Z Liverpoolu do Manchsteru jest zaledwie 30 mil, a podróż couchem zajmuje nie więcej niż 50-60 minut. Wszystko zależy od korków na łączącej oba miasta autostradzie M62. Autobus zatrzymuje się przy Chorlton Road – głównym dworcu autobusowym miasta (Manchester Couch Station). A Portland Street, w pobliżu której jest MCS to praktycznie centrum Manchesteru.
W październiku 2019 roku pogoda była typowo angielska w tej części wysp brytyjskich. Trochę chłodno, trochę deszczowo, ale bez zjawisk ekstremalnych. Podróż szybka i komfortowa i „lądujemy” w Manchesterze.
Jako, że post ten tworzę w styczniu 2021 roku, to pozwolę sobie na zadanie jednego pytania. Czy wiecie jakie jest jedno z miast partnerskich Manchesteru..? Tak, chodzi o Wuhan! 😉
MANCHESTER – TROCHĘ HISTORII
Manchester to jedno z najstarszych miast Anglii. Daleko mu co prawda do Colchester (założone w 77 roku n.e.), ale rok 1086 również robi wrażenie. Zwłaszcza, że pierwsze wzmianki o obozie/osadzie pochodzą z V wieku n.e. Manchester zwany był w Anglii miastem bawełny, a od XVIII wieku, w trakcie rewolucji przemysłowej, stał się jednym z symboli nie tylko Anglii, ale też zmieniającego się świata. Z najnowszej historii, którą znamy nie zapominajmy o tragedii, która wydarzyła się 22. maja 2017 roku – po koncercie Ariany Grande eksplodował ładunek wybuchowy. Zginęły 23 osoby, w tym 2 Polaków.
Poza historią, czy wiece, że:
w mieście przed swoją śmiercią koncertował Fryderyk Chopin,
Chetham’s Library to najstarsza w świecie anglosaskim biblioteka publiczna (XVII wiek),
Manchester to miasto, gdzie stworzono pierwszy komputer (1948 rok),
do Manchetseru prowadziła pierwsza linia kolejowa na świecie (z Liverpoolu w 1830 roku),
jeśli Europa miała swoje Waterloo, to Manchester miał swoje Peterloo (1819 rok),
to właśnie w Manchesterze ma swoją siedzibę najstarsza na Wyspach orkiestra symfoniczna (rok założenia – 1857!),
25 laureatów nagrody Nobla edukowało się w Manchesterze, a konkretnie na University of Manchester,
o mieście partnerskim (było wyżej) po tych pięknych wspominkach nie już więcej nie wspomnę…
KRÓTKI SPACER, BO CZASU NIESTETY NIEWIELE
Wysiadając przy Portland Street znajdujemy się w centrum miasta. Jeśli w książkach z historii czytaliście o Manchesterze jako mieście przemysłowym, to już pierwszy look weryfikuje te wspomnienia. Jeszcze w latach 90-tych XX wieku zaczęła się transformacja miasta. Dzisiaj Manchester to miasto usług finansowych edukacji nastawione na komfort życia mieszkańców.
Na rogu Chatnam Street oraz Piccadilly znajduje się siedziba jednego z najstarszych manchesterskich banków – Union Bank of Manchester, który prowadził działalność od 1836 do 1940 roku.
Przy Faulkner street znajdziecie symboliczny łuk chiński oznaczający wejście do chinatown. Podobno to drugie na Wyspach Brytyjskich chinatown pod względem wielkości. Dla mnie sprawiało wrażenie lekko wymarłego. Spokój i cisza to nie są wyznaczniki chinatown jakie znam. W dzielnicy znajdziecie oczywiście wszystko co chińskie – knajpki z jedzeniem, małe sklepiki i duże hurtownie.
Centrum miasta pełne jest postindustrialnych budynków z XIX oraz XX wieku. Typowa zabudowa dla wielu angielskich miast. Ma to swój niezaprzeczalny urok, a dodatkowo nadaje miastu specyficzną atmosferę.
Manchester to nie tylko stary postindustrializm w architekturze, ale też modernizm i nowoczesność. Niestety nie tym razem, gdyż cel wizyty był inny, ale z chęcią pochodziłbym jeszcze po tym 6. pod względem liczby mieszkańców mieście Wielkiej Brytanii.
THE OLD MONKEY – MANCHESTERSKI PUB ZALICZONY
Skoro już zaliczyliśmy liverpoolskie puby, to należało również odwiedzić ten tradycyjny angielski przybytek również w Manchesterze. The Old Monkey jest właśnie takim miejscem. Z wystrojem, klimatem oraz klientelą.
Zamawiamy po pincie lokalnego beera z lekkimi zakąskami i tak spędzamy chwile popołudnia w Manchesterze.
Jakby nie było 5-procentowy Diamond Lager z własnego browaru Josepha Holta to jeden z najlepszych lagerów, jakie miałem w życiu spożywać. Dwukrotnie został uznano go za najlepszego lagera premium na świecie podczas International Brewing Awards – w latach 2013 oraz 2017.
Piwo w swojej barwie słomkowe, z lekką pianą, która jednakże utrzymuje się w szklance. W smaku orzeźwiające z lekką nutą owocową. Goryczka niewielka, acz wyczuwalna, ale dobrze skomponowana ze słodyczą. Dla mnie – 4,5/5 wśród lagerów.
MANCHESTER CITY – JEDNA Z DWÓCH PIŁKARSKICH HISTORII MIASTA
Nie będzie w tym odrobiny przesady jeśli powiem, że Manchester to miasto piłki nożnej. Jest oczywiście muzeum poświęcone temu sportowi; przede wszystkim są jednak dwa legendarne kluby. Pomimo, że moje piłkarskie sympatie są od wielu lat umiejscowione są 35 mil stąd, to oczywiście nie odmówiłem sobie możliwości zwiedzenia tego miejsca.
Manchester City F.C. to odwieczny rywal dwa lata starszego Manchester United F.C. Jeśli jednak zauważymy, że korzenie tego pierwszego sięgają 1880 roku, a tego drugiego 1878 roku, to coż to jest wobec historii, jaką oba kluby zapisały w angielskiej piłce.
W swojej długiej historii the citizens zdobyli wiele tytułów, a magiczną liczbą pozostaje dla nich chyba „6”. 6x wygrali ligę, 6x zdobyli puchar ligi, 6x wygrali superpuchar. Największe sukcesy to oczywiście druga dekada XXI wieku. Niewątpliwe sukcesy zaczęły się, gdy w 2009 roku głównym sponsorem klubu zostały linie lotnicze Etihad Airways. Niezapominajmy też o latach 1968-1973, gdy klub również odnosił liczne sukcesy.
ZWIEDZANIE ETIHAD STADIUM
Bezsprzecznie przed wizytą w Manchesterze złożyliśmy order na zwiedzanie stadionu. Cała impreza trwa około 2-2,5h. Przewodnik oprowadza zwiedzających począwszy od klubowego sklepu, przez szatnie, odnowę biologiczną, tunel, trybuny, ławkę trenerską i loże prasowe, vipowskie oraz inne miejsca związane z historią klubu.
No to zaczynamy tour po Etihad Stadium!
Ostatni punkt wizyty to odwiedziny w press-room. Miejsce, gdzie odbywają się pomeczowe konferencje prasowe. A tam..? Niespodzianka! Jeśli ktoś jest ciekawy – jest tylko jeden sposób na sprawdzenie – odwiedzić Etihad Stadium.
MACHESTER – INFORMACJE PRAKTYCZNE
Aby dostać się z Liverpoolu do Manchesteru mamy dwie możliwości – bus or train. W związku z tym, że hotel mieliśmy przy dokach, to zdecydowaliśmy się na opcję autobusową.
Autobusy (couches) odjeżdżają z LIVERPOOL ONE – jednej z centralnych stacji autobusowych w centrum miasta. Wybraliśmy NATIONAL EXPRESS, a bilety (w tej samej cenie można nabyć zarówno w automatach, jak również kasach (drożej będzie u drivera w autobusie)
Druga opcja to pociąg z Lime Street w Liverpoolu do Oxford Road Station w Manchesterze.
Żeby dostać się na Etihad Stadium najlepiej wsiąść w kolejkę BLUE LINE – trasa z Piccadilly do mekki fanów MC zajmuje nie więcej niż 15 minut.
Opis szynowego transportu w Manchesterze znajdziecie tutaj: tfgm.com.
Cennik na transport publiczny w Mancheterze w październiku 2019 roku przedstawiał się następująco:
Cmentarz Łyczakowski to miejsce szczególne dla Polaków. To tutaj znaleźli miejsce swojego spoczynku znani Polacy: Maria Konopnicka, Gabriela Zapolska, Stefan Banach czy Artur Grottger. Jeszcze w latach 90-tych XX wieku to miejsce było zaniedbane, wcześniej natomiast trudno dostępne. Dzisiaj cmentarz odzyskuje swój dawny charakter, a z uwagi na pamięć o polskich dziejach i mieszkańcach Lwowa warte odwiedzenia.
Początki cmentarza sięgają 1786 roku i jest jedną z najstarszych nie tylko polskich czy ukraińskich, ale również europejskich nekropolii. Co prawda już w XVI wieku na wzgórzach obejmujących teren dzisiejszego cmentarza chowano zmarłych na dżumę. Do roku 1786 pochówki urządzano na wielu parafialnych cmentarzach. W 1783 roku cesarz Austro-Węgier, Józef II wydał dekret nakazujący likwidację wszystkich, a było ich około 100, małych cmentarzy. W związku z tym wydano nakaz utworzenia nowych nekropolii poza granicami miasta i w ten sposób, jako jeden z nich, powstał Cmentarz Łyczakowski. Ówcześnie stanowił jeden z czterech miejsc pochówku, natomiast obecny kształt cmentarza wyłonił się około 1855 roku.
Dzisiaj Cmentarz Łyczakowski zajmuje powierzchnię około 40ha, którą podzielono na 86 pól grobowych. Znaleźć można 300 tysięcy mogił, dla których księgi cmentarne zaczęto prowadzić w 1885 roku. Najstarsze nagrobki pochodzą z roku 1787!
STARA CZĘŚĆ CMENTARZA
Cmentarz położony jest na niewielkich wzniesieniach, a największa oczywiście, stara jego część jest dość gęsto ozdobiona drzewami. Ten cmentarz, jak każda nekropolia, to historia miasta i okolicznych terenów zapisana w nagrobnych tablicach.
Wśród starej części znajdują się groby zarówno ukraińskiej, jak również polskiej części mieszkańców Lwowa.
CMENTARZ ORLĄT LWOWSKICH – TRAGICZNA HISTORIA OBRONY LWOWA
Miejsce swojego wiecznego spoczynku Obrońcy Lwowa 1918-1920 znaleźli na zboczach łyczakowskich wzgórz od strony ulicy Pohalunki.
W XX wieku Lwów dwukrotnie był obroniony przez Polaków. Pierwszy raz w latach 1918-1919 w trakcie walk z URL, drugi raz w roku 1920 w trakcie wojny polsko-bolszewickiej. Za każdym razem walki zakończyły się sukcesem. Gdy w 1918 roku Rzeczpospolita odzyskiwała niepodległość, każdy jej skrawek rodził się w wielkich bólach i walkach. Tak też było we Lwowie w 1918 roku. Do walki o miasto stanęli najmłodsi nazwami później Orlętami Lwowskimi.
W mieście stacjonowali głównie żołnierze ukraińscy natomiast Polacy służący w armii C-K byli niestety wysłani na dalsze odcinki frontu. Miasta broniło wówczas pospolite ruszenie, w tym uczniowie i studenci. Z ponad sześciu tysięcy „cywilnych” obrońców Lwowa około 1.400 było uczniami i studentami, z których z kolei prawie 200 poległo w walkach. To właśnie tutaj spoczywa Antoni Petrykiewicz – najmłodszy w historii Polski kawaler orderu Virtuti Militari. Miał 13 lat, gdy zmarł od ran poniesionych w walkach o Persenkówkę. Dopiero odsiecz wojsk polskich przyniosła spokój w mieście.
Tutaj spoczywa również dowodzący armią Wschód oraz architekt zwycięstwa nad bolszewikami w 1920 roku, a zmarły w 1928 roku generał Tadeusz Rozwadowski. Pragnął spocząć ze swoimi żołnierzami.
Obrona Lwowa w latach 1918-1920 była jednym z najbardziej obywatelskich i patriotycznych zrywów w historii Polski XX wieku. Wszystko skończyło się w roku 1945 – nie z końcem wojny, ale z postanowieniami konferencji jałtańskiej. Jednak do dzisiaj we Lwowie – pomimo przymusowych repatriacji – język polski jest nie tylko doskonale rozumiany, ale też kultywowany w domach.
Za granicami Rzeczpospolitej odwiedziłem kilka miast położonych na tzw. kresach: Wilno, Kowno, Brześć, Daugavpils. W żadnym z tych miast nie było tyle polskości, co we Lwowie.
NIE TYLKO POLACY WALCZYLI W OBRONIE LWOWA…
Walki o Lwów to nie tylko zaangażowanie mieszkańców oraz władz Polski. Również inne nacje wspomagały odradzającą się po latach zaborów Rzeczpospolitą. Najważniejszymi epizodami we Lwowie były wszakże walki amerykańskich lotników i francuskich żołnierzy.
W lipcu 1919 roku amerykański lotnik Merian C. Cooper po spotkaniu z Ignacym Paderewskim oraz generałem Rozwadowskim utworzył 7 eskadrę myśliwską. Spośród 17 Amerykanów w walkach o Lwów poległo 3 pilotów. Ich prochy spoczywają wśród towarzyszy broni z tamtych lat na wśród obrońców miasta.
Drugą nacją, która zasłużyła się w walkach o polskość miasta byli Francuzi. 17 z nich poległo, a prochy jednego – Jeana Laoureta do dzisiaj spoczywają wraz z lwowskimi orlętami.
Przez wiele lat, o II wojnie światowej to miejsce nie wyglądało jak dzisiaj. Mój ojciec był tam w latach 70-tych XX wieku – opowiadał, że nie dało się wtedy legalnie wejść. Ja, natomiast byłem tam w latach 90-tych XX wieku i zmiany były dopiero w powijakach. Można rzec, że poza uporządkowaniem mogił nic innego się jeszcze nie zdążyło zmienić. Dopiero po roku 2001 rozpoczęto odbudowę i renowację tej części cmentarza łyczakowskiego. Ponowne jego otwarcie – w kształcie, który znamy dzisiaj – nastąpiło w roku 2005.
CMENTARZ ŻOŁNIERZY UKRAIŃSKICH
U stóp Cmentarza Orląt Lwowskich jest natomiast ukraiński cmentarz wojenny. O ile najnowsze groby stanowią o tragicznym czasie walk w Donbasie, a o tyle inna jego część nie należy do najbardziej chwalebnych. W tym kwartale pochowano między innymi poległych ukraińskich żołnierzy dywizji SS Galizien oraz ukraińskiej armii halickiej.
Bez wątpienia największe wrażenie robią oczywiście groby poległych żołnierzy w trakcie wojny w Donabsie. To najnowsza historia, którą oczywiście obserwujemy w mediach, a której dramatyzm widać na łyczakowskich wzgórzach. Zwłaszcza, że z większości z nagrobków patrzą twarze młodych osób. Rzadko kiedy wiek poległych przekracza 20-24 lata. Od 6. kwietnia 2014 roku w walkach zginęło po stronie ukraińskiej ponad 4.400 żołnierzy. Niewiele mniej zginęło cywilów. I to wszystko dzieje się w XXI wieku na terenie (wschodniej) Europy.
CMENTARZ ŁYCZAKOWSKI – KILKA PRZYDATNYCH INFORMACJI O NEKROPOLII
Cmentarz Łyczakowski znajduje się, jak nazwa wskazuje, w Rejonie Łyczakowskim w odległości około 1,9 km od lwowskiego ratusza – ok. 25 minut spaceru.
Na ulicę Miecznikowa, gdzie znajduje się cmentarz można dojechać linią tramwajową nr 1, jak też marszutkami kursującymi na Łyczaków
Czy lwowskie klimaty w naszym, polskim rozumieniu jeszcze istnieją? Jaki jest Lwów dzisiaj? Co się zmieniło w XXI wieku? Ostatni raz byłem tutaj jeszcze w latach 90-tych XX wieku… Tym razem w 2020 covidowym roku jest to dla mnie czwarta podróż. Była więc klimatyczna Apulia PUGLIA MIA… , był olśniewający Stambuł SMAKI STAMBUŁU, był Frankfurt na szybko (nawet niechcący 2x) FRANKFURT AM MAIN, czas na Lwów!
Jest marzec 2020 roku. Pierwsza fala covid19 we Włoszech rozpędza się zabierając ze sobą pierwsze ofiary. 4. marca w Polsce mamy pierwszy przypadek sars-cov2, a w samolocie na trasie WAW-KBP pojawiają się pierwsze osoby w maseczkach. Natomiast na lotnisku w Boryspolu czeka na nas pierwszy pomiar temperatury ciała. Również obsługa lotniska ma na twarzach maseczki a na dłoniach lateksowe rękawiczki. Zestaw ten, jak się okaże w najbliższych miesiącach, na stałe zagości na wszystkich lotniskach świata. Niestety rodzice, którym przede wszystkim był ten wyjazd dedykowany, z uwagi na przeklętego wirusa rezygnują z podróży.
Tak więc sami po krótkim locie via Kijów lądujemy we Lwowie. 3 dni, zaledwie 3 dni muszą starczyć na przypomnienie miasta, które mniej lub bardziej jest mi już znane.
LWOWSKIE NUMBER ONE
Lwów to miasto number one na Ukrainie. Brzmi tajemniczo, ale wystarczy sobie wspomnieć, że:
w 1574 roku we Lwowie wydrukowano pierwszą książkę na terenach Ukrainy,
pierwsza linia kolejowa w latach 60-tych XIX wieku prowadziła z Przemyśla do Lwowa,
pierwszy uniwersytet ukraiński powstał również we Lwowie – w 1661 roku,
w 1715 roku założono we Lwowie pierwszy browar,
II połowa XVI wieku to pierwszy park miejski w ukraińskich miastach,
1749 rok przyniósł pierwsze wydanie gazety,
14.07.1894 roku odbył się pierwszy mecz piłki nożnej,
a pierwszy mecz hokeja na lodzie odbył się w 1905 roku,
„Pid Rymskym Tsesarem” to nazwa pierwszego ukraińskiego hotelu powstałego w 1785 roku.
To jednak nie wszystko – Lwów dzierży swoją palmę pierwszeństwa również w przypadku kilku światowych wynalazków:
w lipcu 1853 roku Ignacy Łukasiewicz zapalił pierwszą na świecie lampę naftową,
rok 1784 – to wypuszczenie pierwszego na świecie balonu na ogrzane powietrze.
Teraz już wiemy dlaczego o Lwowie mówi jako o mieście numer jeden na Ukrainie.
