Świętowanie urodzin zaczałęm od Brukseli (czytaj: http://7mildalej.pl/spacerem-przez-bruksele-10-godzin-w-stolicy-belgii/), a jeśli świętowanie w Brukseli, to oczywiście wspomnienie młodych lat: Delirium Tremens! Czy jest bardziej kultowe miejsce na świecie niż ta legendarna piwiarnia..? Pytanie pozostanie pewnie retoryczne.
Zanim jednak zajmiemy się wspomnieniem z tego przybytku rozpusty zajmijmy się innymi słabościami Belgów. Człowiek jest z natury sybarytą i hedonistą. Bruksela to miasto, które pozwala spełnić wszelkie zachcianki, a te kulinarne w szczególności!
La Grande Bouffe („Wielkie Żarcie”) – tak brzmiał tytuł filmu filmu, który Marco Ferreri nakręcił w 46 lat temu. Nie licząc tego, że Bruksela to miasto… smerfów, to jest to mekka piwa, czekolady i frytek, ale nie tylko. Kuchnia belgijska zaskakuje bardzo pozytywnie i zaspokoi gusta nie tylko mięsożerców, ale też wegetarian.
Celem naszej wizyty było oczywiście wspomniane na wstępie DELIRIUM CAFFE, więc zmierzając pospiesznie w jego kierunku zatrzymajmy się na kilku przystankach z brukselskimi specjałami
FRYTKI BELGIJSKIE
Podobno Amerykanie przypisują sobie wynalezienie frytek. Nic bardziej błędnego. Francuzi też twierdzą, że to ich pomysł. Jeśli już ktoś wziął do ręki nóż i kartofla, to był to z pewnością Belg. Tezy, że Belgia to ojczyzna frytek obalić w żaden sposób się nie da. Ziemniak pokrojony w słupki i smażony pierwotnie w łoju wołowym miał swoje korzenie w Walonii. Tak już było, jest i będzie. Widzę frytki, myślę Belgia!
Być jednak w Brukseli i nie spróbować sztandarowego dania belgijskiej kuchni byłoby z mojej strony co najmniej faux pas. Jako, że czas nie pozwolił nam na poszukiwanie najlepszych frytek w Brukseli, to spacerując w okolicach Grand-Place i Giełdy Brukselskiej wybraliśmy pierwszy czynny lokal oferujący ten brukselski przysmak czyli FRITLAND. Olbrzymia porcja za stosunkowo niewielkie pieniądze: 3,70 EUR. Nie jestem fanem frytek, być może dlatego, że w Polsce rzadko trafia się po prostu smaczny produkt.
Te smakowały nieźle – były rzeczywiście chrupkie na zewnątrz oraz miękkie (maślane) w środku. Przyglądając się procesowi ich smażenia można było odnieść wrażenie, że były zgodnie z tradycją smażone dwa razy. Smak różnił się zasadniczo od polskich – nadmorskich. Natomiast czy były smażone w tłuszczu zwierzęcym, czy zwykłym oleju..? Na to pytanie już nie dam do końca jednoznacznej odpowiedzi. Frytki w bułce? Proszę bardzo. Frytki jak frytki, ale ilość sosów powaliła mnie już totalnie! W karcie było ich kilkadziesiąt! Co kto lubi, co kto chce.
GOFRY BELGIJSKIE
W przypadku gofrów sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana. Zasadniczo istnieją dwa rodzaje gofrów zwanych tutaj waflami. Jeden z nich to gofr z Brukseli (gaufre de Bruxelles, lub Brusselse wafel), drugi natomiast, to gofr z Liege (gaufre de Liège, niderl. Luikse wafel). Ten ostatni zwany też gofrem cukrowym (suikerwafel).
Gofry z Brukseli są robione na bazie rzadkiego ciasta drożdżowego bez cukru, a więc z mąki pszennej, mleka, wody, jajek, drożdży i wanilii. Klasyczne brukselskie mają kształt prostokąta. Do gofrów z Liege oprócz tych wszystkich wyżej wymienionych dodaje się też granulki cukru perłowego zwane tutaj z flamadzkiego „parelsuiker”. Czy tak jest rzeczywiście, czy jest to zwykły cukier… nie miałem okazji sprawdzić. Kształt gofrów leodyjskich jest bardziej nieregularny, często owalny, a ich smak jest cięższy i słodki – zdecydowanie nie moja bajka.
