresztą jak  może być inaczej: 16 linii metra, ponad 300 stacji(!), z czego 245 w granicach miasta, zawiezie Was wszędzie, gdzie tylko chcecie. Stacje są na tyle blisko rozmieszczone, że nawet jak swoją przejedziecie, to nie ma problemu.

Metro jest najszybszym i najlepszym sposobem poruszania się po mieście. Z historycznego obowiązku wspomnę tylko, że jest to też jednym z najstarszych (1900 r.) i nie kto inny wymyślił nazwę métro” jak Francuzi (nomen omen skracając angielską rozbudowaną nazwę pierwszej linii metra na świecie: London Metropolitan Railway). Z paryskiej sieci metra korzysta rocznie ponad 1,5 mld pasażerów(!). Jeśli z tym wszystkim skojarzycie fakt, że Paryż (nie mylić z tzw. Wielkim Paryżem) w obszarze tych 20 dzielnic nie jest rozległy – jego powierzchnia to ok. 100 km2, a ulice bywają totalnie zakorkowane, to naprawdę nie ma lepszego środka lokomocji, zwłaszcza dla zwiedzających. Stacje oznaczone są jak niżej:

Jeśli chodzi o bilety, to obowiązują (10.2017):

  • bilety jednorazowe – 1,90 EUR (ważne 1,5h – uprawniają w tym czasie do przesiadek;
  • karnet 10-biletowy – koszt 14,90 EUR (co daję cenę jednostkową za bilet = 1,49 EUR)
  • bilety obowiązują nie tylko w metrze, ale też w autobusach oraz 1 i 2 strefie kolejki RER; bilety należy kasować przed wejściem do metra albo w autobusie czy tramwaju;
  • ostatnią opcją, którą można rozważyć to zakup karty Paris Visite – działa na 1-5 dni oraz na różne strefy 1-5 (należy rozważyć jej zakup jeśli lecicie na CDG – może się opłacać).

W Paryżu (jak w całej Francji) w czasie naszej wizyty obowiązuje stan wyjątkowy, który zostanie zniesiony w następnym miesiącu. Paryskie metro znane w ostatnich latach między innymi z zamachów, nam wydaje się totalnie bezpieczne. Ilość policji odpowiada stanowi zagrożenia. Zamachy i akty terrorystczne obudziły w mieszkańcach Paryża uczucie fraternité (braterstwo) – jesteśmy świadkiem jak na peronie metra zasłabła starsza kobieta – ilość osób, która pospieszyła jej z pomocą i współpraca między nimi zrobiła wrażenie.

DZIEŃ 1. (czwartek) – PARIS BY NIHGT – Łuk Triumfalny, Wieża Eiffla i… Naleśniki

Po dotarciu do hotelu i ogarnięciu się postanawiamy jeszcze wieczorem zwizytować okolice hotelu. W odległości ok. 600 m od hotelu mamy Arc de triomphe przy Placu de Gaulle’a.

Skoro w wieczornych światłach zaprezentował się Łuk Triumfalny, to zobaczmy jeszcze jak się nocą prezentuje Tour Eiffel (wieżę Eiffla). Spacer wzdłuż Avenue d’Iéna zajmuje nam ok. 25 minut i oto stoimy na Pont d’Iéna, a przed nami poza Marsylianką, najbardziej znany symbol Francji.

Przetrwała uderzenie pioruna, pewien obrotny oszust nawet ją „sprzedał” i to 2x, Hitler chciał już zburzyć w 1944 gdy Wehrmacht wycofywał się Francji, a tak w ogóle to miała być rozebrana po 20 latach od jej otwarcia na cześć wystawy światowej w 1889 roku. Przetrwała jednak wszystko i dzięki temu pielgrzymki turystów z całego świata zmierzają do niej od 129 lat. Te tłumy są tam nawet o 10 p.m. Turyści, Paryżanie, sprzedawcy „byle czego, byle sprzedać” – gwar nie milknie do późnych godzin nocnych. Do 1930 roku była najwyższą budowlą świata, dzisiaj ustępuje wysokością wielu innym, ale swoją legendą jest chyba wciąż number „1”.