LWÓW – NOSTALGICZNIE I HISTORYCZNIE
Faktem jest, że przez wieki Lwów był miastem polskim. Ba, wręcz jednym z symboli polskości. Założony przez króla Rusi Daniela Halickiego, w latach 1349-1772 znajdował się pod polskim władaniem, z małą przerwą w XIV wieku, kiedy to należał do Królestwa Węgier. Po I rozbiorze polski, do 1918 roku był natomiast stolicą Galicji (i Lodomerii) – jednego z terytoriów Austro-Węgier. Do Rzeczpospolitej miasto wróciło w latach 1918-1939, by w roku 1945 wejść w skład ZSRR, a od 1991 roku stać się jednym z głównych miast niepodległej Ukrainy.
Pamiętam Lwów z lat 90-tych XX wieku, jako totalnie zaniedbane miasto, brudne, szare i ponure – pomimo bogatej historii i całkiem niezłego położenia. Nie było w nim tego galicyjskiego charakteru, z którym chociażby mamy do czynienia w Krakowie. Jak będzie tym razem? Jak wygląda cmentarz łyczakowski? Czy można spędzić saturday-night we Lwowie?
LWÓW – DZIEŃ 1.
Lądujemy, wsiadamy do trolejbusa, który z lotniska zabierze nas do centrum miasta. Śpimy w EUROHOTELU, z którego okien mamy widok na Kościół zaślubin najświętszej Maryi i klasztor Sakramentek.
Najpierw czeka nas krótka rozgrzewka w hotelowej restauracji:
Ale nie tylko! Zaczynamy między innymi od banosza czy też banusza. Jak zwał, tak zwał, ale danie to typowe jest dla zakarpackich górali, na Łemkowszczyźnie, czy też Huculszczyźnie, a sporządzane z mąki kukurydzianej, bryndzy i skwarków. Wersja VIP zawiera również grzyby i kawałki mięsa. Pierwsza ciekawostka na kulinarnym szlaku Lwowa zaliczona.
Jako że, blisko do rynku, to sprawdzamy jak wygląda sobotnie życie towarzyskie w stolicy zachodniej Ukrainy. Rynek wraz z okolicznymi knajpkami tętni życiem – wszystko wygląda jeszcze tak, jakby covid nie istniał! Tak w ogóle to Lwów porwał nas swoim szaleńczym nocnym życiem. Lwów to piękna historia, ale też wspaniała kuchnia, więc jak tu nie zwiedzać miasta kulinarnym szlakiem!
PIJANA WIŚNIA (П’яна вишня)
Takie przybytki jak sławna Pijana Wiśnia (П’яна вишня) cieszą nie słabnącym oblężeniem zarówno w dzień, jak też w nocy.
Chwileczkę zatrzymajmy się na fenomenie ukraińskich nalewek. Ukraińcy rozróżniają nalewkę od nastojanki – jedna ma moc około 20-25%, natomiast druga nawet 30-40% i tym się różnią. Ukraińcy najczęściej zalewają owoce spirytusem, rzadziej wódką, która akurat do nalewek jest moim pierwszym wyborem. Bogactwo nalewek i nastojanek we lwowskich barach jest praktycznie nieograniczone. Tak naprawdę to limituje go tylko ilość gatunków dostępnych owoców. W barze podchodzisz do kontuaru, zamawiasz i pijesz – w środku, przy stoliku, lub na zewnątrz. W miłej, spokojnej atmosferze galicyjskiego chilloutu.
GAZOWA LAMPA (Гасова лямпа)
Nie licząc spacerów uliczkami lwowskiej starówki, sobotni wieczór spędzamy w restauracji zwanej Гасова лямпа (Gazowa Lampa).
Tak jak poprzednio, tak też w przypadku tej restauracji mamy do czynienia z historią. Ignacy Łukasiewicz – farmaceuta spod Mielca – w 1846 roku, za działalność niepodległościową został osadzony we Lwowie, gdzie pracował w aptece i prowadził prace nad destylacją ropy naftowej. Prawdopodobnie wieczorem 31.07.1853 roku światłem pierwszej lampy gazowej została rozświetlona wystawa apteki, w której pracował.
Poza quick-barem, gdzie oczywiście można wejść na jednego z dziesiątek shotów, znajdziecie tam dwa, a nawet trzy poziomy restauracji, która serwuje ukraińskie i zakarpackie jedzenie.
W sobotni wieczór w GAZOWEJ LAMPIE ciężko znaleźć miejsce, ale miła Pani sadza nas przy stoliku i możemy skosztować lwowskiej kuchni. Zamawiamy wareniki czyli pierogi ze skwarkami (oraz śmietaną), pawljukową rozradę czyli obsmażaną kiełbasę z pieczonymi kartoflami. Natomiast jako przystawko-deser ląduje na stole doszka kwaszenini czyli wszystko co kiszone: kapusta, ogórki, pieczarki, pomidory, itd. Ukraina, podobnie zresztą jak cała wschodnia Europa słynie z kwaszenia wszystkiego co pod ręką i są to produkty pierwszorzędne, że też o ich zdrowotnych właściwościach nie wspomnę. Będąc więc za naszą wschodnią granicą warto spróbować tych tradycyjnych kiszonek. Są super – w większości przypadków nie natkniecie się na przyspieszacze, a smakują wybornie.
Zdziwienie obsługi było tylko przy karcie napojów. Kilkukrotnie pytano nas czy na pewno nie piwo lub coś mocniejszego. Wino nie jest tam alkoholem pierwszego wyboru, ale w końcu podali odeskoje czorne. W ten sposób, aby podróżniczo-kulinarnej tradycji stało się zadość, spróbowaliśmy lokalnego (czytaj: ukraińskiego) wina. Szału nie było, niestety pomimo czarnomorskiego wybrzeża, gdzie można uprawiać winorośl, tradycja winiarska wciąż jeszcze przed tym narodem.
Żeby zaznajomić się z rachunkiem… Nie, nie zdradzę. Będąc we Lwowie warto odwiedzić GAZOWĄ LAMPĘ i poczekać na ten moment. Tymczasem opuszczany ten przybytek kulinarnej rozpusty i udajemy się na nocne zwiedzanie okolic rynku.
LWÓW – DZIEŃ 2.
Miasto słynie, co za naszą wschodniej granicy jest rzadkością, z kawy i czekolady. Kawa to jeden z symboli tego galicyjskiego miasta. Na ulicach wręcz unosi się zapach kawy, a mieszkańcy miasta nie tylko uwielbiają ten napój, ale też potrafią go doskonale przyrządzić. Co ciekawe, historia lwowskiej kawy związana jest oczywiście z Jerzym Franciszkiem Kulczyckim – dzielnym żołnierzem króla Jana III Sobieskiego. Dragon, posłaniec, dyplomata, a przede wszystkim zapobiegliwy człowiek zorganizował od oblegających Wiedeń Turków kilkadziesiąt worków kawy, którą wykorzystał do założenia w Wiedniu pierwszej w Europie kawiarni. Jako, że pochodził z podlwowskiego Sambora, to kawa zawitała w również do Lwowa. O ile kawę pijała głównie polska część mieszkańców miasta, a tyle Ukraińcy preferowali herbatę. Kawowe tradycje udało się uratować również w czasach sowieckich – kawa w ramach wymiany handlowej przypływała z bratnich socjalistycznych krajów jak chociażby z Kuby.
Tymczasem spacerując szlakiem porannej kawy mamy okazję zobaczyć:
Przy Placu Muzealnym znajduje się Bloshynyy Knyzhkovyy Rynok, gdzie handluje się staymi (i nie tylko) książkami.
POMNIK NIKIFORA KRYNICKIEGO
Kilka kroków dalej, przy katedrze dominikańskiej znajdziecie pomnik upamiętniający Nikifora Krynickiego, czy też Epifaniusza Dworniaka, bo właśnie tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko. Ten jeden z najsłynniejszych malarzy-prymitywistów znalazł swoje upamiętnienie nie tylko w rodzimej Krynicy, ale też na Ukrainie. Wielkim fanem jego twórczości był ukraiński malarz i mecenas sztuki – Roman Turyn, stąd też Nikifora upamiętniono we Lwowie. Pomnik wzniesiono w 2006 roku, czyli zaledwie rok później od czasu gdy swojego najwybitniejszego malarza upamiętniła Krynica.
RYNEK I JEGO ATRAKCJE
Stąd już kilka kroków do rynku, gdzie znajdziecie funkcjonującą do dzisiaj aptekę będącą jednocześnie muzeum lwowskiej farmacji. Oprócz zakupów, za 20 UAH zwiedzicie również część muzealną.
Lwowski ratusz powstał w latach 1827-1835 w miejscu poprzedniego gotyckiego. Na wieży liczącej 65 metrów wysokości znajduje się taras widokowy.
DZIELNICA ORMIAŃSKA
Wracamy w okolice Gazowej Lampy, tym razem na rozgrzewającego shota.
A wybór jest spory, każdy znajdzie swój smak – zarówno wielbiciele wytrawnych smaków, jak też fani słodkości.
GAZOWA LAMPA zlokalizowana jest przy ulicy Wirmeńskiej, a to już jest Dzielnica Ormiańska czyli Вірменський квартал – ten fragment miasta, który naprawdę warto zobaczyć. Już w średniowieczu Lwów był centrum Ormian zamieszkujących tereny Rzeczypospolitej. Ulica Wirmeńska stanowiła oś całej dzielnicy, a do dzisiaj stoją przy niej kamienice z XVI wieku. Zlokalizowana tam katedra ormiańska pochodzi z XIV wieku.
Spacer po bocznych uliczkach przenosi nas w inny świat. Tutaj można poczuć świat niekoniecznie galicyjski, ale też inny. I czas płynie jakby wolniej…
DOM NAUKOWCÓW (Будинок вчених)
W pobliżu Parku Kościuszki, przy ulicy Łystopadohowo Czynu znajduje się jedna – jak dla mnie – perełek Lwowa. Niepozorny Dom Naukowców (Будинок вчених), który można zwiedzić za 20 UAH, czyli ok. 3 PLN. Nomen omen, „kustosza” sami szukaliśmy, aby móc zapłacić za tę atrakcję. Ten budynek, to stare Kasyno Szlacheckie przy dawnej ulicy Mickiewicza – tak było do 1939 roku.
Budynek został wybudowany w 1898 roku i służył jako miejsce spotkań i gier towarzyskich. Oczywiście hazard też był obecny w tych ścianach, ale należało przede wszystkim zostać członkiem klubu, który tutaj istniał. Po II wojnie światowej urządzono tutaj Dom Uczonych, a z historii najnowszej należy wspomnieć, iż we wnętrza tego budynku gościły w 1999 roku sztab wyborczy Łeonida Kuczmy.
BACZEWSKI – HISTORIA LWOWSKIEJ KUCHNI
BACZEWSKI (Ресторація Бачевських) to chyba najbardziej kultowa lwowska restauracja. Początki biznesu Baczewskich sięgają 1782 roku i założonej fabryki wódek i likierów. Sprawcą największego boomu był Józef Adam Baczewski, który stery rodzinnej firmy objął w 1856 roku. Wprowadził nowoczesne metody produkcji alkoholu i rozwinął gastronomiczną część przedsiębiorstwa. Marka J.A.Baczewski na całe dziesięciolecia stała się synonimem wysokiej jakości wódek i likierów. W 2015 roku w kamienicy przy ulicy Szewskiej reaktywowano sklep z alkoholem sygnowanym tradycyjną rodzinną marką, a także restaurację.
Niestety obowiązują rezerwacje lub należy poświęcić trochę czasu aby odstać w kolejce. Aby usiąść przy stoliku odczekaliśmy około 20 minut, ale warto było czekać jak śpiewał klasyk! Restauracja BACZEWSKI zajmuje dwa poziomy, w tle słychać muzykę na żywo. Najważniejsza jest jednak kuchnia. A z jej bogactwa naprawdę warto skorzystać.
Dla porównania z GAZOWĄ LAMPĄ zamawiam pieczoną kiełbasę, a także lwowskie gołąbki. Jedno i drugie wypada doskonale!
Hitem jest jednak faszerowany lin. Niewiele jadłem smacznych faszerowanych ryb – ta jest przykładem najlepszej polskiej tradycji kulinarnej; dzisiaj na terenach ukraińskich, ale zapachy polskiej kuchni wciąż obecne są we lwowskich restauracjach.
Jedyne, co może irytować, to czas oczekiwania na zamówienie. Wykracza poza oczekiwania, ale jest niedziela, pełne sale gości, co może dawać wytłumaczenie tej niedogodności. Całość oceniłbym na 4,5/5. Jeśli jedziecie do Lwowa – zajrzyjcie do Baczewskiego, a nie pożałujecie.
WŚRÓD ATRAKCJI LWOWA
Gdy już BACZEWSKI zaliczony, można udać się na leniwe popołudniowe zwiedzanie miasta. Lwów to miasto kościelnych wież. Kościoły – w przewadze i cerkwie, łącznie w liczbie 41.
W pobliżu lwowskiego rynku, przy ulicy Teatralnej znajduje się pochodzący z 1610 roku kościół św. Piotra. Dzisiaj pełni rolę garnizonowej cerkwi greko-katolickiej.
Śladów lwowskiej polskości nie trzeba w tym mieście nawet szukać, znajdują się w zasięgu wzroku. W 1844 roku powstała GKO, czyli jak na foto poniżej. W 1938 przemianowano ją Centralną Małopolską Kasę Oszczęności. Niegdyś był to róg ulic Jagiellońskiej oraz Legionów, dzisiaj zbieg prospektu Swobody (Wolności) oraz ulicy Akademika Hnatiuka. Rzeźby na kopule stworzył Leonardo Macroni. Kiedyś bank, dzisiaj siedziba Muzeum Etnografii.
Przy krańcu Wałów Hetmańskich, sorry… Prospektu Swobody jest przepiękny, eklektyczny budynek Lwowskiej Opery, a przed 1939 rokiem Teatru Wielkiego. Jako że muzyka i sztuka nie ma mianownika w postaci języka, to warto wybrać się by tego doświadczyć. Podobno no.1 na Ukrainie.
Kolumna Adama Mickiewicza we Lwowie , to nie jest XX-lecie międzywojenne, to rok 1904! Dokładnie 30.10.1904 roku dokonano jej odsłonięcia, a więc jeszcze w czasach zaboru austriackiego. Polskość to były nie tylko zbrojne powstania, to również praca budująca bogactwo i umiejętność dialogu. Dokładnie tak było na terenach Galicji…
Przy tym samy bulwarze stoi pomnik poświęcony największemu chyba ukraińskiemu poecie – Tarasowi Szewcence. Gdy był na wygnaniu w Kazachstanie, gdzie zaprzyjaźnił z zesłanymi tam również Polakami, a na jego pogrzebie oprócz Ukraińców najbardziej liczni obecni byli Polacy.
Dzisiejszy Lwów to nie tylko historia, to również współczesność – graffiti to uliczna (czasami) sztuka. We Lwowie również znajdziecie to, co powstało dawno temu na tzw. zachodzie.
We Lwowie jest znalazłem jeszcze jedną… atrakcję?, zjawisko..?, nie wiem jak to nazwać…
PODWÓRKO ZAGINIONYCH ZABAWEK
W necie spotkałem się ze skrajnymi opiniami na temat tego miejsca. Większość, pomimo tego, że przychylna nie nie zachęca do odwiedzenia. Tymczasem… Gdzieś przy Starym Rynku, a nawet ulicy Kniazia Lwa, czy też knajpy Stary Lew znajdziecie stare pluszowe Lwy i nie tylko.
Ktoś, kiedyś przyniósł pluszaka, ktoś inny przyniósł kolejnego i tak się zaczęło. Legenda jest więc prosta i krótka, ale pewnie będzie wzbogacana z każdym rokiem, kiedy podwórko będzie funkcjonowało.
Zaletą tej plenerowej ekspozycji jest jej dostępność. Czynne 24h, free of charge – czego chcieć więcej. Nie byłem po zmroku, ale
Kończymy drugi dzień we Lwowie. Wieczór jednak też piękny, a lwowskie noce, jak już wiemy potrafią być bogate!
Tym razem trafiamy do KRYJÓWKI! Niekoniecznie nam, Polakom może się ta knajpa dobrze kojarzyć, ale spróbujmy się z nią zapoznać.
KRYJÓWKA (Криївка) – GASTRO-PARTYZANTKA
Криївка to lokal kultywujący nacjonalistyczne ukraińskie tradycje i stanowiący gloryfikację UPA, która dla Polaków nie jest organizacją, mówiąc oględnie, najmilej wspominaną. Lokal jest ukryty w południowej pierzei rynku i ciężko go znaleźć wejście. Przy wejściu wita nas „uzbrojony” partyzant, który żąda podania hasła. Hasło nie może być oczywiście inne jak „Slava Ukrajini”, a następnie obowiązkiem jest wypicie naparstka miodowej wódki (medowuchy). Restauracyjne sale przypominają nam o wojennych kryjówkach ukraińskich partyzantów. Całość – wystrój, menu, naczynia i serwowane dania oraz muzyka i kelnerzy przypominają nam o miejscu, gdzie się znaleźlismy.
O ile podane dania można uznać za totalnie spełniające oczekiwania, o tyle już nomenklatura karty dań już niekoniecznie. Nie ma co prawda żadnego nawiązania do działań UPA na Wołyniu, a raczej walce z hitlerowskimi Niemcami, to jednak nie do końca czułem się tam dobrze. Co by nie powiedzieć – gloryfikacja działań UPA, to niekoniecznie atmosfera, w której chciałbym delektować się posiłkiem. Na zasadzie – byłem, to doświadczenie mam za sobą.
LWÓW – DZIEŃ 3.
Dzień powrotu, a raczej dzień wyjazdu ze Lwowa. Do popołudniowego lotu do Kijowa pozostaje jeszcze trochę czasu. Udajemy się na Cmentarz Łyczakowski, ale o tym poczytacie tutaj: CMENTARZ ŁYCZAKOWSKI WE LWOWIE.
Lwów odkrywa jeszcze swoje piękno, którego nie zdążyliśmy dostrzec.
Lwów przyniósł nam jakże odmienne od Kijowa wrażenia. I nie chodzi bynajmniej tylko o architekturę.
To miasto jest odmienne chociażby z powodu atmosfery w nim panującej, której nie da się powtórzyć w innych ukraińskich metropoliach. To miasto jest jak pomost łączący dwie kultury i dwa światy, to przedsionek, który łączy Ukrainę ze światem zachodniej Europy.
Przed wylotem do Kijowa zdążymy jeszcze z jedną kulinarną atrakcją miasta. Pomiędzy pomnikami dwóch wieszczów – Mickiewicza oraz Szewczenki, przy Alei Swobody jest restauracja-muzeum słoniny, zwana oczywiście:
SAŁO – (Сало ресторан)
Słonina we wschodniej kuchni zajmuje swoje poczesne miejsce i jest oczywiście jedną z historycznych tradycji kulinarnych Ukrainy. Sało jako przekąskę jada się najczęściej peklowaną albo wędzoną. Oczywiście wykorzystuje się też jako farsz po zmieleniu), a także w odmianach solonej lub marynowanej.