Skoro mamy całą już nomenklaturę za sobą, to czas sprawdzić czym się różnią. Gofry, jak powszechnie wiadomo, je się… oczami, a belgijskie już szczególnie. Gofry je się tutaj ze wszystkim: czekoladą, owocami, cukrem pudrem, bitą śmietaną. Oprószane są każdym możliwym rodzajem posypki. Od samego patrzenia można dostać oczopląsu, a chwila zamawiania przeciąga się w nieskończoność.
CZEKOLADA BELGIJSKA
W czym tkwi sukces belgijskiej czekolady? Odpowiedź jest prosta – w smaku! A smak, to jakość ziaren kakaowca. I tutaj koło się zamyka. Belgijskie czekolady i wyroby na jej bazie oraz ciasta z czekoladą są jednymi z najlepszych na świecie. Wszelkiej maści „czekolaterie” znajdziecie na każdym rogu. Piwa nie zapakujecie do cabin baga, czekoladę – tak, a naprawdę warto to przywieźć z Brukseli.
BELGIJSKIE SPECJAŁY
Wychodząc z DELIRIUM TREMENS wpada się w ulicę, którą ktoś kiedyś nazwał „brzuchem Brukseli”, czyli Rue des Bouchers. Skorzystaliśmy z restauracji L’ARLEQUIN i wybraliśmy dania typowe dla belgijskiej kuchni. A kuchnia belgijska to tak naprawdę dwa (przenikające sobą) światy: flamandzki i waloński. W ten sposób postanowiliśmy zapoznać się z całym światem kuchni belgijskiej.
CARBONNADE A’LA FLAMANDES
Z kuchni flamandzkiej wybór padł na CARBONNADE A’LA FLAMANDES – nic innego jak gulasz z wołowiny, ale gulasz to szczególny, bo duszony w ciemnym piwie. Do lepszej jakości wołowiny pokrojonej w grubą kostkę dodaje się ciemne piwo – oczywiście belgijskie. To wszystko zaciąga się ostrą musztardą francuską oraz… brązowym cukrem.
Niektórzy dodają jeszcze do sosu jako naturalny zagęstnik – chleb. Kluczem do uzyskania słodko-gorzkiego smaku (takiego bitter) jest oczywiście obłędnie dobre któreś z belgijskich ciemnych piw. Gulasz z L’Arlequina w Brukseli smakował więcej niż poprawnie – mięso miękkie, sos o pożądanej gęstości, choć smak nie do końca był tak wyraziście słodko-gorzki, to należy danie uznać za smaczne. Post factum przeczytałem recenzje knajpy na googlach. Stanowczo za nisko oceniony przynajmniej według mnie. Również czas oczekiwania i obsługa mieściły w przyjętych standardach. Chyba w związku z małym ruchem otrzymaliśmy w gratisie piwo – belgijskiego lagera.
CHICONS AU GRATIN
Drugie danie – CHICONS AU GRATIN – czyli cykoria zawijana w szynce i zapiekana w serowym sosie beszamelowym była raczej wersją de lux w stosunku do tej widniejącej w karcie.
Na czym polega smak tej potrawy – oczywiście na prawdziwym beszamelu z gałką muszkatołową oraz serze. W tym przypadku Belgowie wezwali na pomoc Szwajcarów. Klasycznie używa się sera szwajcarskiego Gruyere’a, ale także pożądany jest francuski Comte, produkowany w pobliżu granicy szwajcarskiej w okolicach Besançon. Aha… jeszcze jedno: cykorie. Te, których kosztowaliśmy były specyficznej odmiany – wąskie, prawie jak szparagi i w smaku zbliżonym do szparagów. Dla mnie nowość. Podana całość była zapieczona w olbrzymiej ilości serowego beszamelu. Pychotka. Tak i w tym przypadku L’Arlequinowi należy się więcej gwiazdek niż googlach. Knajpę – dania, obsługę, czas oczekiwania oceniłbym na 4,0.