Pod wieżą skusiliśmy się na jeden z paryskich przysmaków – słynne francuskie naleśniki czyli crepes. Ich wariacje, na słodko, wytrawnie, z tysiącem rodzajów nadzienia znajdziecie zarówno w profesjonalnych naleśnikarniach, jak też fast-foodowych budkach. Ich cecha wspólna – cieniutkie ciasto. Jeśli taki ma być francuski fast-food, to mówię „tak”, oczywiście wersji wytrawnej.

Do hotelu wracamy okrężną drogą. Zahaczamy o Avenue George V spoglądając jak wygląda paryskie życie nocne wyższych sfer, dochodziny do pól elizejskich (Avenue des Champs-Élysées), gdzie same witryny sklepów robią już ogromne wrażenie – część tych świątyni dla wiernych kościoła shoppingu jest jeszcze czynna o tej porze.

Przy Avenue Mac-Mahon odwiedzamy knajpkę pod swojsko brzmiącą z angielska nazwą BEER STATION nazwa może być myląca – spokojnie można tam zjeść (od śniadania do kolacji) i napić nie tylko piwa. Wracamy do hotelu, od prawie dwóch godzin jest już piątek.

DZIEŃ 2. (piątek) – WIEŻA EIFFLA, MONTPARNASSE, NOTRE DAME, LUWR

Śniadanie w hotelu mile nas zaskakuje, jest lekkie, ale nie w stylu francuskim – czyli: kawa, rogalik i… dziękuję. Wszystko jest, jakby powiedział dietetyk, zbilansowane i lekkostrawne.

Ruszamy na zwiedzanie – zaczynamy od wieży Eiffla. Naczytałem się, że bilety trzeba wcześniej rezerwować, ale w necie na 3-4 dni przed naszym wyjazdem wolnych już nie było. Kolejka jednak stoi, więc mając w genach kolejki stanu wojennego, również stajemy. Ale żeby stanąć w kolejce trzeba przejść przez kontrolę bezpieczeństwa (jak na lotnisku) – ot taki mamy klimat do zwiedzania dzisiejszej Europy.

Czas oczekiwania – niecałe 20 minut, mamy upragnione wejściówki i jedziemy windą w górę.

Wieża ma trzy poziomy widokowe:

58 m – na tym poziomie znajduje się między innymi restauracja; można też pochodzić po szklanej podłodze:

116 m – stąd już co nieco widać (widok na ogrody Trocadero), w oddali finansowa dzielnica La Defence:

276 m – widok na Tour Montparnasse – wieża Montparnasse przy Avenue du Maine 33 jest drugim w centralnej części Paryża wspaniałym punktem widokowym. Widok z tarasu na 59. piętrze (ok. 200 m) zostwiam na następną wizytę w Paryżu.

276 m – widok na północno-wschodnią część Paryża; w oddali Bazylika Sacré-Cœur na wzgórzu Montmartre.

276 m – widok na Sekwanę i zachodnią część miasta

Na szczycie wieży znajduje się małe pomieszczenie upamiętniające jego konstruktora i budowniczego – taki dwupostaciowy gabinet figur woskowych:

 

Wieża ma też inną zasługę z czasów I wojny światowej – za pomocą radiostacji umieszczonej na jej szczycie udało się przechwycić jeden z meldunków niemieckiego wywiadu – nadawcą była nie kto inny jak Mata Hari, która dzięki temu meldunkowi zaiczyła dekonspirującą wpadkę.

Jeśli ktoś chce bić rekordy wysokości, to proponuję aby na wieżę Eiffla jechać w upalne lato, wtedy staje się ona wyższa o ok. 15 cm niż w miesiącach zimowych 😉

Paryż jednak czekał… Żegnamy wieżę i ruszamy na spacer w kierunku Montparnasse.

Udajemy się na Pola Marsowe pełne piknikujących na trawie ludzi. Na końcu Pól Marsowych znajduje się École Militaire (Szkoła Wojenna), którą  skończyło wielu polskich generałów i oficerów II Rzeczypospolitej; niedaleko jest też siedziba Muzeum Wojska (Musée de l’Armée). Przy szkole wojennej natrafiamy na piknik francuskich ratowników medycznych, którzy prowadzą akcję edukacyjną dotyczącą ich pracy i wypadków, w których sami uczestniczą, niosąc pomoc poszkodowanym.

Swoją drogą – jak widać problem dojazdu dla karetek i zachowanie kierowców, to nie tylko problem polskich dróg. Z tego, co pamiętam – we Francji liczby poszkodowanych ratowników rocznie są czterocyfrowe.