Gdyby ktoś jednak wątpił w muzealny charakter knajpy oraz fakt, że słonina może być doskonałym plastycznym materiałem na rzeźbę, to w gablotach znajdzie zaprzeczenie swoich myśli.
Nie decydujemy się na sało w najczystszej postaci, ale w zamówionych daniach musi być obecna. Pamiętajcie, że słonina to prawie 100mg cholesterolu w 100 gramach produktu; to również istna bomba kaloryczna – 800kcal w 100-gramowej porcji.
Gdyby ktoś chciał sprawdzić wpływ posiłków spożywanych w SAŁO na jego wagę, to nie ma z tym problemu. Przed wyjściem czeka na niego prawdziwy test 🙂
Nie licząc topionej słoniny ze skwarkami, czyli smalcu – pyszny, to zarówno pierogi jak też barszcz ukraiński można spokojnie polecić. W SAŁO znajdziecie kuchnię ukraińską w najlepszym wydaniu – może ciężkostrawna, może czasami odważna w formie i smaku, ale z pewnością smaczna. Jedliście chociażby słoninę w czekoladzie..? Nie? Odwiedźcie koniecznie SAŁO!
ŻEGNAMY LWÓW…
SAŁO było ostatnim punktem naszej wizyty we Lwowie, jeszcze tylko podróż na lotnisko i lądujemy w Kijowie, gdzie wita nas mglisty wieczór.
Lwów jest miastem jakże odmiennym od Kijowa. Nie da się porównać panującej tam atmosfery do innych części Ukrainy. Nie przypomina też miasta sprzed 20 lat. Wiele się zmienia, impulsem było chociażby EURO 2012. Modernizacja lotniska, dworca kolejowego, centrum miasta. Lecz zmiany to nie tćylko infrastruktura, ale głównie zmiana charakteru miasta, mentalności ludzi. A to nie zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Na to potrzebne są lata pracy u podstaw.
Lwów wydaje się jednak być awangardą tych zmian. Być może bliskość Polski – granicy UE, być może pozostałość po austriackim zaborze… Inaczej człowiek jest obsługiwany w knajpie, inaczej się tutaj ludzie uśmiechają. Podobno mieszkańcy Lwowa są najszczęśliwszymi na Ukrainie. Daje się to odczuć na każdym kroku. Nigdzie nie spotkaliśmy się negatywną postawą wobec Polaków, wręcz przeciwnie – doświadczyliśmy sympatii ze strony Ukraińców. Tutaj prawie każdy mówi po polsku, albo stara się mówić, a przecież historia polsko-ukraińska nie jest łatwa i przyjemna.
Lwów turystycznie rozwija się najszybciej na Ukrainie, w trakcie pobytu słychać było język polski, angielski, niemiecki czy słowacki. Za kilka lat będą tutaj tłumy z zachodniej Europy. Cieszę się, że miałem szansę zobaczyć to miasto jeszcze przed turystycznym szturmem. Życzę Lwowiakom jak najlepiej, a bliskość miasta sprawia, że pewnie wpadnę tam jeszcze na niejeden weekend.
COVID19 – MARZEC 20
Gdy przylatywaliśmy do Lwowa, nikt się utaj Covidem jeszcze nie przejmował. W Polsce nie było już płynu do dezynfekcji, a tutaj był dostępny w każdej aptece. O maseczkach i rękawiczkach nie wspomnę. Słowo social distance też było wszystkim obce. Życie toczyło się zwyczajnym rytmem, a ludzie wciąż byli uśmiechnięci. Wieczory pełne gości na rynku czy też w knajpach. Ba! Były nawet kolejki jak za czasów słusznie minionych.
Z Ukrainy udaje się nam wrócić 3 dni przed pierwszym lockdownem i załapujemy się na pierwszą kwarantannę. Jeszcze nie przypuszczałem, że następnym razem wsiądę do samolotu dopiero na początku czerwca, a w pierwszą podróż za granicę polecimy na początku lipca…
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Pogoda w marcu nie rozpieszcza – jest raczej chłodno; opadów prawie nie doświadczyliśmy, ale temperatury nie przekraczały 10C.
Z lotniska do centrum najlepiej dojechać trolejbusem linia nr 9) – czas dojazdu do Uniwersytetu – ok. 25-30 minut, skąd do rynku można dojść per pedes w 10-15 minut.
Proponuję unikać taksówek na lotnisku – ceny za dojazd do centrum to minimum 10-15 EUR, a za bilet na trolejbus zapłacicie nie więcej niż 7 UAH.
Jako miejscówkę wybraliśmy EUROHOTEL – róg Terszakowców i Tuhan-Baranowskiego – strona www: eurohotel.lviv.ua dobre opinie w necie pokrywają się z moimi odczuciami. Plus za obsługę, śniadania, restaurację, spokojną okolicę. Do rynku ok. 1km – 12-14 minut spaceru.
Komunikacja miejska we Lwowie jest tania; podróżuje się za grosze: bilet zwykły 6-7 UAH, studencki: 3-3,5 UAH, duża walizka 7 UAH – droższa wersja u kierowcy. Kara za jazdę na gapę to 120 UAH ale nie próbowaliśmy).
Inną charakterystyczną rzeczą są muzea, a raczej obiekty muzealnopodobne – apteka z muzeum, knajpy z muzeum – każdy sposób jest dobry na chargowanie turysty, ale niewątpliwą zaletą tych mikroekspozycji jest ich cena – na ogół free, albo 10-20 hrywien
Czym są dla mnie smaki Stambułu..? Mam problem z odpowiedzią na to pytanie. Turecka tradycja kulinarna ma oczywiście swoje korzenie w położeniu kraju. To styk Azji oraz Europy, islamu oraz chrześcijaństwa. To w końcu naleciałości arabskie. Bogactwo tureckich kulinariów polega głównie na całkiem swobodnym mieszaniu smaków i składników. Turaj każdy znajdzie coś dla siebie – zarówno fani kuchni w stylu vege, jak również mięsożercy.
Czas więc zacząć kulinarną wycieczkę po Stambule! Kilka miejsc, które subiektywnie przybliżą smaki Stambułu.
SUAT USTA MESRIN TANTUNI – JEMY TANTUNI!
Gdyby komuś przyszło do głowy próbować rozszyfrować nazwę tej restauracji w pobliżu Taksim Meydani, to służę pomocą. Suat to imię, Usta to mistrz, Mersin to miasto w Turcji, natomiast Tantuni to oczywiście potrawa. Tantuni to nic innego jak drobno siekana wołowina (wiadomo – muzułmanie wieprzowiny nie jedzą), czasem jagnięcina. To mięso w pierwszej kolejności się poszetuje, a następnie smaży na mocno rozgrzanej blasze z niewielką ilością oleju bawełnianego (cotton-oil). Dodaje się do tego przyprawy oraz równie drobno posiekane warzywa. A to wszystko na suchej patelni!
SUAT USTA MERSIN TANTUNI, to knajpka w Beyoglu niedaleko od Placu Taksim, ale naprawdę w warto ją odwiedzić. O ile tradycyjne tantuni serwuje się z wołowiny (et) lub rzadziej z jagnięciny (kuzu), to w tej restauracji zaserwują je również z kurczaka (tavuk). Czym się wyróżnia dobre tantuni? – Przyprawami – jest na ostro! A jeśli nie, to obok na talerzyku znajdziecie pikantną papryczkę jako dodatek.
Restauracja położona jest w bocznej, wąskie uliczce, niedaleko Placu Taksim, a w środku praktycznie sami Turcy. Gdy weszliśmy wszystkie oczy na nas – jednak widać, że rysy mamy niekoniecznie janczarskie :). Knajpka nie jest duża; widać, że raczej lokalsi ją sobie upodobali. Ale jedzenie było wyśmienite!
Przenieśmy się w inne miejsce Stambułu – tym razem w jego azjatycką część. W uliczkach Üsküdaru znaleźliśmy przybytek, który zwie się:
ZEKIBEY İSKENDER – TRADYCJA No.1
Skoro już dotarliśmy di Azji, to wypada przecież zjeść coś azjatyckiego. Snując się uliczkami Üsküdaru, natknęliśmy na ciekawe zjawisko – godzina 16-ta, część restauracji jakby sjestę miała o tej porze, a przecież prom z Eminönü przywiózł głównie mieszkańców azjatyckiej części miasta. Jak więc porównać stambulskie smaki oraz aromaty jakie rozchodzą się po obu stronach cieśniny bosforskiej, jeśli wszystko zamknięte. Tak bywa poza sezonem…
W końcu trafiamy na coś otwartego. ZEKIBEY İSKENDER okazuje się genialnym wyborem. Restauracja istnieje od 1969 roku, a że karmi ludzi doskonale, to pewnie będzie istnieć kolejne 50 lat. Jedzenie oraz obsługa trzymają wysoki poziom, ceny przystępne, porcje olbrzymie. Na talerzach tradycja i świeżość.
Wybór w menu pada na dwie potrawy: coś co jest specjalnością szefa kuchni czyli kebab w stylu iskender oraz pilav, którego jeszcze w Stambule nie próbowałem. Decyzja okazuje się ze wszech miar słuszna.
Zekibey İskender
İskender Kebab, to klasyka tureckiej kuchni. Nazwa pochodzi od imienia wynalazcy – İskendera Efendi – mieszkańca niedalekiej Bursy. Nowe wcielenie İskender kebab przygotowane przez kucharzy Zekibey İskender prezentuje się jak powyżej, czyli: siekana wołowina/baranina w dużej ilości pomidorowego sosu z dodatkiem grilowanego bakłażana, przybranego pomidorem oraz zieloną papryką. To wszystko już na stole obficie zostaje podlane roztopionym masłem. Pyszne, ale sycące na cały dzień. Kalorii lepiej nie liczyć, bo nie ma sensu… W przypadku Zekibeya właśnie ten grillowany bakłażan daje dodatkowy smaczek różniący go od XIX-wiecznego pierwowzoru. Nie jestem fanem mięsnych potraw – bliżej mi do fleksitarian, ale nie wyobrażam sobie w Turcji nie spróbować ich kebabów.
Perde Pilav
Siirt to miasto w południowo-wschodniej Turcji, do którego prawdopodobnie ze środkowej Azji przywędrowała ta potrawa. Niegdyś perde pilav przygotowywany był jako danie weselne. W końcu podstawą jest ryż, którego sypanie podobno przynosi młodej parze szczęście. Ale po kolei… Perde pilav to ryż z kurczakiem (tavuk) cebulą (soğan) w cieście z migdałami. To wszystko jest zapiekane, a razem symbolizuje parę młodą, dzieci, dobrobyt i jeszcze ma dawać ochronę dla domu stworzonego przez młodożeńców. Takie wierzenia, taka tradycja. Jeśli ktoś jeszcze nie próbował – polecam, ciekawe w smaku!
Cóż jeszcze ciekawego nam się przydarzyło na kulinarnym, stambulskim szlaku, gdzie jeszcze odnajdziemy smaki Stambułu w najlepszym wydaniu..?
ORTAKLAR KEBAP RESTAURANT,
która to jest dosyć tłumnie odwiedzaną przez turystów knajpą. Co doskonale widać na stolikach:
Na dwóch poziomach znajdziecie nienajgorszą turecką kuchnię, ale zachwytu nie było. Na stół wjechały:
Alti Ezmeli Kebap
Ta potrawa zwana Alti Ezmeli Kebap to oczywiście kolejna odsłona kebaba. Jak tą wersję się przyrządza? Otóż… wołowina (et) kroi się na kawałki i grilluje na szpadkach, z pomidorami robi się to samo – na szpadkę i opieka na grilu, do tego cebula, ostra zielona papryczka. Całość należy posypać dla dekoracji i smaku zieloną pietruszką. Tyle mówi wzorzec Alti Ezmeli Kebap. W tym przypadku brak papryczki i pietruszki, które zastąpiono frytkami zatraciły pierwotny smak, chociaż mięso i pomidorowy były ok, to jednak to nie to co klasyka i tradycja. Szkoda…
Kusabasi Kasar Pide
Pide, czyli pitę przygotowuje się według standardowego przepisu. Ciasto drożdżowe robione na mleku i wodzie, które następnie wypełnia się farszem – w tym przypadku serowo-mięsnym. Może być kurczak, może być wołowina. Jak dla pasują tam ostre sery – na przykład cheddar. Zapieka się całość w piekarniku i wędruje na stół.
Jak już wspomniałem ORTAKLAR KEBAP nie rzuca na kolana, ale jedzenie jest co najmniej poprawne. Kelnerzy się starają – obsługa jest po prostu miła. Pozytywne zaskoczenie to ceny – 25 TL za pide oraz 28 TL za kebap są naprawdę konkurencyjne.
ISTNABUL ANATOLIAN CUISINE
W niedalekiej odległości od hotelu oraz Küçük Ayasofya, w bocznej uliczce znaleźliśmy knajpkę zwaną ISTANBUL ANATOLIAN CUISINE. Niewielka, sympatycznie wyglądająca z nienachalną obsługą, a że wokół niewiele już takich przybytków było czynnych, to skorzystaliśmy z zaproszenia. Nie żałowaliśmy.
Tavuk Güveç
Polecono nam Tavuk Güveç czyli casserole z kurczakiem. Skwiercząca zapiekanka w żeliwnym, gorącym naczyniu roztaczała aromat, który powodował tylko dodatkowe ssanie w żołądku. Pomidory, papryka i oczywiście bakłażan. Gdybym miał powiedzieć z jakim warzywem kojarzy mi się Turcja – bez wątpienia powiedziałbym – bakłażan, czy też jak go tutaj zwą – patlıcan. Tutaj wszystko jest z bakłażana, z bakłażanem, w towarzystwie bakłażana. Jako, że w kuchni również nadużywam tego warzywa, to znalazłem na stole nie tylko smaki Stambułu, ale również swojej kuchni. A jak smakowało? Było pyszne.
Zeytinygli Yaprak Sarma
Jako przystawka wcześniej wjechały dolmady, czyli coś, co tutaj zwało się Zeytinyağlı Yaprak Sarma. Sarma w języku tureckim znaczy tyle co wrap w języku angielskim, a więc „owinięty”. W wersji na foto jak niżej w liście winogron zawinięto kaszę – chyba bulgur, używa się też ryżu. To wszystko w towarzystwie cebuli, czosnku, mięty i cynamonu, a także soli i pieprzu, ale najważniejszy składnik to rodzynki lub porzeczki oraz oliwa z oliwek (zeytin yağı)! Nie dogadałem się – czy to było kuşu czy kuru üzümü. Całe to nadzienie podsmaża się delikatnie wraz z ugotowanym / sparzonym ryżem lub kaszą i zawija w yapraki czyli liście winogron. W każdym razie pychotka w stylu vege.
W ISTANBUL ANATOLIAN CUISINE spotkaliśmy się z bardzo sympatyczną obsługą. Atmosfera prawie rodzinna, niewielu gości było, ale zajęto się nami bardzo serdecznie. W gratisie zaserwowano turecką herbatę i przekąskę (pide). Wypada tylko polecić. Ta niewielka, niepozorna wręcz knajpka ma bardzo wysokie oceny w google – tym razem zgadzam się w 100%. Karmią dobrze, a nawet bardzo dobrze.
Wspomnę jeszcze o jednym miejscu z cyklu „gastroturystyka”. Jest to:
ZIYA BABA TURK MUFTAGI
Niestety nie zachowały zdjęcia z tego niewielkiego baru prowadzonego rodzinnie przez starszego Pana, który z właściwą sobie nonszalancją, acz atencją karmi swoich gości.
W (do)wolnym tłumaczeniu (czytaj: autora tego bloga) nazwa baru znaczy tyle co „odwiedź kuchnię tureckiego taty”. To typowy niewielki bar z tureckim jedzeniem, gdzie na stolach znajdziecie ceraty, a obsłuży Was osobiście właściciel. Wszystko zrobi jakby od niechcenia – od przyjęcia zamówienia do zainkasowania rachunku, ale z jakimś dziwnym urokiem starej Turcji, której coraz mniej można znaleźć. Więc jeśli najdzie Was nostalgiczna chęć skosztowania tureckiej tradycji i spróbowania czym są smaki Stambułu, starego Stambułu koniecznie usiądźcie przy stoliku w Ziya Baba.
Każde miejsce, w którym jedliśmy możemy polecić. W każdym jedzenie było totalnie świeże – i to jest dla mnie kolejny wyznacznik tureckiej kuchni. Wszystko, czego skosztowaliśmy było świeże – czy też w niewielkim barze Ziya Baba, czy też w piętrowym gastrokombinacie Ortaklar Kebap Restaurant. W każdym – dosłownie – lokalu spotkaliśmy się z miłą obsługą. Staraliśmy się omijać miejsca w pobliżu zabytków, czy też większych atrakcji miasta. Niejednokrotnie łamiąc sobie języki wdawaliśmy się w anglo-tureckie pogawędki, które kończyły się gratisem, a jak Turek stawia Ci herbatę, to znaczy, że nie tylko bawi się w tani marketing, ale naprawdę Cię polubił.
Każdy z adresów – tych poniżej wymienionych mogę polecić. W każdym z nich dostaniecie kawałeczek wielkiego ciasta, jakim jest kuchnia turecka. Od lat jestem fanem kuchni śródziemnomorskiej oraz arabskiej. W kuchni tureckiej, która leży na styku dwóch różnych kontynentów oraz dwóch różnych kultur mam jedne i drugie smaki. Odkrywanie smaków Stambułu wciąż jeszcze przede mną, ich bogactwo jest jednym z tych, które sprawiają, że decyzja o powrocie do miasta zwanego Stambułem została podjęta jeszcze zanim opuściłem stambulską ziemię.
Jeszcze jedno – być w Stambule i nie spróbować ulicznego, wyciskanego soku z granatów..? Nie wypada!
Jeśli I część stambulskich opowieści, traktowała o historii, to Stambulskie Opowieści – część II przybliży jaki jest Stambuł dzisiaj. Część I tutaj: STAMBULSKIE OPOWIEŚCI – CZĘŚĆ I – HISTORIA.
LALELI I KUMKAPI – DRUGA TWARZ FATIH
Wystarczą zaledwie cztery przystanki jazdy tramwajem z Sultanahmet aby przenieść się w świat pokazujący inną twarz Stambułu. Wystarczy wtedy zejść z głównej, rzekłbym, reprezentacyjnej ulicy dzielnicy Laleli by zatopić w takich uliczkach jak ta na foto powyżej. Laleli i Kumkapi pełne są małych sklepików, wąskich wybrukowanych uliczek. Ta twarz Stambułu pokazuje nie tylko różnicę w bogactwie, ale też folklor miasta. Właśnie w Laleli poczujesz się jak na wielkim bazarze, tylko skali makro. O ile Ordu Cadesi jest jeszcze reprezentacyjną częścią dzielnicy..
…o tyle boczne uliczki przenoszą Cię w inny wymiar tego samego miasta. Onegdaj Kumkapi było dzielnicą Ormian na kształt china-town znanych z miast Europy – własne szkoły, sklepy, kościoły – dzisiaj to okolice zaniedbane, w które po zmroku raczej bym się nie wybierał.
Wracamy na Ordu Cd. i tramwajem wybieramy się na:
GRANDBAZAAR!