No ale nie frytki, nie gofry, nie czekolada, ani nawet specjały belgijskiej kuchni były celem wizyty w Brukseli – clou programu stanowiło oczywiście piwo. Jeśli piwo, to:
Nie tylko „motocykliści są wszędzie”, w Brukseli wszędzie są: frytki, gofry i czekolada. Czym więc pachnie Bruksela..? Belgijska tradycja kulinarna to nie tylko frytki i czekolada, chociaż te specjały należy uznać za wyjątkowe. Zapach frytek, gofrów to zapach belgijskiej ulicy. Bynajmniej nie jest to zapach oleju, ale pociągający aromat.
Odkryciem były dania kuchni belgijskiej – gulasz flamandzki – coś nowego, co spróbuję przenieść do mojej kuchni. Zwykły polski, węgierski pörkölt, czy bawarski gulasz piwny już niejednokrotnie rządziły na naszym stole. Flamandzkiej carbonady przyznaję, że pomimo wizyt w Belgii, skosztowałem po raz pierwszy.
Endywie, czyli „chicony”, czyli cykorie pod beszamelem pełnym orzechowego sera były już ćwiczone w naszej kuchni ponad 10 lat temu, ale w wersji bez sera. Tym razem spróbujemy zapiec to w serze. Może już na dzisiejszą kolację…
Zresztą w belgijskiej kuchni znaleźć można mnóstwo pyszności: waterzooi (kurczak w rosole pod śmietaną), zupa belgijska (bardzo pożywna na wołowinie z cebulą, kapustą i jabłkiem), suflety z cebuli, zapiekane jabłka i wiele innych. Brabanckie kiszki znane są w zachodniej Europie, a owoce morza (słowo, którego nie lubię) – jak na przykład krewetki w pomidorach, to również belgijska tradycja kulinarna. Nic tylko lecieć i nie poprzestać na Brukseli.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
FRITLAND mieści się przy Rue Henri Maus 49 – czynny codziennie od 11.00 do 1.00 – 3.00 w nocy (w zależności od dnia tygodnia).
Z innych frytkowni chwalone są: MAISON ANTOINE w dzielnicy europejskiej, FRITERIE TABORA niepodal Grand-Place i wiele innych. Każdy znajdzie coś dla pod własne gusta.
Gofry znajdziecie praktycznie wszędzie, gdzie znaleźć te najlepsze..? Nie mam pojęcia! Miejska legenda niesie, że na przykład THE WAFFLE FACTORY na rogu Rue du Lombard.
Bruksela – mekka piwa, czekolady, frytek i… smerfów. O tym będzie jednak w oddzielnym poście. Co można więc robić mając kilka godzin w stolicy zjednoczonej Europy..? Lot WAW – NCE miał tę niezaprzeczalną zaletę, że miał stopa w BRU. Było coś dla ducha i oka, a także coś dla ciała – czytaj: podniebienia.
Do Brukseli przylecieliśmy porannym lotem Brusselsem. Kwiecień 2019 roku przywitał nas w tym mieście przepięknym słońcem, ale też chłodem wiejącym z nad północnego Atlantyku. Cóż.., taki mamy klimat… jak mawiała jedna z naszych europosłanek.
Lądujemy na Zaventem, największym belgijskim lotnisku, położonym ok. 12 km na północny wschód od centrum Brukseli.
Szybko i bezproblemowo odnajdujemy drogę do lotniskowej stacji kolejowej i po 20-minutowej podróży pociągiem wysiadamy na Brussel-Centraal. Zanim przejdziemy do naszego, ukrytego celu wizyty w Brukseli, kilka słów o spacerze po centrum Brukseli.