Spacerujemy uliczkami Saint-Germain oraz Montparnasse – kiedyś dzielnicy artystów i bohemy, później biznesu – dzisiaj spacerując otacza nas cisza i spokój. Zabytkowa zabudowa miesza się nowymi budynkami.

Godzina 13-14 w Paryżu, to czas paryskich lunchów, znajdujemy uroczą knajpkę i czyż jest bardziej paryskiego niż francuska zupa cebulowa z grzanką i butelka białego wina..?

Zupa – extra! Cebulowa gości u nas w domu już niejeden sezon, ale na ziemi francuskiej kosztowaliśmy jej pierwszy raz – w końcu ugasiliśmy nasz domowy spór o zawartość wina w zupie 😉 – więcej: zapraszam głodomorów do artykułu: http://7mildalej.pl/paryz-troche-od-kuchni/.

Urzekła nas francuska sjesta, cisza, spokój, konwersacje, wino – trochę się zasiedzieliśmy, ale… Paryż ma jeszcze dla nas kilka wspaniałych miejsc. Przez uliczki Montparnasse spacerujemy w kierunku Ile de la Cité – jak dla mnie – le coeur de Paris.

Spacerujemy uliczkami Saint Germain chłonąc atmosferę – pomimo obowiązującego stanu wyjątkowego – ludzie są uśmiechnięci, zabiegani, pochłonięci przyjemnościami i troskami codziennego życia. Mijamy Les Deux Magots – jedną z kultowych restauracji paryskim, przed Kościołem św. Sulpicjusza (Église Saint-Sulpice), grupka uczniów siedzi na skwerze i zajadle rysuje oraz dyskutuje

Kościół św. Sulpicjusza jest drugim pod względem wielkości kościołem Paryża (po katedrze Notre-Dame). W jego wnętrzach kręcono między innymi sceny do filmu Kod Leonarda da Vinci w/g Dana Browna.

Okolice dzielnic: „7”, „6” oraz „5” pełne są uroczych zakamarków, gdzie możecie znaleźć takie perełki, jak te zabytkowe drzwi:

Przy Rue de la Bûcherie odwiedzamy założoną w 1919 roku anglojęzyczną księgarnię Shakespeare & Company – prawdziwy antykwaryczny rodzynek – znajdziecie tam dzieła nie tylko angielskich autorów, ale też przekłady polskich poetów i pisarzy. W księgarni, w której można też usiąść i wypić kawę bywali: Hemingway, Joyce, TS Eliot; dzisiaj na piętrze znajdziecie fotele i sofy, na których możecie odpocząć zagłębiając się w lekturę zdjętej z półki książki. Coś tak wspaniałego i klimatycznego… po prostu piękne.

Stąd blisko już do Cathédrale Notre-Dame de Paris – Katedry Notre-Dame – największej świątyni Paryża mieszczącej sie na sekwańskiej wyspie – Ile de la Cité.

Polska ma Jasną Górę, Rzym, a raczej Watykan Bazylikę św. Piotra, w Barcelonie znajdziecie Sagrada Familia, ale katedra Notre-Dame jest tylko jedna – nie pamiętam kiedy jakiś z sakralnych zabytków zrobił na mnie takie wrażenie, jak ta budowla odwiedzana przez 14 milionów ludzi rocznie. Budowano ją ponad 180 lat (ukończono w 1345 roku) – w jej wnętrzach znajdziecie ryciny ze wszystkimi fazami jej budowy. Nie ma na świecie drugiej takiej katedry, która byłaby natchnieniem dla tylu artystów: malarzy, pisarzy. Wiktor Hugo w swojej powieści z 1831 roku uczynił ją nieśmiertelną. Zbigniew Herbert określił ją mianem „mastodonta gotyku”.

W katedrze znajdują się największe we Francji organy – ponad 8.000 piszczałek.

Dochodząc do krańca Ile de la Cité  przechodzimy kamiennym mostem na sąsiednią wyspę na Sekwanie – Ile Saint-Louis, gdzie szukamy śladów polskiej historii. Na południowo-wschodnim krańcu wyspy odnajdujemy budynek, który w 1843 roku został kupiony przez rodzinę Czartoryskich, wcześniej – już po powstaniu listopadowym – był ośrodkiem polskiej emigracji. To tutaj mieszkali między innymi: Fryderyk Chopin, Juliusz Kossak, Juliusz Słowacki i Adam Mickiewicz. W czasie powstania listopadowego był siedzibą powstańczego MSZ. Budynek dopiero w 1975 został odkupiony od Czartoryskich przez rodzinę Rothschildów. Mowa oczywiście o… Hotelu Lambert.