Wysiadamy na przystanku Çemberlitaş, skąd mamy dosłownie kilka kroków aby zatopić się w alejkach Wielkiego Bazaru zwanego tutaj Kapalı Çarşı czyli Kryty Bazar. Odkrywamy, że jest to miasto w mieście, które rządzi się wręcz swoimi prawami. Pamiętam gdy byłem dzieckiem, ktoś z naszej rodziny poleciał / pojechał do Stambułu na tzw. „handel”. Opowieści na jego temat rozpalały wtedy wyobraźnię dziecka. Zapamiętałem, że przywożono „skóry” oraz złoto i sprzedawano w Polsce z przebitką 🙂
Tymczasem zapuszczamy się w w głąb Kapali Çarsi. Od strony Meczetu Bayazyda dostajemy się w szpony tureckich jubilerów. Złoto, srebro wszelkiej maści, a raczej pochodzenia. Co ciekawe – w każdym sklepiku mieliśmy do czynienia z prawdziwym Au oraz Ag najwyższych prób. Żadnego tombaku. Po Wielkim Bazarze można chodzić cały dzień i byłoby mało. Ceny – nie dość, że niższe niż w PL, to jeszcze negocjowalne. A negocjować trzeba, bez tego nie ma Kapalı Çarşı!
Jeśli ktoś był na „Różycu” w Warszawie 30 lat temu doświadczył namiastki tego czym jest Kapalı Çarşı w Stambule. To prawdziwy lokalny folklor – atmosfera Stambułu. Co chwilę ktoś dostarcza zamówioną do sklepu herbatę – tak się właśnie zastanawiam… Turecki napój narodowy to kawa czy herbata?
Co ciekawe, znajdziecie tu nie tylko coś dla ciała, ale również dla ducha. Zwykła hala targowa z ciuchami, a sufit, czy raczej sklepienie z XVI wieku!
Dzisiaj na Wielkim Bazarze większość oferty to oczywiście czysta komercja i podróbki, ale pamiętajcie, że turecka bawełna jest jedną z lepszych w świecie. Z Kapalı Çarşı niewele kroków trzeba zrobić, aby znaleźć się w cudownym miejscu, a to miejsce to oczywiście:
BAZAR EGIPSKI (Mısır Çarşısı)
Mısır Çarşısı powstał około 1660 roku aby… sfinansować budowę Nowego Meczetu – Yeni Cami (przy moście Galata). Nazwa pochodzi z czasów, gdy w tym miejscu handlowano przyprawami z Egiptu.
Dzisiaj to nie tylko przyprawy z północnej Afryki, ale też z Turcji, Bliskiego Wschodu oraz całego świata. Gdy wchodzisz zmysły atakowane są tysiącami aromatów przypraw, nasion, kawy, herbaty. Raj dla kucharzy i nie tylko.
Zresztą znajdziecie tu nie tylko coś dla nosa i podniebienia. To również zapach ręcznie wyrabianych kosmetyków – przede wszystkim mydła. Bazar Egipski jest jeden jedyny, niepowtarzalny – dla mnie bomba!
To jedno z piękniejszych miejsc pięknego Stambułu. Wspomnienia zabraliśmy do naszej kuchni.
Z Mısır Çarşısı wychodzimy wprost na most Galata, skąd tramwaj zabierze nas za Złoty Róg do Karaköy – pierwszej dzielnicy dystryktu zwanego Beyoğlu.
Tymczasem poznajemy jeszcze jedną z tureckich tradycji. Miejscy tragarze są związani z miastem od wieków, i nawet w XXI wieku ten sposób zarobkowania i transportu różnych dóbr nie zaniknął. Na ulicach miasta spotkacie ich ni tylko w okolicach Grandbazaaru, ale też w innych dzielnicach.
BEYOĞLU – STARE-NOWE MIASTO ZA ZŁOTYM ROGIEM
Stambuł zachwyca z każdym krokiem, każdą chwilą w nim spędzoną. To miasto swoją wręcz emanuje różnorodnością. Eminönü i Sultanahmet od Karaköy dzieli zaledwie most Galata, a znajdziesz się w innym świecie. Wysiadamy na przystanku Karaköy.
Za chwilę wchłoną nas uliczki Beyoğlu, a w nim Karaköy, Ayapasa, Taksim Meydani, Tophane. Dzielnica położona jest na wzgórzach, których stoki opadają w kierunku Bosforu i Złotego Rogu (Golden Horn). Wspinamy się w kierunku wieży Galata (Galata kulesi) – pierwszego przystanku w tej pięknej części miasta.
Zatapiamy się w uliczki, w których liczne knajpki, bary, sklepy stanowią o uroku tej części Stambułu. Wąskie uliczki, na których piesi mają pierwszeństwo, i praktycznie nie uświadczycie ruchu samochodowego są siłą lokalnego folkloru.
GALATA KULESI – WIEŻA GALATA
Pocztówkowa wieża jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych budowli Stambułu. Wzniesiona w 1384 roku jako fragment fortyfikacji, służyła później jako miejsce stacjonowania oddziału janczarów, więzienie, aż w końcu stała się – w 1967 roku – turystyczną atrakcją.
Ta mierząca sobie 63, a według innych źródeł 66 metrów wysokości, budowla jest dzisiaj jednym z najchętniej odwiedzanych miejsc w Stambule. Windą można wjechać na wysokość 7. piętra, a resztę „trasy” należy pokonać na własnych nogach. Pod wieżą znajdziecie chociażby pomnik stambulskich: psa oraz kota, bez których miasto nie było tym, czym jest. Więcej o czworonożnych mieszkańcach Stambułu: KEDI – KOTY ZE STAMBUŁU.
Tymczasem, po drapaniu się na taras widokowy wieży Galata Stambuł odkrywa takie oto piękne widoki:
Hezarfen Ahmet Çelebi był tureckim uczonym i wynalazcą. W okolicach roku 1630-1632 na skonstruowanej przez siebie lotni podobno przeleciał z wieży Galata na plac Doğancılar w Üsküdar stanowiącej azjatycką część metropolii. Tak przynajmniej pisał średniowieczny podróżnik Evliya Çelebi. Cóż… Dzisiaj się nie dowiemy czy to tylko urban-legend, czy kronikarski zapis (wy)czynu pierwszego tureckiego lotnika.
WZDŁUŻ ISTIKLAL CADDESI – OD GALATA DO TAKSIM MEYDANI
Schodzimy schodami z wieży Galata i kierujemy się w stronę Istiklal Cd. – pieszego pasażu ciągnącego się aż do Taksim Meydani czyli placu Taksim. Istikal Caddesi to kwintesencja Galata, Karaköy i Beyoğlu. Ulica, którą warto nie tylko się przespacerować, ale też usiąść w jednej z knajpek i leniwie przy kawie lub herbacie kontemplować życie dzielnicy.
To w końcu miejsce, gdzie koniecznie trzeba spróbować (jeśli nie uczyniliście tego wcześniej) wyciskanego soku z granatów. Oprócz kawy i herbaty to chyba trzeci narodowy napój Turków. Warto spróbować właśnie takiego świeżo wyciskanego, a do PL przywieźć ze sobą podobnie produkowany sos z granatów.
Na Istiklal Cd. nie może oczywiście zabraknąć futrzastych przyjaciół – ten akurat wychodził z bramy pobliskiej szkoły – wagary czy koniec zajęć?
CZERWONY TRAMWAJ
Istiklal Caddesi niesie ze sobą jeszcze jedną atrakcję. Jeśli ktoś odwiedził Lizbonę, to z pewnością pamięta sławetny żółty tramwaj linii 28E. Otóż Stambuł nie chciał być gorszy i też ma taki tramwaj, tyle że czerwony. Kursuje pomiędzy wzdłuż Istiklal Caddesi od Tunnelu do placu Taksim. Linia nosi nazwę T2, ale Turcy mówią na nią nostaljik tramvay.
Nie jest to tylko turystyczna atrakcja, ale również środek komunikacji dla mieszkańców. W naszym wagonie nie było ani jednego turysty, sami lokalsi.
Podróż nie trwa zbyt długo, ale Istiklal Cd. to deptak z pojedyńczymi torami i najbardziej zajęty jest oczywiście tramwajowy dzwonek, który toruje drogę czerwonej machinie wśród ludzi. Wszystkiego raptem 10-12 minut, ale to ślimacze tempo ma oczywiście swój jakże nostalgiczny urok – „…a przecież mi żal, że po Moskwie nie suną już sanie…” jak śpiewał Edmund Fetting; dobrze, że chociaż po Stambule można pojeździć czerwonym tramwajem.
Bywają też sceny żywcem wyjęte z czasów chociażby dawnej Warszawy – jazda na tzw. zderzaku nie jest rzadkością we współczesnym Stambule
TAKSIM MEYDANI
Plac Taksim – do niedawna niekoniecznie znany, w 2013 roku znalazł się nieoczekiwanie na ustach całego świata. 28. maja 2013 roku rozpoczęły największe po 2000 roku protesty przeciwko polityce władz tureckich. Zaczęło się od obrony pobliskiego parku Gezi przed przed budową kolejnego centrum handlowego i hotelu, skończyło na protestach, które objęły większość dużych miast Turcji. Protestujących brutalnie rozpędzono 11. czerwca 2013 roku, ale zamieszki w Stambule i innych miastach trwały do 20. sierpnia. Zginęło 5 osób, rannych zostało ponad 4000. Na próżno jednak szukać upamiętnienia ostatnich ofiar na placu. Jeszcze nie czas, jeszcze nie ten moment. O aresztowanych nie wspomnę…
Na Taksim Meydani centralne miejsce zajmuje Cumhuriyet Anıtı czyli Pomnik Republiki. Zaprojektowany przez włoskiego rzeźbiarza Pietro Canonica został odsłonięty w 1928 roku w 5-lecie powstania Republiki Tureckiej.
10. listopada każdego roku Stambuł pamięta i oddaje cześć temu najbardziej światłemu przywódcy państwa nie tylko w ostatnim wieku.
Wracamy z Taksim bocznymi uliczkami kierując się ku wybrzeżu Bosforu.
Wcześniej zaliczamy jeszcze kolejne spotkanie z turecką kuchnią. Tym razem celem poszukiwań było tantuni – wspomnienie z Güzelyurt z 2017 roku. Tam zjadłem najlepsze tantuni w życiu. Przy Tel sk. No.1 znajdujemy SUAT USTA MERSIN TANTUNI, ale o ty, gdzie jedliśmy w Stambule traktuje oddzielny post: SMAKI STAMBUŁU.
TĘCZOWE SCHODY
Udaje się – trochę przypadkowo – odkryć jeszcze jeden zapomniany, a raczej zburzony symbol Stambułu. Schody pomalowane podobno przez emeryta w tęczowe barwy stały się symbolem LGBT w Turcji. Władze niestety w 2015 roku zniszczyły je, ale ruch oporu jednak działa, a życie nie znosi monotonii. Może nie tak wyraźne jak pierwotnie, ale jednak są – rainbow stars!
Stambuł jest olbrzymi, ale trzeba przyznać, że doskonale skomunikowany. Wsiadamy w tramwaj w Tophane i wysiadamy nieopodal naszego hotelu w okolicach Kumkapi / Sultanahmet. Wracając decydujemy się jeszcze na spacer:
ULICZKAMI SULTANAHMET
Sultanahmet, szczególnie od strony Bosforu przenosi nas jakby w inny wymiar. O zabytkowym szlaku pisałem w I części stambulskich opowieści: STAMBULSKIE OPOWIEŚCI – CZĘŚĆ I – HISTORIA, ale również jego uliczki i lokalna zabudowa przedstawiają się zupełnie inaczej. Znaczna część jest odresturowana, a dzielnica jako całość sprawia wrażenie, że żyje się tutaj „na bogato” – cokolwiek miałoby to znaczyć.
Wybierając się na kolację mamy okazję zapoznać się z nocną odsłoną miasta, która również wyglądają obiecująco 😉
Ale Sultanahmet to też takie obrazki – lokalna tradycja – w uliczkach można spotkać Pana zabierającego zbędne w gospodarstwie przedmioty żelazne i elektryczne. Powolny obchód dzielnicy w określone dni i zbiórka takich rzeczy.
ÜSKÜDAR – AZJATYCKIE DZIELNICE STAMBUŁU
Stambuł to jedyne miasto świata, które jest położone na dwóch kontynentach. Most Bosforski, który przerzucono przez Bosfor spina dwa kontynenty oraz dwa stambulskie światy. Sposobów na to, aby pokonać Bosfor jest wiele. Na ten pierwszy raz wybieramy prom (feribot). Podróż z terminala przy moście Galata do przystani w Üsküdar trwa 15 minut. Na pokładzie w przytłaczającej większości wracający do siebie z pracy, zakupów, odwiedzin mieszkańcy Üsküdar.
Üsküdar to jedna z najstarszych dzielnic Stambułu. Melanż leniwej tureckiej sjesty i gwaru tureckiego miasta. Ktoś powiedział, że Üsküdar to sypialnia Stambułu… Nic z tych rzeczy! To miasto w mieście, żyjące swoim życiem. Znajdziecie tutaj zarówno spokój, jak też uliczny tłok, klaksony samochodów, urocze knajpki z shishą i… 180 meczetów! Z promenady ciągnącej wzdłuż wybrzeża Bosforu i Morza Marmara w gratisie dostaniecie przepiękny widok na europejską część Stambułu.
Niestety niewiele zdjęć się zachowało, jak również czasu było niewiele na zwiedzanie tej pięknej części miasta. Azjatyckie dzielnice to nie tylko Üsküdar, to też Kadıköy, którego tym razem nie dane mi było zobaczyć. Może następnym razem… Z pewnością – następnym razem!
Jedno co wiem z tej krótkiej wizyty w Üsküdar, to następnym razem wpadnę tutaj na tureckie jedzenie, o tym poźniej, ale ucztę, którą nam zaserwowali w Zekibey İskender zapamiętam na długo. O tym opowiem w następnym odcinku 🙂
Pora wracać, bo czeka nas nocne, kulinarne zwiedzanie Stambułu. Tym razem wsiadamy do metra na Marmaray Üsküdar Istasyonu. Tak, to kolejna stambulska ciekawostka – metro, którym można dotrzeć z Azji do Europy! Znacie drugie takie miasto – z kontynentu, na kontynent metrem? A jednak można!
Cała – pod dnem morza – podróż trwa około 5 minut i wcale nie odczuwa się przekroczenia niewidzialnej, międzykontynentalnej bariery. Ot, zwykła podróż metrem ze stacji A do stacji B.
WRAŻENIA ZE STAMBUŁU
Niestety zawsze jest czas wyjazdu, zawsze też czas powrotu; bilety kupione są w opcji RT, więc następnego dnia Stambuł (czy też jak kto woli – Istanbul) żegna nas zza szyb samochodu jadącego na lotnisko:
Stambuł to jedno z najbardziej inspirujących miast, jakie miałem okazję zwiedzić. Położenie, historia, zabytki, jedzenie, gościnność – wiele można powiedzieć, ale tego wszystkiego człowiek musi dotknąć, poczuć, skosztować. To miasto kontrastów, ale przede wszystkim zapachów. Uliczny kebab, kawa, sok z granatów, słodka herbata to akurat nie dla mnie).
Wiem, że tu wrócę, takiego bogactwa różnorodności nie doświadczy się w wielu miejscach świata. Napoleon miał rację – też bym urządził tutaj stolicę zjednoczonego świata. To nie tylko styk kultur, kuchni, sposobu życia czy religii. Część tego dziedzictwa miasta dzisiaj niestety jest zatarta dzięki ambicjom dzisiejszych polityków rządzących Turcją. Tym niemniej Stambuł wynagrodzi Wam to po stokroć.
Turecka gościnność nakazująca tradycyjnie traktować gościa z należytą atencją jest tutaj codziennością. Doświadczyliśmy tego i w nocnej taksówce z lotniska, i w hotelu (bajka!), ale też we wszystkich knajpkach czy też na ulicy.
Wszędzie było też bezpiecznie – czy po zmroku, czy na Grandbazaarze, czy na ulicach nie zanotowaliśmy żadnej sytuacji godzącej w osobiste bezpieczeństwo.
Luty 2020 roku był w mieście kapryśny – pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Słońce, deszcz, a nawet jednego wieczoru śnieg, który przetrwał może ze 2 godziny. Było +2’C, ale było też +16’C. Tak typowa stambulska zima.
Stambuł to jedno z tych miejsc, do których wrócę. Odkrywać to miasto można wielokrotnie, za każdym razem przeżywając coś zaskakującego. W Stambule nudzić się nie wypada, Stambuł Ci na to nie pozwoli!
ayrıldı – w lewo, sağ – w prawo, düz – prosto i już łatwiej Stambuł łatwiej się zwiedza!
Szybki kurs stambulskiej komunikacji:
najważniejsza rzecz – Istanbulkart – kupić ją można w automacie na każdym przystanku tramwajowym, metra, itp. Ciekawostką jest fakt, że na jednej karcie może podróżować do 5 osób; ładuje się ją w automatach jak pre-paida.
Kolejną ciekawostką jest wejście nie tylko do metra, ale też na przystanek tramwajowy – obowiązkowe bramki jak w tym pierwszym.
Prom na trasie Eminönü – Üsküdar – w cenie biletu na komunikację miejską – transkontynentalne metro – również w tej samej cenie.
Za przejazd nostalgicznym tramwajem (T2) z Galata do Taksim nie płaciliśmy; za dobre wrażenie, które zrobiliśmy i parę słów po turecku – motorniczy kazał nam szybko wskakiwać.
Przejazd Marmaray Tunnel również bez dodatkowych opłat – w standardowej cenie.
Dojazd z nowego lotniska – trochę uciążliwy – daleko – ok. 40 km od centrum miasta; jest kilka linii autobusowych do różnych dzielnic albo taksówki; Jeżeli decydujecie się na taxi – konieczne będą negocjacje – nam wyszło 80 PLN w nocy do hotelu w Sultanahmet; teoretycznie drogo, ale…
Zwiedzanie meczetów – za free – ale pamiętajcie o fakcie, że 5x dziennie muzułmanie modlą się tam.
Zwiedzanie luty 2020): Hagia Sophia – kosztowało ok. 14 PLN, Cysterna Bazyliki – poniżej 10 PLN.
Jeszcze jedna sprawa – rządy Erdoğana sprawiły, że sprzedaż alkoholu jest powiedziałbym – w sklepach i restauracjach – mocno koncesjonowana. Jak zjeść kolację bez wina w południowym klimacie – oto jest pytanie!
W lutym roku covidowego 2020 wylądowaliśmy w Stambule. Lot z przygodami – opóźniony, gdyż na lotnisku Sabiha rozbił się B737 należący do Pegasus Airlines lecący z Izmiru do Stambułu. Jedna osoba zginęła, a 157 zostało rannych. Katastrofy niestety wciąż stanowią bardzo niewielki, ale jednak fragment lotniczych podróży. Na lotnisku we Frankfurcie nie wpuszczają na pokład paxów, którzy w ciągu ostatnich 2 tygodni byli w Chinach… Pandemia już się rozkręca, ale dzieci na stokach włoskich Alp śpiewają – Virus – ciao, ciao!