Pierwsze kroki kierujemy w kierunku niewielkiego parku Mont des Arts oraz Place d’Albertine, gdzie znajdziecie między innymi Statue du Roi Albert 1er. Albert I, panujący w latach 1909-1934, był jednym z najbardziej uwielbianych władców Królestwa Belgii. Belgowie docenili jego postawę szczególnie w czasach I wojny światowej, kiedy to przeciwstawił się Niemcom i osobiście dowodził armią belgijską w kilku bitwach.
Wędrując wzdłuż Rue de Hopital oraz Vieille Halle aux Blés odnajdujemy na plac, na którym mieści się pomnik Jaques Brela – najsłynniejszego belgijskiego barda i piosenkarza. Obok pomnika, w jednej z uroczych kamieniczek znajduje się muzeum poświęcone Brelowi.
MANNEKEN PIS
Zaledwie 200 metrów od pomnika upamiętniającego Jacquesa Brela, u zbiegu ulic du Chene i de l’Etuve znajdziecie jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli miasta – niewielką figurkę sikającego chłopca zwanego Manneken Pis. Zawsze zastanawiałem się nad fenomenem tego miejsca i tej figurki…
Niezliczone tłumy pielgrzymują do tego miejsca, jakby było święte. Tymczasem takie figurki, ze znacznie bogatszą przeszłością znaleźć można w innych miastach Europy. Ale cóż, Manneken Pis jest tylko jeden… w Brukseli. Statua, a raczej statuetka stoi w tym miejscu od XV wieku. Pierwotnie wykonana z kamienia, później, od XVII wieku z brązu ma swoje korzenie w legendzie. Która jednak z dwóch legend jest prawdziwa..? Tego nie wie nikt. Jedna z nich głosi, że, chłopiec był synem jednego z królów belgijskich. Podczas polowania królewicz miał zaginąć. Przeszukano wszystkie lasy, jednak dziecka nie odnaleziono. Dopiero po kilku dniach, lokalny leśniczy usłyszał szemrzący strumyczek, a tam ujrzał nagiego, sikającego chłopca będącego zaginionym dzieckiem. Druga legenda mówi, że w XIV wieku Bruksela została zaatakowana. Najeźdźcy podłożyli materiały wybuchowe w murach miasta. Jednak chłopiec (Juliaanske) odkrył miejsce, gdzie zaraz miał nastąpić wybuch. Wtedy oddał mocz na palący się lont, czym uratował miasto.
Figurka była wielokrotnie ” uprowadzana”, czyli kradziona. Ostatni raz, w roku 1965, kiedy to po roku odnaleziono ją w jednym z brukselskich kanałów. Od tego czasu, „oryginał” przechowywany jest w muzeum, a w pierwotnym miejscu posadowiła się kolejna jego kopia.
JEANNEKE PIS
Jeśli jest sikający chłopiec, to dla poprawności politycznej powinna być również sikająca dziewczynka. Takową, zwaną Jeanneke Pis znajdziecie przy Impasse de la Fidelte, czyli z drugiej strony Grand Place.
Figurka powstała w 1987 roku, gdy belgijskie feministki zażądały damskiej wersji Mannekena, a może to tylko legenda…?
Przecznicę od Halles Saint-Gery – Agory jest ostatnia z sikającej świętej trójcy – tym razem – psa, zwana Zinneke Pis. Odwiedziny sikającego pieska zostawiam next time.
GRAND-PLACE
Bruksela ma szczęście posiadać jeden z najpiękniejszych rynków miejskich w Europie. Grand-Place, wpisany na listę światowego dziedzictwa w 1998 roku, powstał około XII wieku, a wytyczony został w połowie XIV wieku. Plac został zniszczony w 1695 roku przez wojska francuskie.
Dzisiejsze piękno tego pięciokątnego placu wyraża się głównie w bogato zdobionych kamienicach, które stanowią jakby odzwierciedlenie Belgii z jej historią i bogactwem. Każda z nich, kiedyś będąc siedzibą różnych cechów, ma swoją nazwę i charakterystyczne zdobienia. Z placu promieniście wychodzi siedem ulic, którymi można udać się na dalsze zwiedzanie miasta, a każda z nich zaprowadzi nas do kolejnych atrakcji Brukseli.