Niestety nie dane było nam wzuć się w atmosferę XIX-wiecznej polskiej emigracji – budynek znajdował się w remoncie.

Wróciliśmy na plac Jana Pawła II (tak nazwano w 2006 dziedziniec przed katedrą Notre Dame).

W oddali budynek, którego znaczenie znacznie wzrosło w czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej, kiedy to pod sąd trafiały masy ludzi, czyli Pałac Sprawiedliwości.

W okolicach tego narożnika, w tym skrzydle, w celi, ostatnie chwile życia spędziła królowa Maria Antonina.

Kontemplując czasy francuskiej rewolucji, osiągamy kolejny nasz punkt – Pont Neuf – kolejny ślad związany z Polską – w końcu kamień węgielny pod jego budowę położył (w 1578 roku) nie kto inny, tylko Henryk III – znany w Polsce, jako Henryk Walezy – pierwszy polski król elekcyjny, który 4 lata wcześniej „wsławił się” ucieczką z polskiego dworu. Z inżynierko-statystycznego punktu widzenia: most jest najstarszym paryskim mostem; pierwszym wyposażonym w chodniki dla pieszych; długość 278 m; wysokość 28 m od lustra Sekwany; 12 przęseł; do dziś stoi na drewnianych (oryginalnych!) słupach wspierających fundamenty.

Most jest „ohydnie skomercjalizowany przez zakochanych” – cadenas des amoureux (kłódki zakochanych) zdobią jego balustrady w środkowej części. Ulegliśmy komercyjnemu romantyzmowi i nasza kłódka też się tam znalazła 😉

Paryż w doskonały sposób miesza historię ze współczesnością – piramida w Luwrze jest kwintesencją tego trendu.

Luwr – kiedyś przepiękny pałac francuskich władców, dzisiaj najczęściej odwiedzane muzeum sztuki na świecie. Luwr to ponad 500.000 dzieł sztuki, to ponad 60.000 m2 powierzchni wystawienniczej. Ani Filip II, który stawiał w tym miejscu pierwszy zamek, ani Karol V Mądry, który uczynił z niego królewską rezydencję, ani Franciszek I nadający mu ostateczny renesansowy kształt nie przewidywali, że w 1793 roku Wielka Rewolucja Francuska przeprowadzi Ludwika XVI na drugi brzeg Sekwany (do Temple w Le Marais) i zamieni tę renesansową budowlę w narodowe muzeum.

Luwr jest jak czasoprzestrzeń, której z uwagi na przyciąganie sztuki historii nie sposób opuścić… Może Cię pochłonąć na dzień, dwa, tydzień, a pewnie i miesiąc. Zwiedzamy więc Luwr na jego powierzchni, zwiedzamy przylegające Jardin des Tuileries, ale nie dajemy rady zapuścić się do luwrowskich galerii – zbyt mało czasu – postanawiamy na jego zwiedzanie poświęcić 1-2 dni, ale niestety następnym razem. Muszę więc rozczarować żądnych opisu tej świątyni sztuki, ale obiecuję, że następnym razem zdam relację z subiektywnego wyboru drogi zwiedzania.

Jeszcze tylko wieczorna kolacja w okolicach hotelu, sen, pyszne śniadanie i przed nami

DZIEŃ 3. (sobota) – MONTMARTRE, SACRE-COEUR, CMENTARZ PERE LACHAISE, BATACLAN, PLAC BASTYLII

Stacja metra oddalona niecałe 5 minut spacerem od hotelu mamy stację „2” linii metra – Ternes – chwila oczekiwania, siadamy w metro i 6 stacji później wysiadamy na Blanche przy Boulevard de Clichy – jesteśmy u stóp Montmartre i… La Machine du Moulin Rouge – legendarny klub, rewia, kabaret.