O stambulskich kotach pisałem już tutaj: KEDI – KOTY ZE STAMBUŁU, o stambulskich historycznych spacerach będzie ten post.
NOWE LOTNISKO – ISTANBUL YENI HAVALIMANI (IST)
Lądujemy nie na Atatürku, ale na nowym – docelowo – chyba największym lotnisku Europy – IST. Położone na północnym zachodzie, ok. 35 km od centrum Stambułu, nad Morzem Czarnym i jest (jeszcze) jednym z trzech stambulskich lotnisk. Przejęło rolę flagowego portu lotniczego miasta od lotniska imienia Atatürka, które docelowo będzie zamknięte. IST to 4 drogi startowe z aktualną przepustowością na poziomie 80 mln paxów. Możliwości rozbudowy sięgają podobno ponad 100 mln pasażerów – miejsce jest, terminale również mają rezerwę. Otwarcie nastąpiło w kwietniu 2019 roku, a przeprowadzka nastąpiła w ciągu kilku dni! Mają rozmach… Turcy!
Wrażenia niezapomniane – przestrzeń, odległości – wszystko wybudowane zgodnie z panującą obecnie nową manią wielkości.
Gdy przybywaliśmy do Stambułu COVID19 dotarł już do Europy. Turcy wprowadzili ograniczenia dla podróżnych z Chin lub turystów wracających z Chin. Po prostu był zakaz wejścia już na pokład samolotu! Na lotnisku w Stambule żadnych dodatkowych procedur bezpieczeństwa jeszcze nie odnotowaliśmy.
Czas na odprawę paszportową – ok. 30-40 minut, a była godzina 23.00. Free duty czynne, a do Stambułu jeżdżą albo taksówki albo autobusy. Dworzec autobusowy wielkości „Zachodniego” w Warszawie daje mniej więcej wyobrażenie wielkości lotniska. Decydujemy się ostatecznie na taxi – oczywiście po negocjacjach. W Turcji nie ma nic bez targowania. Za 2 osoby door-to-door – do naszego hotelu – wyszło ok. 80 PLN. W nocy, za 40 km – chyba nieźle..?
Każda podróż zaczyna się i kończy na lotnisku, więc…
FATIH
Hotel jest położony w Kumkapi stanowiącym część jednego z 27 dystryktów miasta zwanego Fatih. W trakcie 5-dniowego pobytu zdołamy zwiedzić zaledwie niewielką część tego pięknego i rozległego miasta, a także jak bardzo bogatego w historię. Fatih to ten fragment miasta, gdzie znajdziecie zarówno Hagia Sophia, Błękitny Meczet, Wielki Bazar, Meczet Sulejmana, Topkapi Muzesi, ale również stambulską codzienność z tragarzami, kotami, tłumem spieszącym do pracy lub leniwie odpoczywającym nad słodką herbatą w ukrytej za rogiem knajpce. Fatih to dzisiaj zarówno reprezentacyjna dzielnica Sultanahmet, jak też bazarowa Eminönü, czy też Kumkapi skąd można popłynąć do stambulskich (i nie tylko) przedmieść.
SULTANAHMET
Sultanahmet to esencja historii miasta, Właśnie w tych okolicach znajdziecie zabytki, które rozsławiają miasto. Hagia Sophia, Blue Mosque, Topkapi i nie tylko. Wychodzisz z hotelu i już czujesz atmosferę Stambułu. Wąskie uliczki, knajpki, leniwe koty i atmosfera sjesty. Pogoda może nie rozpieszcza, ale luty w Stambule zwykle bywa kapryśny. Jest +13’C i pochmurno. Charakterystyczna niska, drewniana zabudowa nadaje swoistego klimatu po którym ciężko się zorientować, że znajdujecie się prawie w centrum największej europejskiej metropolii. Tak – największej, ponieważ liczy sobie ponad 15 milionów mieszkańców.
Niewiele wysiłku trzeba włożyć, aby dotrzeć do małej Ayasofya, czyli Küçük Ayasofya jak zwą Kościół św. Sergiusza i Bakchusa. Dzisiaj meczet, ale meczet w stylu bizantyjskim – 10 wieków chrześcijaństwa i 5 wieków islamu. Historia Stambułu w pigułce, a raczej w murach świątyni zawarta.
Gdy idziesz i izastanawiasz się gdzie skierować pierwsze kroki dylematy stają się tym większe, im bliżej celu jesteś. Hagia Sophia, Blue Mosque czy może Cysterna Bazyliki..? Zwycięża:
HAGIA SOPHIA
zwana też Ayasofya. Żeby zrozumieć Stambuł trzeba odwiedzić właśnie ten kościół / meczet / muzeum. Tak przynajmniej jest jeszcze w lutym 2020 roku…
Hagia Sophia to historia Stambułu, jej mury były świadkiem wszystkich zmian tego wspaniałego miasta. A było ich przecież co niemiara. Gdy cesarz Justynian I Wielki ją fundował, a było to ponad 1500 lat temu Stambuł zwano Konstantynopolem. Były to czasy Cesarstwa Bizantyńskiego, w którym Konstantynopol, wcześniej znany jako Nova Roma pozostaje na wieki stolicą Bizancjum. Jego kres nastąpi dopiero w 1453 roku po serii długich wojen, powolnej uraty kolejnych ziem i kurczenia się potęgi cesarstwa. Może właśnie ostatnich dni maja wspomnianego już 1453 roku właśnie na tych ulicach śmierć poniósł Konstantyn XI walecznie walczący o swoją stolicę.
Do tego czasu Hagia Sophia pełniła rolę chrześcijańskiej katedry, zwanym też Wielkim Kościołem. Była zarówno miejscem kultu reigijnego, jak również miejscem koronacji i symbolem wschodniorzymskiego cesarstwa.
HAGAI SOPHIA – JESZCZE JAKO MUZEUM
Wchodzisz i przenosisz się w inny wymiar – świat burzliwej historii, murów i malowideł, które wydają się wręcz ekumeniczne – niosące nie tylko porozumienie pomiędzy różnymi odłamami chrześcijaństwa, ale też różnych religii.
To miejsce jest ważne zarówno dla chrześcijan, jak też dla muzułmanów. Muzeum, do którego pielgrzymują wyznawcy obu religii. Pierwsze wrażenie po wejściu – Przestrzeń, wielkość wręcz przytłacza. Na wysokości balkonów zawisło 8 wielkich medalionów z przepiękną arabską kaligrafią.
Miejsce, gdzie unosisz głowę i widzisz chrześcijański fresk oraz inskrypcje z widniejącym napisem opisującym Allaha. Takie rzeczy tylko w Stambule, tylko w Hagia Sophia!
W 1934 jeden z najwspanialszych nowożytnych władców Turcji – Mustafa Kemal Atatürk – dążąc do laicyzaji życia przekształcił meczet w muzeum. Muzeum, które przetrwało do 24.07.2020 roku, kiedy to odbyło się pierwsze nabożeństwo muzułmańskie… W ten sposób Ayasofya na powrót stała się meczetem… Pomimo sprzeciwu całego świata, nie tylko chrześcijańskiego. I tylko dumna kotka-kustoszka pewnie nadal będzie wiodła życie na terenie tej przepięknej świątyni gdyż koty w tureckich zabytkach i meczetach mają się naprawdę dobrze.
BŁĘKITNY MECZET
Sultan Ahmet Camii, gdyż tak właśnie Turcy mówią na Blue Moasque jest zaledwie kilka kroków od Hagia Sophia. Krótki spacer nie pozwala jeszcze zrzucić z siebie wrażeń z jej odwiedzin, a czeka już następna piękność architektury.
Ahmed I zbyt długo nie porządził, ale na rok przed śmiercią zdążył ukończyć meczet, który dzisiaj jest jedną z najpiękniejszych budowli religii islamskiej i od 1616 roku cieszy oko zwiedzających i służy wyznawcom Mahometa. Pytanie jednak skąd te 6 minaretów..? Przecież większość ma jeden lub dwa (mescit) lub cztery minarety (camii). Nawet gdyby muzzein chciał z każdego z nich zawezwać do kolejnych modłów – od fajr do isha, to i tak z jednego by już nie ogarnął tego szóstego…
Niestety w lutym 2020 roku trwał tam remont, więc nie dana mi była chwila zadumy nad jego wielkością i prostotą piękna.
Zastanawiam się skąd u mnie taki pęd do zwiedzania budowli sakralnych..? Jako osoba niewierząca zawsze podziwiam katedry, kościoły, meczety, pagody… Z religii najbardziej pociąga mnie architektura. To i tylko to!
Skoro jesteśmy już w Sultanahmet, to zobaczmy jeszcze jeden z cudów Stambułu. Wracamy w okolice Ayasofya. Tym razem spacerem przez
SULTANAHMET MEYDANI
czyli Plac sułtana Ahmeda. Przechadzając się po placu pamiętajmy, że właśnie w tym miejscu znajdował się starożytny hipodrom, po którym ścigały się konie i rydwany. Na placu wyłożonym dzisiaj kostką brukową 1500 lat temu wzniecały się tumany kurzu spod końskich kopyt i kół rydwanów. Każde miejsce ma swój czas w historii…
Gdy spojrzałem na ten starożytny obelisk – pomyślałem skąd ja to znam? Nie – nie z Egiptu… Takie same budowle znajdziecie chociażby w Rzymie. Taka była wtedy moda na ograbianie Egiptu z obelisków. To samo uczynił też cesarz Teodozjusz w 390 roku, który zajumał jeden z obelisków ze świątyni boga Amona w Karmaku niedaleko Luksoru i przeniósł go do ówczesnego Konstantynopola.
Wracając w pobliże Hagia Sophia schodzimy w podziemia Sultanahmetu, a tam otwiera się
YEREBATAN SARNICI i… JAMES BOND
Yerebatan Sarnici to nic innego jak powszechnie znana Cysterna Bazyliki. Takie podwodne zbiorniki wody w czasach cesarstwa były standardowym rezerwuarem wody dla tej części Stambułu z pałacem na czele. Wybudował ją oczywiście Justynian I. Ale co z tym wspólnego ma James Bond?
31.10.2020 roku zmarł nieodżałowany Sean Connery (R.I.P.), który 7 razy zagrał w agenta 007. Właśnie jako James Bond pływał łodzią pomiędzy kolumnami Yerebatan Saray w drugim filmie z serii przygód agenta MI6 – „Pozdrowienia z Rosji” w 1963 roku.
Ok, a teraz coś z technicznego punktu widzenia – zawsze miałem kłopot z określeniem siebie – bardziej pociągały mnie nauki humanistyczne, czy ścisłe? Pewnie jedno i drugie! Inżynierskie zacięcie każe sprawdzić mi dane tego cudu techniki. Tak więc ten wielki, podziemny zbiornik mógł pomieścić nawet 100.000 m3 wody doprowadzanej do niego przez akwedukt. Powierzchnia tego cudu to 140×70 metrów wsparta na 336 kolumnach, z których jedna jest szczególnie warta zobaczenia. Ta kolumna zwana głową meduzy.
Podobno cesarz Justynian kazał ulokować wszystkie kolumny z głową meduzy ustawić w najbardziej odległej części cysterny – wszystkie głową w dół. Skąd więc ta jedna ułożona na boku? Turcy mówili nam, że prawda jest bardziej prozaiczna – była to złośliwość niewolników budujących tą największą z zachowanych do dzisiaj starożytnych cystern.
PAŁAC TOPKAPI i GÜLHANE PARKI
Rozglądając się po okolicach Sultanahmet ciężko zdecydować się na kierunek zwiedzania; z każdej strony świata przyciąga Cię historia, która swym bogactwem potrafiłaby wypełnić wiele dni zwiedzania. Może nie 7 mil dalej, ale niewiele ponad 7 minut spaceru odkrywa przed nami swe podwoje Pałac Topkapi(Topkapı Sarayı) wraz z przylegającym do niego Gülhane Parki.
Pałac Topkapi jest dla mieszkańców Stambułu tym samym, co Zamek Królewski dla mieszkańców Warszawy, czy Wawel dla mieszkańców Krakowa. Przez wieki, od Mehmeda II (1465) do Mahmuda II (1839) służył nie tylko za rezydencję, ale też ośrodek władzy władców Imperium Osmańskiego. W roku 1839 Mahmud II przeniósł jednak swój ośrodek władzy do Pałacu Dolmbahcze (Dolmabahçe Sarayı) położonego nad brzegirm Bosforu w dzielnicy Beşiktaş.
W zamkowych ogrodach znaleźć można ciekawostkę – oto Hagia Eirene. Niby nic, ale interesujący jest fakt, iż właśnie ten bizantyjski, pochodzący z IV wieku n.e. kościół nigdy nie zamieniono na meczet. A to pod tą szerokością geograficzną jest niezmierną rzadkością. Jej historia jest jednakże burzliwa – pełniła rolę arsenału, dzisiaj – sali koncertowej.
Przed bramą Topkapi jest miejsce, w którym warto się zatrzymać i nacieszyć się zielenią. Gülhane znaczy tyle w języku tureckim i Gulkhāna w perskim, co „dom kwiatów”. Dekret o założeniu miejskiego ogrodu był jednym z pierwszych, jakie Sułtan Abdülmecid wydał gdy objął władzę.
Jak prawie w każdym tureckim parku nie może zabraknąć pomnika Atatürka.
EMINÖNÜ
Eminönü to z kolei fragment dzielnicy Fatih położony w pobliżu mostu Galata. Usiany licznymi wzgórzami, na których znajdziecie między innymi meczet Sulejmana, a niżej jeden z najbardziej znanych stambulskich przybytków czyli Wielki Bazar, czy też ten, który pociąga mnie bardziej – swoimi zapachami i aromatem przypraw – Bazar Egipski. Stąd też dostaniecie się za Złoty Róg tramwajem, autobusem lub jednym z promów.
MECZET SULEJMANA (SÜLEYMANIYE CAMII) A SPRAWA POLSKA..?
Jeden z czterech wielkich meczetów wielkiego Imperium Osmańskiego dumnie wznosi sią na wzgórzach Eminönü nad Złotym Rogiem. Aby do niego dotrzeć należy opuścić reprezentacyjne aleje Sultanahmet i zapuścić się w uliczki Eminönü. Tutaj z każdym krokiem wczuwam się w atmosferę Stambułu. Choć zadaję sobie pytanie – jaki jest właściwie Stambuł? Tak naprawdę to miasto o stu twarzach. Gdzie jest ten prawdziwy Stambuł – chyba w każdej z tych dzielnic jest jego cząstka, do której będę tęsknić. Wdrapując się na wzgórze, na którym znajduje się meczet Sulejmana.
9 lat przed śmiercią sułtana, w 1557 roku nadworny architekt – Sinan ukończył jeden z najwspanialszych tureckich meczetów nazwany imieniem swego fundatora – Sulejmana Wspaniałego.
Nie wiem który z nich jest większy – czy Błękitny Meczet, czy Meczet Sulejmana? Nie odpowiem, który jest wspanialszy. Ten ostatni wydał mi się bardziej naturalny, może dlatego, że mniej turystów w nim było. Może dlatego, że trafiliśmy na chwilę po popołudniowych modłach. Wszystko było takie jak w każdy mijający dzień.
Blue Mosque trafił nam się w remoncie, w meczecie Sulejmana można było podziwiać prostotę i nienachalne piękno, wielkość i średniowieczną myśl architektoniczną.
A wspomnieć trzeba, że w związku ze wzmożoną sejsmicznością miejsca, meczet posadowiono na podziemnych cysternach z wodą aby łagodzić skutki trzęsień ziemi.
OGRODY MECZETU
W ogrodach meczetu znajdują się mauzolea: sułtana oraz jego żony – Hürrem, znanej w Europie jako Roksolana. I tutaj dochodzimy do sprawy Rzeczpospolitej Jagiellonów w powstaniu meczetu Sulejmana.
Niebagatelny wpływ na jego powstanie miała żona sułtana, którą porwano w jasyr w okolicach Rohatyna koło Lwowa. Była więc z racji zamieszkania poddaną korony polskiej, ale z racji pochodzenia prawdopodobnie Rusinką. Nie miejsce tu aby rozprawiać na jej temat, ale była w owym czasie najbardziej wpływową kobietą w imperium otomańskim i zostawiła po sobie znaczący ślad w historii Turcji.
STAMBULSKIE OPOWIEŚCI
Napoleon podobno powiedział, że gdyby świat miał być jednym państwem, to Stambuł byłby jego stolicą. Miasto położone na styku kontynentów – Europy i Azji, na styku kultur – chrześcijańskiej oraz muzułmańskiej po prostu zachwyca. Nawet jeżeli znajdziemy się tam tylko na chwilę, mając do dyspozycji tylko jednodniowy stop-over i poświęcimy go na tylko na zabytki obszaru starego Konstantynopola, to wyjedziemy bogatsi o wspomnienia, które z pewnością zaprowadzą nas z powrotem nad Bosfor.
A przecież Stambuł to nie tylko zabytkowe Fatih. To również mieszanka folkloru, aromatu kawy i herbaty oraz leniwie spędzanego czasu w knajpkach – o tym będzie w drugiej części stambulskich opowieści: STAMBUŁ DZISIAJ – CZĘŚĆ II STAMBULSKICH OPOWIEŚCI.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Wstęp do wszystkich meczetów, poza Hagia Sophia był darmowy – aktualnie nie wiem jaki jest status po zmianie muzeum na meczet w lipcu 2020 roku
Pamiętajcie o tym, że w islamie jest pięć spotkań modlitewnych dziennie: przed wschodem słońca (fadżr), w południe (zuhr), po południu (asr), po zachodzie Słońca (maghrib) i wieczorem (isza) i unikać w tym czasie wejścia do meczetu.
Pamiętajcie też o stroju oraz zdjęciu butów.
Wszystkie w/w stambulskie przybytki są w zasięgu spaceru i możliwe do odwiedzenia w jeden dzień, aczkolwiek na Fatih można zarezerwować nawet 2 dni i będzie mało.
Wyjazd do Kalamaty organizowałem w ostatniej chwili (o urokach tego miasta i okolic czytaj tutaj: KALAMATA). Odwołane loty, kwarantanny, zamknięte granice – tak wyglądało pamiętne lato 2020 – lato pod znakiem Covidu19. Kraje, w których turystyka tworzy 10%, 20%, 30% PKB odczuły to szczególnie. Na ogół, w takim regionie jak Kalamata nie można było liczyć na last minute w hotelach, gdyż po prostu nie było miejsc. Tego lata ludzie często bali się latać, a niepewność co do zaplanowania powrotu jeszcze wzmagała tę niepewność. Skąd więc taka trudność w rezerwacji fajnego noclegu..? Znaczna część hoteli, pensjonatów czy też gastronomii nie odważyła się otworzyć swoich wrót z obawy na brak podróżnych.
Dwa dni przed wylotem wpadłem na apartamenty zwane:
KALAMATA SUITES
Okazały się fantastycznym wyborem – pod warunkiem, że… masz auto. Ale po kolei!