Na głównym placu Brukseli, po południowej stronie ratusza, znajduje się muzeum piwa – wstęp 5 EUR i można sprawdzić jak warzono słynne belgijskie piwa. Niestety bez możliwości degustacji.
W 1401 roku rozpoczęła się budowa najwspanialszej budowli na Grand-Place – gotyckiego ratusza, którą ukończono w połowie XV wieku. Po tym, jak w 1695 roku ratusz zniszczyły francuskie wojska, Belgowie odbudowali go w stylu gotyku brabanckiego. Ratusz stanowił niejednokrotnie inspirację dla wielu architektów. Jeśli miałbym znaleźć pewne podobieństwa w innych miastach, to jako pierwszy przychodzi mi na myśl Neues Rathaus w Monachium…
Jego strzelista wieża, wysoka na 96 metrów góruje nad całym Grand-Place. Wybudowano ją w latach 1449-1454. Na wieży znajduje się posąg patrona Brukseli – Archanioła Michała. Z jej budową wiąże się też jedna z brukselskich legend. Budowniczy ratusza i wieży rzucił się z niej gdyż wyszły niesymetryczności. Nie rozumiem tego, efekt zachwyca swym pięknem do dziś.
OKOLICE GRAND-PLACE
Atmosfera i architektura flamandzkich uliczek zawsze mnie urzekała, a Bruksela takowe mi przypomina. Niejednokrotnie odrestaurowano je z poszanowaniem dla ich historii.
Wiele ulic zamieniono w deptaki z ograniczonym ruchem. Wszystko przyjazne dla mieszkańców i spacerowiczów. Dbałość o zgodność współczesnych trendów z historią jest dominująca dla magistratu.
Zdążyliśmy też odwiedzić jedną z pierwszych galerii handlowych świata – Galeries Royales Saint-Hubert. Galerię wykonano w stylu renesansowym, a całość przykryto szklanym dachem.
Galerię otwierał król Leopold I, a działo się to w roku 1847. Natomiast w 1896 roku na jej terenie odbyła się pierwsza projekcja kinowa braci Lumiere.
KILKA SŁÓW NA KONIEC
Brukseli w 10 godzin oczywiście nie da się zwiedzić. Skupiliśmy się na okolicach Grand-Place pomijając całkowicie Atomium, dzielnicę Europejską czy też inne, a równie ciekawe tereny miasta. Tłumy towarzyszyły nam na Grand-Place, przy figurkach Mannekena czy Jeaneke. Poza tym nie było tak źle. Zaskoczenie raczej pozytywne, ale to zależy co kto lubi. Zabrakło też czasu na muzea, a na kilka z nich naprawdę warto poświęcić chwilę czasu. Już czekał na nas samolot do Nicei: http://7mildalej.pl/weekendowa-nicea/.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Lotnisko BRU (Zaventem) jest bardzo dobrze oznakowane; do wyjścia trafia się szybko; autobusy do centrum odjeżdżają z poziomu „0”, pociągi natomiast z „-1”.
Podróż pociągiem do stacji Brussel-Centraal trwa niecałe 20 minut; bilet na pociąg RT (tam i z powrotem kosztował w 04.2019, ze zniżką weekendową – 15,20 EUR.
Raz na dwa lata Grand-Place zamienia się w wielki kwiatowy dywan – najbliższe takie wydarzenie to czerwiec 2020 roku – wystarczający czas aby kupić bilety i przygotować się do odwiedzenia Brukseli!
Śródmieście Brukseli najlepiej zwiedza się per pedes – spacer obejmujący centralną część miasta zajmie więcej niż pół dnia; odległości nie są wielkie. Czas można więc poświęcić na odkrywanie kulinarnej strony miasta, ale o tym już w oddzielnym poście.
Na Lazurowe wybrzeże przybyliśmy z Brukseli (więcej: http://7mildalej.pl/spacerem-przez-bruksele-10-godzin-w-stolicy-belgii/ ). W sobotni wieczór lądujemy w Nicei – niech żyje Lazurowe Wybrzeże! Kilka dni wcześniej udało się zarezerwować, w cenie, która nie przewietrzyła jeszcze portfela hotel w Nicei. Miało być: blisko morza, w mieście, z dobrym dojazdem na lotnisko. Hotel miał być oczywiście przytulny i klimatyczny, taki… prowansalski. Wybór padł ostatecznie na LA VILLA NICE PROMENADE.