Obiecujemy sobie, że ten przybytek, przy okazji następnej wizyty w Paryżu, odwiedzimy. Już same zdjęcia w hallu, legenda klubu wystarczą by uwieść człowieka. Nieprzypadkowo jako front-foto umieściłem zdjęcie przedstawiające Moulin Rouge – jest to miejsce, które odwiedzić, jako fan musicali, rewii, tańca i śpiewu odwiedzić po prostu muszę. Nie pogardziłbym odwiedzinami w Crazy Horse, czy Lido, ale dla mnie No.1 jest ta rewia będąca równolatkiem wieży Eiffla – tak, tak… Rok 1889 był dla Paryża hojny i wyjątkowy.

„…Najlepsze kasztany są na placu Pigalle…”

„…Zuzanna lubi je tylko jesienią…”

„…Przesyła Ci świeżą partię…”

W odległości jednej stacji metra od Moulin Rouge znajduje się rozsławiony prawie (w tym przypadku „prawie” robi jednak różnicę) najbardziej znanym hasłem szpiegowskim świata plac Pigalle.

Patron placu – Jean Baptiste Pigalle tworzył dzieła religijne, nagrobne, a przyszło mu być patronem najbardziej „wyuzdanego” placu Paryża – życie jest przewrotne nawet po śmierci. Dzielnica, obok hamburskiej St. Pauli, czy amsterdamskiej De Wallen, jest najbardziej znaną dzielnicą „czerwonych latarń” w Europie.

Wystarczy jednak wejść w jedną z uliczek pnących się po stokach Montmartre i oddalić się od erotycznej woni Pigalle, a poczuć aromat ulicznej paryskiej bohemy.

Uliczni malarze są tutaj w swoim żywiole, co chwila któryś z nich oferuje przechadzającym się turystom swoje usługi: rysunek, portret. Liczne knajpki i stragany są nieodłącznym folklorem tego miejsca.

Uliczki pną się ku górze, dochodząc do Sacré-Cœur – położonej na najwyższym wzgórzu Paryża, bazyliki. Ta biała świątynia, zbudowana z wapiennego trawertynu świątynia swój kolor zawdzięcza wydzielaniu pod wpływem wiatru i deszczu kalcytu, który stale bieli jej mury. Podobno Paryżanie nazywają ją „meringue„, czyli.. bezą.

Bazylika jest stosunkowo młodą budowlą – powstałą w XIX wieku, a ufundowaną przez dwóch paryskich przemysłowców w podzięce za ocalenie miasta w wojnie francusko-pruskiej. W bazylice znajduje się jeden z największych dzwonów świata – 19-tonowy Saubadyjczyk.

Ze schodów bazyliki rozpościera się przepiękna panorama Paryża – w słoneczne i bezchmurne dni widoczność sięga 30-40 km.

Niestety, pogoda nam się psuje i godzinną mżawkę postanawiamy przeczekać przy kieliszku  Les Eytieres – różowego, wytrawnego wina w „Au Petit Creux” obserwując turystów, lokalnych malarzy i rysowników.

Jest stan wyjątkowy, więc patrole żołnierzy nie są rzadkością.

Przejaśnia się, więc schodzimy uliczkami Montmartre do stacji „2” linii metra – Anvers.

9 stacji później wysiadamy w XX dzielnicy na stacji Père Lachaise – przy największym cmentarzu Paryża założonym w ogrodach podarowanych przez Ludwika XIV swojemu spowiednikowi – ojcu Lachaise. Cmentarz powstał w 1804 roku – prawie sto lat po śmierci jezuity.

Długo można by wymieniać, kto spoczywa w tym pięknym i nostalgicznym miejscu; jesteśmy tu aby pochylić się nad grobami:

Edith Piaf,

Jima Morrisona,

Fryderyka Chopina

Przy grobie Chopina stoją Amerykanie, którym należy wyprostować horyzonty myślowe – według nich Chopin to Alfred, a nie Fryderyk (!?) – rzeczywiście, na nagrobku, jest napis „A…Fred”, ale to tak samo gdybym myślał, że Washington miał na imię Gerald…

Na cmentarzu można natrafić na wiele śladów polskości:

Są niestety też ślady najnowszej historii francuskiej:

Nekropolia jest rozległa i w jesiennym słońcu robi wrażenie. Na cmentarzu znajdziecie też kolombria – zarówno na zewnątrz, jak też w podziemiach cmentarza.