KALAMATA SUITES to trzy niezależne apartmenty stanowiące oddzielne domy. Można trafić na: ELEKTRA SUITE, THEONI SUITE lub APHRODITE SUITE. Nam trafił się ten ostatni apartament – największy, doskonale wyposażony i przede wszystkim pięknie położony.
Położone w Verdze na wschodnich stokach gór otaczających Zatokę Mesyńską. Do centrum Kalamaty samochodem dojedziecie w 10 minut. Plaża w Verdze to odległość niewiele ponad 2 km. Widoki, które można co najmniej określić jako przepiękne. Słońce, które wschodzi nad górami, w południe rozświetla zatokę i Kalamatę, wieczorem znika za zachodnim brzegiem zatoki.
Największą wartością jest jednak wieczór… Jak korzystać z uroków nocnego życia, gdy się ma taką oto alternatywę!
Gdybyście jednak poczuli chęć powrotu między ludzi, to 700 metrów drogą w dół dotrzecie do jednej z lepszych restauracji w okolicach czyli KASTRAKI METEORO.
APARTAMENT I WYPOSAŻENIE
Apartament APHRODITE, który nam przypadł do zamieszkania stanowił 2-piętrowy domek, w którym znajdowały się 2 sypialnie, salon z kuchnią, a także antresola mogąca stanowić od biedy kolejny bedroom.
Uzupełnienie stanowiły: 2 łazienki, balkon oraz obszerny taras z pergolą / altaną ogrodową.
WRAŻENIA Z POBYTU
Apartamenty KALAMATA SUITES w Verdze okazał się dobrym wyborem. To, co zostanie w pamięci to oczywiście przepiękne położenie i niezapomniane widoki. Czy to śniadania, czy wieczorne wino na tarasie – to jest właśnie ta wartość dodana do pobytu. W apartamencie znajdziecie wszystko, co będzie niezbędne zarówno w czasie krótszego, jak też dłuższego pobytu. Czystość to kolejna zaleta tej miejscówki.
W czasach covidowych podróży to też doskonała opcja, aby odizolować się od hoteli – intymność i prywatność to aktualnie bardzo pożądane cechy w podróży. Jeśli chodzi o zapewnienie podstawowych środków bezpieczeństwa i dezynfekcji, to również te warunek został spełniony.
Na plus (+):
położenie i widok
wyposażenie
standard
czystość
bliskość dwóch restauracji
mili gospodarze (Theoni służy radą i pomocą)
Czy są jakieś minusy (-)
praktycznie konieczność wypożyczenia auta – znaczna odległość od Kalamaty
najbliższy sklep to ok. 1.500 metrów
podróż per pedes na plażę w Verdze (Paralia Vergas) – ok. 2.300 metrów
KILKA PRZYDATNYCH LINKÓW DOTYCZĄCYCH KALAMATA SUITES:
Niestety władza w Polsce oszalała! Zakazali lotów do Montenegro! Logiki w tym żadnej – wiem, że mają tam 60-120 zakażeń dziennie (dane za 01-02.08.2020) a mieszkańców jest tam jakieś 630.000. Ale… gdy piszę ten artykuł (08.10.2020) w PL mamy 111 tysięcy zakażeń, w ME około 13 tysięcy zakażeń. Wiem, że żyje ich tam ponad 620 tysięcy, ale na powierzchni ponad 13 tysięcy km2, to tak jakby z województwa lubuskiego wyjechało 40% ludności, a reszta tam żyła nadal… Szanse na zakażenie w Montenegro mniejsze niż Podlaskiem.
Trzeba było się przeorganizować, więc wybór padł na Kalamatę. Loty tanie i w odpowiednim terminie. Miejsce piękne słynące z oliwek i produkowanej z nich oliwy. Na Peloponezie jeszcze nie byłem, więc… lecimy! Po lipcowej podróży do Nesebyru (NESEBYR W ERZE KORONAWIRUSA) to kolejny wyjazd covidowego lata 2020 roku
PLF CZYLI PERSONAL LOCATIOM FORM
Czasy covidowe, więc sprawdzamy jak to jest podróżami do Grecji. Najważniejsza rzecz, jak się okazuje to nie bilet lotniczy, czy rezerwacja noclegu, a zorganizowanie obowiązkowej wjazdówki jaką jest PLF czyli Personal Location Form. Obligatoryjne logowanie na http://travel.gov.gr. Podajemy dane personalne, dane lotu, noclegu i oczekiwanie na wygenerowanie kodu paskowego. Robiliśmy to 24h przed wylotem (co podobno było ryzykiem), a otrzymaliśmy w nocy przed porannym wylotem.
Podobno w kodzie ukryta była nagroda w postaci darmowego testu na Covid19 na lotnisku KLX. U nas się to sprawdziło – 2 z 4 osób, których szczęśliwy kod zaczynał się liczbą „7” dostało w bonusie test. Ot, taka nagroda za odwiedziny w ciężkich czasach od greckiego rządu.
Ale zanim będzie nagroda na lotnisku, rozkoszować można się pięknymi widokami przed lądowaniem w Kalamacie.
Lotnisko KLX to lotnisko wojskowe, gdzie jest baza szkolenia lotniczego, a obok pasa natrafiliśmy również na polski ślad!!! Niegdyś Polska była „mini” potęga – produkowaliśmy choćby eksportowane na cały świat samoloty rolnicze i ppoż M21 Dromader w PZL Mielec. Na takie też natknęliśmy się na lotnisku w Kalamacie.
Po wylądowaniu czas na nagrodę. Szybka selekcja, jak w klubie disco-polo – część na lewo, część na… test! Z LOT-owskiego E195, na pokładzie którego było ok. 90-100 paxów, na testy skierowano ponad 20 osób! To dużo, wcześniej średni odsetek pasażerów z Polski nie przekraczał 10%. Wtedy już w Polsce notowano pierwsze znaczące wzrosty zachorowań, jak również w Grecji statystyki przyspieszyły.
Procedura była szybka – całość procedury antycovidowej trwała ok. 30 minut. Nos, patyczek, wymaz. Możecie jechać do hotelu – jeśli wynik testu będzie pozytywny otrzymacie informację sms i telefoniczną. W domyśle: do tego przynajmniej czasu możecie korzystać z uroków greckiej prowincji. Jako, że wiadomości nie było przez cały wyjazd, to korzystanie z peloponezkich uroków przedłużyło się aż do wylotu.
KALAMATA – DAWNIEJ I DZIŚ
Lotnisko znajduje się około 10 km na zachód od miasta. Najszybciej, a także w przypadku kilku osób najtaniej dostaniecie się do miasta taksówką. Stawki nie są wygórowane. Problem polegał na tym, że w czasach cowidowskich wprowadzono ograniczenia w liczbie osób przebywających w samochodzie… Taki grecki pomysł. Należało więc poszukać taxi, które weźmie 4 osoby razem, a nie wyłudzi kasę za podwójny kurs. Jak się okazało, nie było to trudne – generalnie co drugi kierowca miał ludzką wykładnię tego przepisu.
Kalamata ma swoje zauważalne miejsce w greckiej historii. Miasto znane od czasów starożytnych – wspominał o nim już Homer. 17. marca 1821 wybuchło wielkie greckie powstanie narodowe – była to największa w XIX wieku wojna o niepodległość Grecji. Już 6 dni później, 23. marca 1821 roku wyzwolono, jako pierwsze miasto została wyzwolona właśnie Kalamata.
Dla odmiany, w czasie II wojny światowej Kalamata była miejscem największej bitwy pomiędzy partyzantami z ELAS a hitlerowskimi kolaborantami z batalionów bezpieczeństwa. Miało to miejsce 9. września 1944 roku, pięć dni po opuszczeniu Grecji przez wojska niemieckie.
Przez Kalamatę przeszły też inne kataklizmy. W 1986 roku miasto nawiedziło trzęsienie ziemi określane na 6-7 stopni w skali Richtera. Zginęło wtedy 20 osób, a ponad 12 tysięcy było rannych i/lub pozbawionych dachu nad głową. Dzisiaj Kalamata to miasto z nowoczesną, niską zabudową typową dla obszarów o wzmożonej sejsmiczności. Otwarte na Messiniakos Kolpos czyli Zatokę Mesyńską.
OLIWKI, OLIWA, KALAMATA – TO (PRAWIE) SUBSTYTUT
Okolice Kalamaty słyną z najwyższej jakości oliwek i produkowanej z niej oliwy. Oliwa z oliwek w tym rejonie jest najczęściej produkowana z jednej odmiany oliwek, co jest najbardziej pożądanym i najsmaczniejszym rozwiązaniem. Dlaczego akurat Kalamata słynie z najprzedniejszej oliwy? Miejscowi mówią: słońce, klimat, wiatr… Ale przecież słońce, klimat, wiatr mamy też na Krecie (też słynie z dobrej oliwy), we włoskiej Puglii, czy też w hiszpańskiej Andaluzji. Przy produkcji oliwy ważne jest również to, że jest produkowana na miejscu z lokalnych oliwek. Podobnie jest w Puglii, a oliwki puglijskie znajdziecie nawet w hiszpańskich oliwach. Podobnie jak te z Kalamaty – we włoskich. Tak czy inaczej bezsprzecznie to jedno z tych miejsc na świecie, gdzie lokalna tradycja i poszanowanie starych metod produkcji sprawiają, że legenda zamienia się aretfakty cieszące ludzkie podniebienia.
STOI NA STACJI LOKOMOTYWA…
Pod szumną nazwą: Kalamata Municipal Railway Park kryje się niewielkie, aczkolwiek przyjemne dla oka i stanowiące chwilę wytchnienia od skwaru i upału, gdyż daje trochę cienia. Nie znajdziecie tam przeglądu i historii greckich kolei żelaznych, ale może stanowić alternatywę plażingu. W każdym razie godzinę można poświęcić na to, co się dzieje na starej stacji kolejowej w Kalamacie.
(PARALIA) VERGAS
(Plaża) Verga to przedmieścia Kalamaty. Wioska rozciągnięta na wzgórzach od strony południowo-wschodniej Kalamaty słynie przede wszystkim z przepięknych widoków.
Podziwiać z nich można nie tylko panoramę Kalamaty, ale również rozkoszować się romantycznymi zachodami słońca.
Właśnie w Verdze zatrzymaliśmy się w trakcie tego pobytu i był to ze wszech miar wspaniały wybór. Jedyny minus pobytu w KALAMATA SUITES to fakt, że bez samochodu może być to lekko uciążliwe. Jeżeli nie decydujemy się na taksówki (naprawdę tanie), to jedyną opcją jest skorzystanie z rent-a-car na lotnisku.
Widoki są wspaniałe, ale różnica poziomów potrafi być męcząca.
Spacer z powrotem nie jest wart tych pięknych widoków. Góry i morze to wspaniałe połączenie, ale z 700 metrów robi się około 2.300 i cały czas pod górę.
Jedyny monument w Paralia Verga jest ściśle związany z historią, o której pisałem w pierwszych wersach. W tym miejscu miała miejsce „bitwa pod Vergą” zakończona jednym z pierwszych greckich zwycięstw nad Turkami w wielkiej wojnie o niepodległość w latach 1821-1826.
PLAŻING – VERGA CZY KALAMATA
Jako, że byłem tam z dwoma kobietami to nie dało się uniknąć jakże „wyczekiwanego”, „pożądanego”, „ukochanego” plażingu. W Verdze nie znajdziecie niczego interesującego, chyba że ktoś jest fanem żwirowych plaż oraz beach-barów. Tego Ci tam dostatek, a wśród nas tacy się oczywiście znaleźli.
Plaża na całej długości Vergi jest dosyć wąska, żwirowa, ale pod stopami dominują dosyć przyjemne otoczaki, które nie są uciążliwe. Tym niemniej lepszym rozwiązaniem i tak będzie leżak z parasolem. Covidowego lata 2020 roku było to jeszcze bardziej opłacalne, gdyż taki zestaw stanowił bonus do drinka na cały dzień. Wystarczyło zamówić kawę / wino / drinka i zrzucić swoje ciało leżak w first line.
O ile plaże w Verdze były wąskie, to w Kalamacie było już znacznie szerzej, jak również podłoże było inne. Drobny żwirek, gruby piasek.
W części płatnej zasady obowiązywały te same co w Verdze. Jedno zamówienie i leżak Twój przez cały dzień. W opcji podróżniczego sknerostwa można było natomiast skorzystać z bezpłatnej części długiej i szerokiej plaży w Kalamacie.
KULINARNA STRONA KALAMATY
Grecja i jej kuchnia to prawie w każdym zakątku tego kraju jest kulinarną rozkoszą. Kalamata słynie z oliwek i produkowanej z nich oliwy. W związku z tym, że oliwki i oliwa goszczą w wielu greckich potrawach, to mamy odpowiedź na to, czego możemy spodziewać się w lokalnych restauracjach. Zacznę od:
KASTRAKI METEORO
Knajpa położona na wzgórzach Vergi z przepięknym widokiem na Kalamatę oraz Zatokę Mesyńską. Zorganizowana na miejscu starego zamku łączy w sobie część restauracyjną, kawiarnianą, pubową i dyskotekową. Dość ciekawe połączenie, ale z uwagi na położenie – sprawdza się! Nikt nikomu nie przeszkadza, a każdy znajdzie coś dla siebie.
Wartością dodaną do tego co znajdziecie na talerzu są przepiękne widoki. Knajpa idealnie nadająca się nie tylko na obiad, ale również na romantyczną kolację.
Nie wiem czy kuchnia grecka może mnie zaskoczyć, Jedliśmy w wielu greckich knajpach – na kontynencie oraz wyspach. Jednak tym razem najprostsza grecka potrawa – sałatka choriatiki – stanowiła odkrycie.
Kompozycja na talerzu to jedno, ale najważniejszy jest smak! A tutaj – ser feta lub (fetopodobny) – Pani kelnerka nie potrafiła precyzyjnie określić rodzaju sera. Największe zaskoczenie – na ciepło – lekko lejący się i uwalniający swój aromat pod wpływem temperatury, a całość jeszcze lekko zaciągnięta widocznymi na szczycie glonami. Zdecydowanie No.1 w KASTRAKI-METEORO. Skosztowałem jeszcze dolmad – bez szału – lepsze jadłem na Skopelos i na Place w Atenach. Uwaga – ceny powyżej przeciętnych i to w sezonie covidowym.
Poza jedzeniem był też jeden nachalny gość, który delikatnie usuwany przez kelnerki wracał jak boomerang i weź nie nakarm takich oczu…
NIONIO MEZE BAR
Nionio Meze Bar to typowa knajpa na promenadzie z beachbarem. Tym razem zaliczony talerz darów morza, które miały nie tylko swą objętość, ale również należny im smak. Nie rzucało może na kolana, jednakże tzw. stosunek jakości do ceny był rewelacyjny. Jak dla mnie – za dużo panierki. Przede wszystkim jednak jej nierówność była pochodną pochodzenia składników – część prosto z morza, część według mnie z mrożonek… Nie oto chodzi nad greckim morzem!
ROUTSIS
Tym razem głód zaprowadził nas do przybytku zwanego ROUTSIS. Kolejna promenadowa knajpa z widokiem na morze przy samej plaży. Miła, sympatyczna obsługa oraz kolejny raz współczynnik jakości do ceny powyżej 1. Warto wejść i coś zjeść.
w smaku podobne do tych z NIONIO MEZE. Taki już urok nadmorskich knajp w Kalamacie.
Jak każda szanująca się knajpa musi mieć kota, tak i ROUTSIS miał. Ten był na tyle dobrze dokarmiony, że w porze obiadowej uciął sobie drzemkę i nie interesowała go zawartość talerzy. Dbali o niego nie tylko goście, ale również kelnerzy.
THALASAKI GIANNAKOPOULOU VASIKI ESTIATORIO
Nazwa dosyć długa i męcząca. Obsługa też wydawała się zmęczona. Weszliśmy chwilę po sjeście i sporo fal się o brzeg rozbiło, aż ktoś nam przybrał stół i przyjął zamówienie. Dobrze, że chociaż widoki umilały czas oczekiwania, a na stole pojawił się tradycyjny chleb oraz woda…
…a także lokalny cwaniak. Widać, że też mu sjesta dała się we znaki. Biedna kotka, pewnie nie jadła ze dwie godziny.
W przypadku tej restauracji położonej w Verdze jednak jej położenie jest atutem, oferta kulinarna o ile zróżnicowana, to jednak nie zachwyciła. Pomidory faszerowane były ryżem z aromatycznymi przyprawami, wśród których dominowała nuta mięty oraz pietruszki i jak sądzę cytryny lub limonki. O ile jeszcze faszerowane pomidory trzymały poziom…
to nie można tego samego powiedzieć o moussace. Jadałem lepsze, wliczając w to własną, autorską. Zbyt tłusto, zbyt dużo beszamelu.
Kalamata od strony kulinarnej nie zachwyciła mnie. Byliśmy w sezonie, covidowym, ale jednak sezonie. Większość restauracji, barów położonych przy Navarinou, czyli promenadzie oferuje podobne potrawy. Ogólnie rzecz biorąc jedne trzymają poziom, inne trochę od niego odbiegają. Nie traktowałem tej podróży jako kulinarnego rekonesansu, ale czegoś mi zabrakło. Może nowa choriatki w Kastraki-Meteoro, może faszerowany pomidor w Thalasaki Gianno… coś tam, może tzatziki w Routsis były ersatzem kulinarnych ochów i achów. Reszta niestety standardowa, komercyjna.
Gdy rozmawialiśmy z choćby z taksówkarzami, z którymi jeździliśmy, to zwracali uwagę na jedno miejsce w Kalamacie, którego niestety nie zdążyliśmy już odwiedzić… Otóż przy ulicy Tsamadou 7 jest tawerna, która serwuje lokalną grecką kuchnię. Restauracja nazywa się Πολυχρόνης. I tam warto zjeść. gdy będę
CO ZAPAMIĘTAM Z KALAMATY
Kulinaria – już wyżej wspomniane: choriatki w Kastraki-Meteoro, faszerowany pomidor w Thalasaki Gianno…coś tam, tzatziki w Routsis.
Cudowny apartment – KALAMATA SUITES, o którym można przeczytać tutaj: …..
Oliwa i oliwki, które zabraliśmy do Polski
Słońce, góry i morze – piękne położenie nad zatoką mesyńską
Przyjaźni, mili i uśmiechnięci ludzie
Wypad do Kalamaty miał być krótkim oderwaniem się od trudnej rzeczywistości lata 2020 roku i jako taki swoje zadanie spełnił. Nie nastawiałem się na zwiedzanie lub odkrywanie nowych miejsc. Bardziej chodziło tym razem o dolce far niente z piękną pogodą, a do tego Kalamata nadaje się idealnie.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
w sierpniu obowiązywał PLF, do pobrania na greckiej stronie rządowej travel.gov.gr
jeśli chcecie poszukać w sklepach w PL oliwy z Kalamaty szukajcie tych produkowanych np. przez: KONTOPOULOS lub KAROUMPALIS, a oliwek po prostu, które mają w nazwie lub etykiecie KALAMATA
taxi w tym sezonie jeździły za przyzwoite stawki; a najlepiej zamawiać je telefonicznie – wszystkie zrzeszone w radio taxi Kalamata: www.radiotaxi-kalamatas.gr
Ostatnia z covidowych, wakacyjnych podróży zaprowadziła nas do Malmö. O poprzednich można poczytać tutaj: NESEBYR W ERZE KORONAWIRUSA i tutaj: KALAMATA.