Z cmentarza Pere Lachaise udaliśmy się spacerem w okolicw 11. dzielnicy odwiedzając Bataclan. Niecałe dwa lata wcześniej, 13. listopada w klubie islamscy terroryści zabili ok. 100 osób. Dwa lata po tragedii, nie wszystko jest jeszcze czynne, a obok sali koncertowej i dyskotekowej była tam również dostępna bezpośrednio z ulicy kawiarnia. Dzisiaj wejście pilnie strzeżone z obowiązkową kontrolą bezpieczeństwa – znak czasów, w których żyjemy.

Z Bataclanu metrem (linia „5”) pojechaliśmy na plac Bastylii – Bastylii tam oczywiście nie ujrzycie, zmiótł ją powiew Wielkiej Rewolucji Francuskiej w 1789 roku, za to możecie zobaczyć jej mury wkomponowane w most zgody (Pont de la Concorde) – posłużyły jako budulec do jego konstrukcji. Cały plac jest sam w sobie „rewolucyjny” na jego środku wznosi się kolumna lipcowa (Colonne de Juillet) – pomnik na pamiątkę ofiar rewolucji lipcowej z 1830 roku, za jego budulec posłużyły z kolei przetopione działa Napoleona Bonapartego.

Przy placu znajduje się też gmach z kamienia, aluminium i szkła  – Opéra Bastille.

Po zwiedzeniu okolic placu wróciliśmy do hotelu i wieczorem zorganizowaliśmy wyjście na romantyczną kolację do knajpki. Wybór padł na „Brasserie Le Franc-Tireur” przy Rue d’Armaillé – dobrze oceniona na google – nasza opinia w dziale: Smaki z Podróży.

DZIEŃ 4. (niedziela) – ŁUK TRIUMFALNY, OKOLICE TERNES

Dzień wyjazdu, ale do samolotu na BVA mamy jeszcze czas, więc po śniadaniu udajemy się w jeszcze sennej atmosferze Paryża na zwiedzanie paryskiego pomnika upamiętniającego zwycięstwa Napoleona oraz grobu nieznanego żołnierza w jednym, czyli Łuku Triumfalnego.  Pomnik miał mu zapewnić nieśmiertelność, a los sprawił, że jego pomysłodawca przejechał pod Łukiem Triumfalnym, ale niestety dopiero w kondukcie żałobnym…

Kolejek w niedzielne przedpołudnie, a raczej patrząc na „tłumy”, poranek (jest 10.30) nie ma.

Wchodzimy na górę, tak – wchodzimy zaliczając ponad 280 krętych metalowych schodów. Budowla ma 51 m wysokości, a na jej szczycie znajduje się taras widokowy.

Pod tarasem znajduje się namiastka muzeum wojskowości francuskiej.

Wracamy zwiedzając wciąż jeszcze senne okolice Ternes. – W niedzielę przed południem wydaje się, że Paryż śpi…

Nawet nasza pierwsza kafejka nie zdążyła się „rozpakować”…

Wracamy do hotelu – krótki odpoczynek, pakowanie, check-out i spacer na Neuilly Porte Maillot – o 13.20 wsiadamy w liniowy autobus, który zawiezie nas na prawie najgorsze lotnisko świata – BVA 😉 skąd znowu odlecimy prawie najgorszymi liniami lotniczymi świata, czyli RYR 😉


Wrażenia z Paryża – zamiast podsumowania

Jak się nam spodobał Paryż – miasto, o którym krążą tak sprzeczne opinie..? Powiem krótko – BARDZO!!!

Miasto o wielu twarzach – od tandety pod wieżą Eiffla, do elegancji na Polach Elizejskich. Po drodze bohema na Montmartre, rozpusta na Pigalle, zaduma na Pere Lachaise. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo – no problem. Dzielnice o wyższych numerach – XVIII, XIX, XX – może nie grzeszą elegancją, ale też da się przejść i wyjść bez uszczerbku dla zdrowia i kieszeni – ważne, aby nie zapuszczać się na paryskie przedmieścia, a więc w obszar tzw. Wielkiego Paryża. Ceny atrakcji nie odbiegają od innych miast zachodniej Europy. Sam Paryż nie jest rozległym miastem, da się go zwiedzić w kilka dni, ale to zdecydowanie zbyt krótki czas na randkę z tym uroczym miastem.

Co nas zachwyciło:

  • Katedra Notre Dame – po prostu piękna,
  • Montmartre z bazyliką Sacre Coeur – atmosfera tej dzielnicy – to jest to co lubię,
  • Wieża Eiffla – legenda zawsze będzie legendą,
  • paryska kuchnia i wina + klimat knajpek  – kawa, wino, luz, spokój,
  • elegancja ludzi – czuje się ten szyk wszędzie i zawsze,
  • metro – genialnie można zwiedzić nim całe miasto,
  • uprzejmość i uśmiech Paryżan – hotel, knajpy, ulica – kilka słów po francusku i każdy, był „nasz” – nie zetknęliśmy się z żadnym negatywnym traktowaniem.

Co nas zniechęciło:

  • brak toalet w mieście i niemiła polityka knajpek w tym zakresie (odmowa nawet za cash),
  • tandeta + komercja w miejscach turystycznego kultu (ale to typowe dla wielu światowych atrakcji).

Czy będzie następny raz..?

  • YES, YES, YES – jak mawiał klasyk

Czego nie odpuścimy..?

  • rewii w Moulin Rouge,
  • wnętrz Luwru,
  • paryskich katakumb (mówię o sobie),
  • muzeum Orsay,
  • przejażdżki po Sekwanie
  • zupy cebulowej,
  • odnalezienia naszej kłódki na Pont Neuf 😉

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  1. Wjazd na wieżę Eiffla – bilety można kupić na miejscu chyba, że jesteśmy w szczycie sezonu, ale wtedy też jest to możliwe, tylko kolejki bywają uciążliwe. Cena jeszcze stara – za wjazd na trzeci, najwyższy poziom – 17 EUR. Wysokość robi różnicę – jeśli ktoś ma dylemat – jechać na 2. czy 3. poziom – mówię jasno: tylko 3. poziom. W listopadzie 2017 ceny jednak wzrosły – aktualny cennik dostępny w necie. Jest tańsza opcja – wejście schodami, ale tylko do max. 2. poziomu.
  2. Często pomijana – druga paryska „wieża” – Tour Montparnasse – jest biurowcem z jedną z najszybszych wind w Europie – wjazd na 196 m zajmuje mniej niż 40 sekund. Widoki podobno równie piękne z tarasu umieszczonego na wysokości ponad 200 m.
  3. Wstęp do katedry Notre-Dame jest bezpłatny, ale są bramki bepieczeństwa. Wejściówka na wieżę kosztuje ponad ok. 10 EUR, ale trzeba przygotować się na kolejki; wejście na wiezę zamykane jest chyba o 17.30, a sama wieża czynna do 18.30.
  4. Nasza kłódka na Pont Neuf kosztowała nas – po ambitnych, francusko-angielskich negocjacjach wytargowaliśmy pakiet za 9 EUR; kupujesz kłódkę, grawer już czeka; niby sprzedający i grawer się nie znają, ale nie dajcie się zwieść – to jest zwykła société partenaire (spółka partnerska;)
  5. Wizyta w Moulin Rouge, to obowiązkowo strój wieczorowy, ale może być w wersji light. Rewie odbywają się o godzinie: 19-tej, 21-szej oraz 23-ciej. Bilety należy zarezerwować wcześniej (przez internet), ale wbrew obiegowym opiniom – bywają pojedyncze sztuki nawet dzień „przed”. Przyjemność kosztuje odpowiednio:
    1. „economy class” – od 127 EUR (bez napoju)
    2. „premium economy” – od 137 EUR (1/2 butelki szampana)
    3. „bussiness class” – od 185 EUR (1/2 butelki szampana + dinner)
    4. „first class” – 210-420 EUR (za menu VIP)
  6. Łuk triumfalny – zwiedzanie – koszt: 12 EUR. Wejście zajmuje chwilę bo trzeba pokonać 284 stopnie. Wśród wyrytych nazwisk znajdziecie 7 polskich oficerów oraz 5 polskich miejscowości. Za cenę biletu otrzymujecie wejście na taras widokowy oraz zwiedzenie mini muzeum wojskowości francuskiej znajdujące się pod tarasem.
  7. Przy Łuku Triumfalnym, przy Avenue Carnot znajduje się przystanek autobusów lotniskowych (transferowych) na CDG oraz ORY.
  8. Ceny w Paryżu – transport – tani nawet za standardowy bilet – 1,90 EUR nie jest szokiem dla kieszeni, a jest szereg tańszych opcji. Butelkę wina w restauracjach, brasseriach, bistrach – da się zamówić, pamiętam kartę, gdzie było wino za 1.490 EUR, ale my skorzystaliśmy z opcji za 17 EUR, a były też za 12 EUR – o jedzeniu więcej w dziale: „Smaki z podróży”.