Szwecja nie była (podobnie jak Portugalia) lubiana przez polski rząd, który z uporem maniaka, bez żadnej logiki zabraniał bezpośredniej podróży do tego skandynawskiego kraju. Szwedzi mieli odmienny od znacznej części Europy sposób na walkę z koronawirusem – nie było lockdownu, maseczek, zamykania wszystkiego dookoła. Postawiono na zalecenia i mądrość społeczeństwa. Tam władza ufa narodowi, a naród ufa władzy. Na miejscu mieliśmy okazję przekonać się o tym. Jak było w Szwecji..? Zapraszam więc na nowy post: Gdzie covid niestraszny – Malmö.
12. sierpnia zniesiono (idiotyczny) zakaz lotów do Szwecji, a już 14. sierpnia wylądowaliśmy na lotnisku Sturup niedaleko Malmö. Oczywiście naszej mądrej (inaczej) władzy nie przeszkadzały zapchane promy kursujące na trasie PL-SE, ale samoloty już tak. Kiedy Polska dobijała do 700-800 zakażeń dziennie, w Szwecji dzienna ilość nowych przypadków wynosiła 150-400. Długo czekaliśmy, ale w rezultacie, po zniesieniu zakazu lotów bezpośrednich, udało się dotrzeć do Szwecji by air.
LOTEM, A MOŻE… WIZZEM BLIŻEJ
Pierwsze zaskoczenie – na Okęciu; WAW w porannym szczycie (godzina 6.00) wyglądało jakże odmiennie od poprzednich trzech podróży. Zdążyłem zaliczyć w czerwcu: WAW-IEG, w lipcu: WAW-BOJ, a nawet w sierpniu: WAW-KLX i cóż..? Bez wątpienia pierwszy raz od wielu miesięcy zobaczyłem lineup, jakby nie było covida.
W samolocie na trasie WAW-MMX było obłożenie na poziomie około 50%, jeszcze mniejsze było w locie powrotnym na trasie MMX-GDN.
W obu lotach wolnych miejsc na pokładzie było sporo. Pomimo tego, system rezerwacyjny Wizzaira rozrzucał podróżującch razem paxów po całym samolocie. Gdzie logika..? Chyba, że logiką nazwać próbę naciągnięcia mniej zorientowanych podróżnych na dopłatę za miejsca obok. Na obu lotniskach podróżni w maseczkach, choć w Malmö personel już niekoniecznie. Jeśli chodzi o social distance, to zdecydowanie wygrywa Malmö-Sturup. Ludzie bardziej zdyscyplinowani niż w WAW, choć należy wspomnieć, że też panował tam większy luz. W czasie obu lotów cabin crew w maseczkach (i częściowo w rękawiczkach). Słowem – podstawowe środki bezpieczeństwa w erze COVID19 zachowane. A po wyjściu z lotniska jeden z pierwszych tekstów brzmiał:
„Ściągnijcie te maseczki, u nas tylko chorzy chodzą w maseczkach!”
Co kraj to… sposób na Covida. Tam gdzie covid niestraszny było lotnisko Malmo-Sturup wyglądało mniej więcej tak:
Szwedzkie lotniska, a przynajmniej to w Malmo nie przeżywały oblężenia. Szwedzi mieli jedne z większych restrykcji wjazdowych do wielu krajów, wakacje postanowili spędzić u siebie, w domkach i kamperach. Security-check do przejścia w 5 minut.
Ogólne wrażenia z lotów – jak najbardziej przyjemne. Wiele pustych foteli w samolocie, nie licząc kolejki w porannym szczycie w WAW, szybkie odprawy oraz wyjścia z lotniska, tak się podróżuje w epoce COVID.
JAK BYŁO TAM GDZIE COVID NIESTRASZNY CZYLI W MALMO
Wizytę w Malmö zaczynamy wspaniale – z lotniska odbiera nas zaprzyjaźniony lokals. Dzięki niemu poznamy kilka miejsc, których z pewnością byśmy nigdy nie zobaczyli. Spróbowaliśmy też smaków, które być może by nas ominęły. Dzięki Kasimowi doświadczyliśmy takiego Malmo, jakim jest na co dzień.
Malmö to prawdziwa kulturowa mieszanka – 30% stanowią mieszkańcy, którzy nie mieszkali tutaj od pokoleń i ciężko uznać ich za Skandynawów. Różne opinie na ten temat się spotyka. Oczywiście, tam gdzie imigranci, tam mniej lokalnej historii, ale również więcej folkloru. To przekleństwo, ale też wzbogacenie lokalnej społeczności. Nigdy nie zgodzę się ze słowami ludzi, którzy określają Malmö, Berlin lub Rzym jako kalifat. Mieszkałem wśród różnych nacji i w różnych krajach. W Malmö najbliższą mi osobą jest… Irakijczyk z urodzenia, Polak z miłości, Szwed z zamieszkania – Kasim. Kasim po arabsku znaczy sprawiedliwy, równo dzielący. Bez Kasima nie byłoby kilku pięknych spędzonych tam chwil!
Aha… w Malmo jak chcecie zrozumieć współistnienie dwóch kultur to idźcie na Östra kyrkogården – wschodni cmentarz, gdzie obok części… polskiej znajdziecie część muzułmańską. Współistnieją obok siebie, a każdy z nich niesie takie same wspomnienia i ból żyjących odwiedzających groby bliskich…
TURNING TORSO – NAJWYŻSZY (JESZCZE) BUDYNEK W SKANDYNAWII
W Malmo znaleźć można też coś z kategorii „naj…”. W 2005 roku oddano do użytkowania najwyższy budynek nie tylko w Szwecji, ale też w Skandynawii. TURNING TORSO to futurystyczny, o bardzo ciekawej bryle drapacz chmur liczący 190 metrów. Zaprojektowany przez chilijskiego architekta Santiago Calatravę, a ukończony w 2005 roku wieżowiec składa się z 9 pięciobocznych brył, a każda z nich z 5 pięter. Łącznie z piętrami łączącymi są tam 54 kondygnacje. Co ciekawe – te bryły są przesunięte względem siebie co 10 stopni. Może to nie najwyższy budynek Europy, ale z pewnością jeden z najpiękniejszych.
W budynku znajdują się mieszkania, a ostatnie piętra to centrum konferencyjne – niestety bez możliwości wjazdu bez zaproszenia… Tym razem ominęła mnie przyjemność pod hasłem: „Malmo u moich stóp!”
HISTORIA W ŚRODKU MIASTA
Malmö to jedno ze starszych miast Skandynawii. Wzmianki o jego istnieniu pochodzą jeszcze z XII wieku, a w roku 1354 stało się pełnoprawnym miastem otrzymując prawa miejskie. Od XIV wieku było jednym z największych i najważniejszych bałtyckich miast – wtedy jeszcze nie szwedzkim, a duńskim. Cała Skania, czyli najbardziej wysunięta na południe część Szwecji przez wiele lat i wieków był we władaniu Duńczyków. Szwedzi zajmowali się wtedy plądrowaniem terenów dzisiejszej Finlandii. Ot… takie skandynawskie przepychanki.
Dzisiaj w Skanii oraz samy Malmö nie znajdziecie zbyt wielu pamiątek po duńskich wikingach, ale kilka się znajdzie. Chyba najbardziej monumentalną jest Malmöhus Slott niesłusznie opisywany jako Malmohus.
Pamiętajcie: w języku szwedzkim – hus to dom, a slott to zamek. Tak więc ten „slott” został wybudowany w XV wieku przez Szwedów, ale już w XVI wieku został częściowo zburzony i rozbudowany z namaszczenia króla duńskiego – Chrystiana III. Dzisiaj to muzeum i przepiękny park w środku miasta.
Rozciągający się za fosą park zwany ze szwedzka – Slottsträdgården czyli zamkowy ogród stanowi nie mniejszą atrakcję. Wiatrak w stylu (prawie) fryzyjskim sprawia, że można poczuć się jak Groningen.
Ogrody zamkowe to fragment większej całości zwanej Kungsparken, gdzie znajdziecie wiele przyjemnie zieleni kojącej wielkomiejskie życie. To również najstarszy park miejski w południowej Skanii.
MALMO – MIASTO „TORGETÓW”
Torg po szwedzku to kwadrat, a torget w języku szwedzkim znaczy tyle co plac, rynek. Spacer po torgetach to nie tylko sposób na zwiedzanie miasta, ale również spojrzenie na jedną z piękniejszych stron miasta.
Całe centrum miasta jest udekorowane takimi placami. Który z nich jest więc najpiękniejszy..? Każdy z nich ma w sobie coś, co przyciąga.
Może położony przy Gamla kyrkogården – Gustav Adolfs Torg..?
A może jednak Stortorget – największy i najstarszy, bo istniejący od 1538 roku..?
Dla mnie jednak bezsprzecznym No.1 pozostaje najmniejszy z nich, ale urokliwy Lilla torg. Tu znaleźć można zabudowę sięgającą lat 90-tych XVI wieku. Kameralność, liczne knajpki, szachulcowa zabudowa, bruk pod stopami – dają poczucie unikalności tego miejsca.
SPACER ULICZKAMI GAMLA STADEN
Stare miasto czyli Gamla Staden to odkrywanie nie tylko historii miasta, ale również ostatniej historii, czy też spojrzenie na udane połączenie dawnych lat z teraźniejszością.
Niejednokrotnie spotkacie urban art w postaci graffiti zdobiącego ściany śródmiejskich kamienic.
JAK UDANIE POŁĄCZYĆ HISTORIĘ Z NOWOCZESNOŚCIĄ
Zachwycają mnie Włochy z historycznym charakterem ich miast, zachwyca mnie Grecja z jej naturalnością, ale zachwycają mnie także Niemcy, gdzie można doświadczyć udanego mariażu historii z teraźniejszością. Drugim krajem, w którym można to dostrzec to Szwecja, a Malmo jest tego niezbitym dowodem. Tutaj nic nie dzieje się bez przyczyny, a miejski pejzaż nie jest skalany koszmarkami architektury.
Malmö C to jeden z największym dworców kolejowych w Szwecji, a jednocześnie służy jako stacja quasi-metra w Malmo i pociągów jeżdżących przez Oresund. Ciekawostką jest zapowiedź uruchomienia pociągu z Malmö do… Polski, ale na ten moment pozostaje to w sferze planów.
Zabudowa starego Malmö jest uzupełniana nowoczesnym budownictwem, aczkolwiek z poszanowaniem dla historii i architektury miasta. Jednocześnie nie brakuje fajnych naturalnych akcentów.
Wędrując w kierunku portu przez Universitetbron natkniemy się na Malmö inre fyr, czyli starą morską latarnię, która nie grzeszy okazałością, ale przy kolejnej jest drapaczem chmur.
Malmo i jego kanały ciągnące się przez miasto to swoisty miejski folklor, a miasto jest zwrócone nie tylko ku morzu, ale też kanałów ciągnących się przez Gamla Staden. Opuszczając port, kierujemy się do miejsca, które przez kilka dni było naszym małym domem, czyli…
VÄSTRA HAMNEN
Ta dzielnica to przykład jak można starą, industrialną, portową dzielnicę przywrócić mieszkańcom. Dawniej – doki, magazyny dzisiaj mieszkania, bulwary, biura, knajpki.
W oddali można dostrzec brzeg Danii, Kopenhagę, a także samoloty podchodzące do lądowania na lotnisko Kastrup.
Nieopodal Västra hamnen rozciąga się miejsce, gdzie lokalsi i nie tylko) oddają się oczywiście słodkiemu nieróbstwu na plaży. To miejsce, to:
RIBERSBORG
Nadmorska dzielnica położona pomiędzy Västra hamnen a Limhamn słynie z plaży, która w sezonie służy błogiemu relaksowi. To ulubiona miejscówka na plażing, smażing i leżing. W rezultacie spragnieni słońca i morskich kąpieli docierają tutaj per pedes lub per birotam.
O ile plaża to drobny, charakterystyczny dla Bałtyku piasek, to już zejście do morza jest zgoła inne niż na większości polskich plaż. Długo, długo mielizna i kamienie.
W czasach covidowskich widok jak na załączonym obrazku. Nie tylko pogoda dopisała, ale również cisza i spokój. W związku z tym z zachowaniem social distance nie było problemu – foto wykonane w niedzielę przed południem. Szwedzi mają też ciekawy lokalny zwyczaj ponieważ wypoczywają bardzo często nie tyle na samej plaży, co równie „tłumnie” na położonych obok łąkach i skwerach. Koc, kosz, grill – i błogi relax w gronie rodziny lub przyjaciół. Często też do południa plaże były wręcz puste, większą ilość odpoczywających dawało się zauważyć po godzinie 13-14-tej.
Ribersborg Stranden to nie tylko plaża, ale również funkconujący Kallbadhus. Na końcu brygga 1 czyli molo/pomostu oznaczonego nr 1 znajduje się płatne miejsce, gdzie zaznacie spokoju i prywatności. Są tutaj dwa morskie baseny, restauracja, sauna, a także plaża/pomost dla nudystów.
Ribersborg to również psia plaża – miejsce, gdzie czworonogi mają swój kawałek plaży.
MOST NAD SUNDEM
Szwedzka szkoła kryminału to klasyka nad klasyką. W polskiej TV serial kryminalny „Most nad Sundem” leciał chyba na +KINO. Film opowiada o współpracy szwedzko-duńskiej policji. Saga Noren (szwedzka detektyw) prowadzi śledztwo, którego pewne wątki wiodą do Kopenhagi, gdzie właśnie z Malmo dojedziesz Øresundsbron, czyli mostem nad Sundem.
Jeśli z Malmö pojedziecie do Limhamn, to jeszcze dalej na południe dojedziecie do owego, sławnego mostu. W miejscu, gdzie znajdowała się dyrekcja budowy mostu łączącego Szwecję z kontynentem europejskim urządzono później… dyskotekę. Dzisiaj natomiast służy za punkt widokowy, z którego można podziwiać to przepiękne dzieło architektury i budownictwa.
Wystarczy pokonać kilka schodków, a liczący sobie 7.845 metrów most nad Sundem można podziwiać w całej jego okazałości. Zresztą… Most to tylko fragment całej przeprawy!
A wcześniej most chowa się na Peberholm (sztucznej wyspie) w tunelu, z którego wyjedziecie już w Danii.
Peberholm – sztucznie oczywiście usypana wyspa – ma 4.050 metrów, a tunel prowadzący w stronę Kopenhagi kolejne 3.510 metrów. Razem daje to ponad 15 kilometrów przeprawy łączącej Szwecję z Danią. Całe szczęście, że Duńczycy nie mieli go wcześniej, bo już nie oddaliby Skanii Szwedom, a przede wszystkim podbój półwyspu Skandynawskiego byłby dla nich z pewnością łatwiejszy 🙂
Przeprawa jest oczywiście płatna, ale lokalsi mają duże zniżki – można podobnie jak w Szwajcarii – wykupić roczną winietę i śmigać do woli do Kopenhagi. Problem jest tylko jeden, jak mawia nasz przyjaciel z Malmö… Dawniej to Szwedzi jeździli do Danii po alkohol, dziś Duńczycy przybywają do Malmö. Nie tylko życie, ceny również potrafią być przewrotne.
Z punktu widokowego można podziwiać nie tylko Oresund, ale również Malmö wraz z jego przedmieściem zwanym Limhamn, o którym pisałem również tutaj: GDZIE ZJEŚĆ W MALMÖ?
Limhamn to nie tylko jedzenie opisane w poście j/w, ale również największa w Malmö marina. Na bogato!
LIMHAMN TO NIE TYLKO ØRESUNBRON
Skoro już jesteśmy na południu Malmö, to warto zobaczyć jeszcze jedną Sehenswürdigkeiten (tak mówią Niemcy, nie Szwedzi, ale…). W Limhamn znajduje się również jedna z największych kopalni odkrywkowych w północnej Europie zwana przez miejscowych Limhamns kalbrott. Wydobycie wapienia rozpoczęto tam w 1866 roku, a zakończono w 1994. Od 2011 ta wielka (w PL są większe) odkrywka licząca sobie 1.300x800x65 metrów jest rezerwatem przyrody. Ciekawostką jest fakt, że do dziś Szwedzi drenują ten obszar. Odwodnienie powoduje oczywiście, że nie tworzy się tam jezioro.
Oczywiście Szwedzi zadbali również o dostęp do tego złoża – wybudowali licząca zaledwie 2 kilometry linię kolejową do portu. Ten wapień był nie tylko używany lokalnie, ale również wysyłany dalej.
Miało być o moście nad Sundem, skończyło się jak zwykle… Man nadzieję, że lokalsi z Limhman nie pogniewają się na mnie.
Aha… jeszcze jedna ciekawostka – Malmö to rodzinne miasto Zlatana Ibrahimovicia, a ten dom na poniższym zdjęciu Zlatan nabył od starszego małżeństwa przepłacając chyba czterokrotnie.
Chłopak, który z najbardziej patologicznej dzielnicy miasta – Rosengård dzięki talentowi piłkarskiemu, z biegiem lat awansował do uznanej za jedną z bogatszych czyli właśnie Limhamn.
Dzisiaj Zlatan nie ma najlepszej passy i prasy w Malmö. Pomnik, który mu postawiono prawdopodobnie zbyt długo nie przetrwa. Dzisiaj w mieście Ibra traktowany jest prawie jak „zdrajca”. Z dzieje się tak dlatego, że zainwestował w klub… ze Sztokholmu – Hammarby IF. Tego kibice Malmo FF nie wybaczają!
MALMÖ – PODRÓŻ TAM GDZIE COVID NIESTRASZNY
Malmo w czasach covidowskich było dosyć ciekawą alternatywą popularnych wakacyjnych kierunków. Po pierwsze Szwecja – kraj, który obrał odmienną drogę walki z wirusem. Większa swoboda życia i funkcjonowania, brak lockdownu, praca i spotkania towarzyskie bez większych ograniczeń. Maseczki, rękawiczki – znane tylko w szpitalach przy obsłudze chorych. Z drugiej strony jednak święta zasada social distance jest tutaj przestrzegana jak prawie w żadnym innym kraju Europy. 2 metry znaczą dokładnie tyle co 2 metry. W sklepie, na bulwarach – nikt nie zbliżył się na odległość krótszą niż 2 metry. W cukierni stanąłem nieopatrznie za Panią robiącą zakupy – wystarczył w zupełności jej wzrok nakazał mi bezwzględnie zachować dystans dwóch metrów.
Szpitale i służba zdrowia funkcjonowały normalnie – przy każdym był oddział covidowy z oddzielnym wejściem. Nie było paniki, a przestrzeganie nakazów (a nie zakazów) było powszechne. Szwedzi to dosyć karny naród, potrafiący w chwilach, które wymagają odpowiedzialności stanąć na wysokości zadania.
MALMÖ – JAKIE JEST DZISIAJ..?
Nie samym covidem człowiek się jednak pasjonuje w tym szalonym 2020 roku. Jakie jest więc Malmö anno domini 2020..?
Z pewnością nie takie, jak 30 lat temu, gdy pierwszy raz odwiedzałem Szwecję. Dzisiaj jego wielokulturowość znacznie bardziej rzuca się w oczy. Z jednej strony wzbogaca miasto o swoisty folklor, kuchnię, odmienność i tolerancję.
Z drugiej jednak strony przeraża – dzielnice takie jak Rosgarden stanowią swoiste getto, z którego ciężko się wyrwać, a w którym życie upływa głównie na socialu, lenistwie i lokalnych burdach. Spalone samochody, starcia z policją to codzienność. Chwała ludziom, którzy jednak potrafią uwolnić się z tego zamkniętego świata i zmienić swoje życie.
Malmö to także udane połączenie historii z nowoczesnością. To również poszanowanie dla natury i umiejętne jej wykorzystanie. Miasto, które żyje mieszkańcami i dla mieszkańców. Jest to również szwedzki ordnung i szwedzka tolerancja.
Będąc w Malmö warto odwiedzić / zobaczyć:
plażę Ribersborg – błogi relax
Västra Hammen wraz z Turning Torso
Gamla Staden z jego zabytkami – zamkiem, ratuszem i toregtami
zobaczyć piękne zachody słońca na bulwarach Scania Parken czy też Malmö Titanic lovelock point (jest coś takiego) – jaki Leonardo, taki Tittanic 😉
Øresundbron – czyli most nad Sundem
odkrywkową kopalnię w środku miasta Limhamns Kalbrott – dziś rezerwat przyrody
może obejrzeć mecz hokejowy w Arena Stadium – tam hokej wiecznie żywy
Podziękowania za gościnność już składałem Kasimowi, który pokazał nam piękne (i nie tylko) miejsca tam gdzie covid niestraszny czyli w Malmö. Ta krótka podróż przez ulice i osobliwości miasta to również jego zasługa.
Gdzie zjeść w Malmö? To pytanie nurtowało mnie po wylądowaniu na lotnisku Sturup… O ciekawostkach miasta można poczytać tutaj: TAM GDZIE COVID NIESTARSZNY – MALMÖ Na szczęście nasz przyjaciel odebrał nas i pierwsze, czego dotknęły nasze podniebienia, to oczywiście fisk, czyli ryba. Z jeśli Szwecja, to musi być śledź! Nie wiem czy to dobrze, czy to źle…? Już pierwszego dnia „skazić” swoje kubeczki smakowe takim żarłem…? Ale po kolei…
Limhamn to nadmorska dzielnica Malmö – ta położona najbliżej Øresundsbron, czyli mostu nad Sundem. Jak mówią mieszkańcy Malmö (chciałem napisać malmöńczycy;) Ci z Limhamn mają się podobno za lepszych i zawsze mówią, że nie mieszkają w Malmö, tylko w Limhamn. Tak jakby to było oddzielne miasto, a to tylko fragment wielkiego Malmö. Ok, mają marinę, blisko do Kopenhagi, domy na bogato, ale czy Limhamn mnie aż tak zauroczyło. Spokojna, mieszczańska dzielnica. Jak widać w każdym kraju znajdą się wyznawcy swojsko brzmiącego hasła: Mój Limhamn jest lepszy niż Twój.
LIMHAMN FISKRÖKERI
Dzięki Kasimowi poznajemy jednak piękną, kulinarną stronę Limhamn. Cóż w niej takiego było – niepozorna knajpka połączona ze sklepem zwana LIMHAMNS FISKRöKERI. W wolnym tłumaczeniu znaczy to tyle co wędzarnia ryb. Limhamns Fiskrökeri została założona w 1946 roku i jest rodzinną firmą do dnia dzisiejszego. W ostatnich latach firma przeżywa swój rozkwit – świeże wędzone ryby, świeżo gotowane owoce morza, własne nadzienia śledziowe i inne przysmaki. Ich motto, które brzmi: Allt som finns under vatten kan vi ordna – czyli: wszystko, co pływa pod wodą, możemy wam przyrządzić – nie jest absolutnie przesadą.
Jedzenie można zamówić na wynos, kupić do własnego przygotowania lub po prostu skosztować na miejscu. Znajdziecie tam nie tylko ryby, ale też skorupiaki oraz inne podwodne mięsko.
Śledź z Limhamn bije jednak wszystko na głowę. Nie pamiętam, z jestem fanem ryb z różnych zakątków świata, abym gdziekolwiek zjadł tak pysznego śledzia. No więc sill (po szwedzku – śledź) na sposób z Malmö był rewelacją.
Trzy solidne płaty szwedzkiego śledzia w towarzystwie ziemniaków puree oraz żurawiny, o których to dodatkach nie wspomnę dalej. Śledź był mięsisty, bez zapachu, ale za to smak… Jeśli miałbym przyjąć wzorzec śledzia z patelni, to właśnie byłby ten z Limhamn. Panierka, której osobiście w przypadku ryb nie znoszę, tym razem była delikatna, z otrębami i nie była destrukcyjna dla smaku takich delicji.wart
Oprócz śledzia na stół wjechała flądra. Tym razem już w pszennej panierce – nie była takim rarytasem jak śledź, ale całość poprawna. Kawałek również mięsisty, bez „obcego” smaku i zapachu. Myślę, że wielbiciele ryb dennych byliby bardzo usatysfakcjonowani. Zwłaszcza, że podana była bardzo ciekawie – w asyście krewetek oraz pieczonych małych kartofelków. Czy można połączyć morskie skorupiaki z rybą – teraz wiem, że tak, a nawet taka wariacja warta jest skosztowania.
ORIENT-STREET-FOOD
Szwecja to nie tylko kuchnia skandynawska, a jako że jest to kraj wielokulturowy, to i świat gastronomii jest bogaty. W końcu ten największy z krajów Skandynawii stanowił przystań dla wielu ludzi z różnych stron świata. Począwszy od Polaków, wspominając chociażby emigrację stanu wojennego, przez Włochów (tak! – biedne południe ciągnęło do bogatej północy), przez rzesze imigrantów arabskiego pochodzenia, szczególnie z bliskiego wschodu.
Nie byłbym sobą, gdybym nie zaliczył prawdziwej arabskiej kuchni w mieście, w którym ponad 20% populacji przyznaje się do arabskich korzeni. Jako, że miałem przewodnika dobrze znającego te klimaty, to zapuściliśmy się w rejony miasta, gdzie przeciętny turysta raczej nie dotrze. Okolice Rosengård nie cieszą najlepszą sławą i nie są ulubionym miejscem weekendowych wycieczek mieszkańców Malmö. Czasem spali się jakiś samochód, czasem gdzieś polecą szyby… Są ulice z biznesem syryjskim, palestyńskim, itd, itp. Wielu imigrantów, którzy dzisiaj wiodą normalne, uczciwe życie zaczynało swoją przygodę właśnie od Rosengård. Tutaj też mieszkał w młodości Zlatan Ibrahimović (widziałem blok, w którym się wychował), tutaj swoją przygodę z Malmö zaczynał Kasim, który przywiózł nas do… najlepszego irackiego „kebaba” w mieście.
Dzielnica może nie najciekawsza, za to kuchnia wspaniała – tutaj możesz kupić dolmy od domowych kucharek, tutaj znajdziecie też orient food – nie tylko sklep z arabską żywnością, produktami i przyprawami, ale też street-food z bliskiego wschodu w najlepszym wydaniu. W ten sposób trafiliśmy do…
FALAFEL BAGHDAD
…prowadzonego przez chłopaków z Iraku. Na rogu Norra Grängesbergsgatan oraz Annelundsgatan jest prosta budka z ogródkiem – niepozorna, ale tłumnie oblegana przez lokalsów. Jeśli tak, to musi tu być jedzenie z tradycją.
Chłopaki dowiedziały się, że będą na blogu kulinarnym więc przygotowały ucztę jakich mało… Przegląd irackich kulinariów w wersji nie tylko XL, ale też w różnorodności dań. A wyglądało to dokładnie tak:
Tak naprawdę nie wiedziałem od czego zacząć ucztę, a teraz nie wiem od czego zacząć opis. Tego nie sposób opisać – tego trzeba koniecznie spróbować. Ale… hummus – inny niż ten, który wychodzi spod mojej ręki. Jest bardziej płynny, a jest to wynikiem tego, iż dodaje się jogurtu – muszę spróbować tej wersji. Podobnie pasta z bakłażana – również z dodatkiem jogurtu. Falafele – też extraklasa – soczyste, aromatyczne. Tabbouleh pachnący świeżością i dużą ilością mięty. Jedynie co nie do końca wyszło – to jeden z moich ulubionych przysmaków, a mianowicie dolmy – tym razem chłopaki się nie popisały. Te „gołąbki” pochodziły ewidentnie z puszki ze sklepowe półki. Wybaczam, ponieważ shoarmy z baraniny nie byłem już w stanie spałaszować, a ewidentnie była dobra – soczysta, a nie wysuszona, dobrze przyprawiona, ale nie zabijająca smak mięsiwa. Aha… jeszcze jedna ciekawostka – iracki chlebek / pita z pszennej mąki – samun – akurat była dostawa:
Jeśli więc ktoś chce w Malmö spróbować orientalnego street-foodu – nie ma wyjścia – tylko FALAFEL BAGHDAD!
CZY JESZCZE COŚ MNIE ZASKOCZYŁO KULINARNIE?
Praktycznie na tych dwóch kulinarnych wyprawach mógłbym zakończyć opowieści o gastronomii w Malmö. Tym niemniej pamiętam jak w czasie swojej pierwszej wizyty w Szwecji, a był to rok 1990 (30 lat temu – wtedy byłem piękny i młody; dzisiaj już tylko młody) zajadałem się pizzą i pastą z włoskich restauracji w Norrköpingu. Były naprawdę smaczne, a wiem co mówię, bo „wychowałem się” na włoskiej kuchni u źródła – w Italii. Zresztą Włosi zarówno w XIX, jak też XX wieku chętnie emigrowali na północ. Południe Europy bogactwem nie grzeszyło, w przeciwieństwie do bardziej rozwiniętej północy. Emigrowali więc również kucharze, którzy rozpowszechniali tradycje kulinarne w nowych miejscach. Gdzie zjeść w Malmö Z tego też tytułu odwiedziliśmy włoską ristorante w centrum miasta.
EPICURE – WŁOSKA FANTAZJA W SZWEDZKIM WYDANIU
W samym sercu miasta, przy Gustav Adolfs Torg, znajdziecie restaurację serwującą włoskie dania: EPICURE. Menu lunchowe wyglądało zachęcająco, również cenowo, a że niedziela to dzień, w którym nie wszędzie w porze lunchu można zjeść, to wskazówką do wejścia był również głód.
Menu mają tam stosunkowo proste – kilka pozycji z każdej kategorii: pasty, risotta, dania główne, sałatki. W niewielkiej restauracji nie chodzi o to, by mnożyć pozycje – kilka dobrze opanowanych potraw potrafi stanowić o legendzie knajpy.
We wnętrzu da się poczuć włoską tradycję i styl i rzeczywiście właściciel pochodzi z południa Włoch, a konkretnie z Salento. Ale jak to..? Kucharz z Puglii i nie ma orrechiette, albo chociaż strascinate..?
Jako że jesteśmy w Szwecji, a tutaj ryby są naprawdę dobre (patrz: LIMHAMNS FISKRöKERI), to zdecydowałem się na Spaghetti alla aciughe – czyli makaron z sardelami. W karcie był oczywisty błąd językowy – powinno być „alle aciughe”, ale to da się wybaczyć. Bardziej interesował mnie smak.
Pewnie na talerzu nie wylądowała typowa sardela, a bardziej szprot lub sardynka – te dadzą się złowić w Bałtyku i duńskich cieśninach. Musiałbym jednak mieć obok na talerzu drugi egzemplarz do celów porównawczych aby móc odgadnąć co było przedmiotem mojej konsumpcji. Jedno i drugie śledziowate, a i smak zbliżony. Ważna była jednak całość, która kompozycyjnie i smakowo była zadowalająca. Nie oszalałem, jak po wizycie w POSTICINO DA TONINO w Rzymie, albo DAMARE czy BRIGANTE w Monopoli ale wszystko mieściło się w klasie średniej. Czuć włoską tradycję kulinarną.
Drugi talerz to Pappardelle ai Funghi – tym razem żałowałem, że nie wziąłem, bo… znad talerza unosił się zapach trufli. Nie były to oczywiści trufle, ale całość była przyprawiana pastą truflową – to jasne – za 169 SEK nie da się zjeść oryginalnych trufli, w Szwecji tym bardziej. Całość może zbyt mocno potraktowana tłustym sosem, ale nutę truflowo-czosnkową – nie powiem – bardzo lubię.
PIZZA I PIWO…
…tak też oczywiście można, powiem więcej, nawet czasem trzeba zejść z kulinarnych oczekiwań i zejść na ulicę, gdzie popularne żarcie potrafi zaskoczyć. Tyma razem jednak zaskoczenia nie było. Niedaleko Torso Turning oraz promenady w Malmö trafiamy na pizzerię reklamującą się jako Turning Torso Food – można się pławić w cieniu najwyższego budynku w Skandynawii. Pizza, jak pizza, ale ten majonez – już nie jestem jego zagorzałym fanem.
Skoro pizza nie nadaje się do komentowania, to może chociaż poświęcę kilka słów piwu, którego kiedyś byłem wielkim fanem, a które z biegiem lat zdradziłem na rzecz wina. Po prostu – ewolucja! Dobrego piwa nadal jednak chętnie spróbuję – w zeszłym roku swoje urodziny spędziłem między innymi w Delirium Tremens w Brukseli, a piwosze wiedzą co to za kultowe miejsce.
Dawno nie piłem szwedzkich piw, więc należało spróbować, a wybór w karcie padł na MARIESTADS EXPORT. Ten szwedzki wyrób pochodzi z browaru Spendrups, która jest jedną z największych szwedzkich kompanii piwnych. Poza Mariestads warzą Lokę, Norrlands Guld, Nygandę. Mariestads Export nie jest to oczywiście wyrobem rzemieślmniczym – bliżej mu do koncernowych produktów, ale… Jak na koncernową masówkę zaskoczył mnie pozytywnie. Tak więc, co jest w szkle..? Typowy pilzneński lager z drobnopęcherzykową pianą. Piana gęsta, wyrazista, ale niestety dość szybko opadająca. Smak – jak dla mnie – wyczuwalna słodowość w kontakcie z nutą chmielu. Na plus – brak charakterystycznego koncernowego posmaku metalu i chemii. Na minus – na pewno utrzymująca się w ustach goryczka. Kolor – jasny wpadający w bursztyn, w pełni klarowne. Podsumowując: jak na „koncerniaka” – niezły, pozbawiony wielu wad masowej produkcji. Gdybym miał ocenić w skali 1-10, dałbym mocne 6,5, no prawie 7.
SYSTEMBOLAGET
Każdy, kto zawitał do naszych północnych sąsiadów musiał poznać SYSTEMBOLAGET. W Szwecji jakikolwiek trunek powyżej 3,5 jest dostępny tylko w tej jednej sieci sklepów. To państwowy monopolista na rynku alkoholi. Nie mówicie tylko o tym naszej władzy, bo jeszcze wezmą przykład ze Szwedów… Wszystko co można znaleźć w marketach ma mniej niż te ustawowe 3,5 i naprawdę nie warto tym sobie zaprzątać głowy – sorry – podniebienia. A niestety, z alkoholem z SYSTEMBOLAGET wyjdziesz mając co najmniej 20 lat. Co więcej sklepy zamykane są w sobotę o 15.00 i otwierane dopiero o 10.00 w poniedziałek, mimo że handel doskonale funkcjonuje również w niedziele. Nie ma również tych przybytków rozpusty zbyt wiele. W 300-tysięcznym Malmö trzecim, największym mieście Szwecji znajdziecie tylko ok. 7 sklepów – może jeszcze ze 2-3 na obrzeżach miasta.
Ceny alkoholu w Szwecji są jednymi z najwyższych w Europie. Pozytywnie zaskoczyły mnie jednak ceny wina w SYSTEMBOLAGET. Butelka włoskiego, hiszpańskiego czy też portugalskiego trunku, to wydatek rzędu 90-120 SEK, czyli 38-50 PLN są również po 70-80 SEK, ale nie próbowałem). I gwarantuję, że
Dla tych co się martwią – czarny rynek ma się dobrze. Gdyby ktoś naprawdę miał ochotę i potrzebę – da się w sobotni wieczór zorganizować butelkę – zupełnie jak w Polsce lat 80-tych, nie mówiąc o USA lat 30-tych…
KUCHNIA SZWEDZKA
Tych kilka dni, to zbyt krótki czas na zapoznanie się ze szwedzką kuchnią. Ale gdzie zjeść w Malmö już wiem. W pamięci pozostanie mi oczywiście to co zafundował nam Kasim – LIMHAMNS FISKRöKERI oraz FALAFEL BAGHDAD – te miejsca odległe od siebie również kulturowo – na kulinarnej mapie Malmö to no.1! Nie poznałbym ich, gdyby nie Kasim – nasz lokalny przewodnik.
Kuchnia szwedzka to nie tylko śledź – zwłaszcza sławetny surströmming – kiszony, sfermentowany śledź, który jest w top-10 pachnących inaczej. Każdy zna, chociażby z IKEA, köttbullar, czyli sławne szwedzkie klopsiki z wołowiny (trafiają się też z mieszanego mięsa).
Czego będę szukał następnym razem w Szwecji..?
Janssons frestelse (czyli pokusa Jansona)
bostongurka (pasta z ogórków kiszonych z dodatkiem papryki i ostrych przypraw)
nyponsoppa (jesienna zupa z… owoców dzikiej róży)
pölsa – danie mięsne, ale warto spróbować (mielona wątróbka, cebula i wołowina – obowiązkowo w towarzystwie jajka)
Gdzie zjeść w Malmö i kiedy zaopatrzyć się na weekend już wiecie…
INFORMACJE PRAKTYCZNE
http://lihmansfiskrokeri.se – na tej stronie znajdziecie info o tej knajpie / sklepie; adres: Strandgatan 17B – w pobliżu Södra Fiskehamnen (południowego portu rybackiego)
FALAFEL BAGHDAD – Rosengård; róg Norra Grängesbergsgatan oraz Annelundsgatan
epicure.nu – tutaj znajdziecie info o opisywanej włoskiej knajpie
SYSTEMBOLAGET – czynny max w sobotę do 15.00
W Malmö znajdziecie również polskie delikatesy – są w centrum miasta
Z podziękowaniami dla Kasima, który odkrył przed nami miejsca, których pewnie byśmy nie zobaczyli, ale przede wszystkim pokazał kawałek historii swojej i swojej rodziny. Dziękuję za to, również za czas spędzony na rozmowach. Shukraan w ilalikaKasim!