 

 

 

RONDA – TAŃCZĄCA NA SKAŁACH

Andaluzja swoim bogactwem historyczno-krajobrazowym jest w stanie obdzielić kilka innych prowincji: Sewilla (z Alkazarem i katedrą), Grenada (z Alhambrą i Alcazabą), Kadyks (trochę arabski), Malaga (ze swoi gwarem), pięknie położona Huelva, czy nowoczesna i kosmopolityczna Marbella – wszędzie jest pięknie. Ale jest też malutka Ronda – andaluzyjska perełka architektoniczno-krajobrazowa. Jedno z tych miasteczek niekoniecznie położonych na uczęszczanych przez turystów i urlopowiczów szlakach. Jeśli ktoś zadaje sobie pytanie: „Czy leżeć na plaży w Marbelli, czy jechać do Rondy?”, odpowiem mu: „Jedź do Rondy – nie będziesz żałował!”

To małe miasteczko było w średniowieczu praktycznie nie do zdobycia. W XI wieku, pod panowanien Maurów, była nawet stolicą taify – małego arabskiego kalifatu. Rondę odwiedziłem 2x w latach 2007-2008. Dzisiaj, po 11 latach nie stworzę reporterskiego zapisu z pobytu, ale kilka zdjęć, które mi pozostały pozwalają mi znaleźć się tam raz jeszcze. Spróbuję więc w oparciu o kilka odnalezionych fotek stworzyć minifotorelację; może uda mi się kogoś natchnąć do odwiedzenia tego unikalnego, hiszpańskiego miasteczka.


Z andaluzyjskiego wybrzeża, do Rondy najłatwiej dostać się samochodem. Pokonanie np. 60 km z Marbelli nie zajmie Wam więcej niż godzinę. Droga jest na ogół wąska i kręta, ale w związku z tym, że nie są to alpejskie passy, ani andyjskie drogi śmierci, to każdy kierowca da sobie radę.

Wyjeżdżając z Marbelli i wspinając się krętymi drogami Sierra de las Nieves zostawiacie za sobą błękit Morza Śródziemnego i zielone wybrzeże Andaluzji.

Z tego, co pamiętam w roku 2008 andaluzyjskie karłowate lasy były trawione przez liczne pożary, więc widoki takie jak niżej nie stanowiły rzadkości.

Godzina jazdy z mały przerwami i meldujemy się w Rondzie.

W miasteczku drogi stały się jeszcze węższe…

Cała zresztą Ronda jest miasteczkiem o starej, zwartej zabudowie. Nie może być inaczej, jej położenie wymusza taki, a nie inny układ urbanistyczny.  Samo centrum Rondy, to wąskie uliczki z licznymi knajpkami. Wszystko sprawia wrażenie kameralności, sjesty i pomimo odwiedzających to miasto licznych turystów, spokoju.

Unikalność położenia miasta wynika z faktu, że leży ono na dwóch wielkich skałach, pomiędzy którymi znajduje się kanion El Tajo, w dole którego wije się rzeka Guadaletin. Wysokość skalnych ścian kanionu sięga 200 metrów!

Nad urwiskiem wiszą domy zwane Casas Colgadas.

Oba brzegi wąwozu spina most Puente Nuevo (nowy most). Jest jeszcze, od wschodniej części stary most (Puente Viejo) oraz dużo niżej położony Puente S. Miguel – może mniej okazały, ale widok z niego rówież przepiękny. Południowa częśc miasta (wjazd od strony wybrzeża) chociaż znacznie mniejsza od części północnej, w której głównie toczy się miejskie i turystyczne życie, nie ustępuje jej w ilości zabytków i ciekawych miejsc, a siedziba władz miejskich znajduje się właśnie w części południowej.

Od strony zachodniej miasto ma jeszcze jedną atrakcję – Mirador de Ronda – wspaniały punkt widokowy. Usiąść na ławeczce i obejrzeć zachód słońca w Rondzie – bezcenne.