LOKALIZACJA
Hotel zlokalizowany jest przy 11 Rue Saint-Philippe, w zachodniej części miasta, w dzielnicy Gambetta. Mieści się w starej, ale odrestaurowanej kamienicy przy skrzyżowaniu z Rue de France. Do Promenade des Anglais dojść można spacerem zaledwie w 2-3 minuty. Z promenady kursuje linia autobusowa nr 98, która zawiezie Was na lotnisko – czas przejazdu – ok. 25 minut. Parę kroków dalej jest również linia tramwajowa, która również jeździ na lotnisko.
Do dworca kolejowego – Gare de Nice Ville – spacer zajmie nie więcej niż 15-20 minut. W podobnym czasie dotrzecie do Placu Massena. Odległość do zamkowego wzgórza – Colline du Château – wynosi prawie 2 kilometry. Naprzeciwko wejścia do hotelu znajdziecie czynny 7 dni w tygodniu sklep Carrefoura, a w najbliższej odległości jest kilka ciekawych knajpek, w tym marokańska DELLYS.
POKÓJ
Pokój, utrzymany w prowansalskiej tradycji, sprawia bardzo przyjemne wrażenie. Wszystko, pomimo prostoty, utrzymane w spokojnej naturalnej tonacji.
Zabudowana szafa z sejfem, a nawet deską do prasowania, TV, lustro oraz klimatyzacja uzupełniają wyposażenie pokoju.
Ciekawostką jest fakt, że łazienka i toaleta to oddzielne lokum.
O ile łazienka spełnia swoją rolę z naddatkiem, to toaleta jest raczej klaustrofobicznym pomieszczeniem…
Pokój spełnił nasze oczekiwania. Łóżko było wygodne – materac średnio-twardy – idealny odpoczynek dla kręgosłupa i nie tylko. Czystość na najwyższym poziomie.
ŚNIADANIE
Sala na parterze obok recepcji oferowała codzienne śniadania. Utrzymana w podobnym, jak cały hotel stylu.
Śniadanie we francuskich hotelach czyli petit déjeuner jest dla mnie zagadką. Jeśli dostępna jest tylko wersja konserwatywna, oparta na kawie i rogaliku, to nie ukrywam, że mam wtedy problem. Tym razem poranną, francuską tradycję kulinarną potraktowano lajtowo… Wybór pieczywa, również ciemnego był dużym plusem. Wbrew francuskim wzorcom obecne były również dania na ciepło. Jajecznica (niestety z „proszku”) oraz kiełbaski (podobne jedliśmy w Paryżu) i obsmażany, zarumieniony boczek. Do tego kilka wędlin i to co uwielbiam – francuskie sery! Zaskoczeniem in minus – brak warzyw, co dla mojego podniebienia było niepowetowaną stratą 🙁 Całość uzupełniały: kawa, herbata, soki, woda, owoce, francuskie dżemy i ciasta. Obsługa kulturalna i dyskretna – całość tej części pobytu: 4 z plusem.
WRAŻENIA Z POBYTU
Hotel jest bardzo sympatyczny, utrzymuje swój lekko butikowy styl.
Zameldowanie zajęło nam dosłownie chwilę. Obsługa bardzo sympatyczna i pomocna. Bez problemu użyczy Wam kieliszków i korkociągu do wina. I zrobi to uśmiechem. Obok recepcji przyjemne lobby, gdzie za free napijecie się kawy i herbaty, a nawet skosztujecie ciasteczek.
Co zostawiło w nas pozytywne wrażenia..?
ogólny klimat hotelu (czegoś takiego oczekiwałem)
obsługa – miła, sympatyczna i pomocna
lokalizacja – bliskość morza i promenady oraz knajpek, dobry i szybki dojazd do NCE
czystość, codzienne sprzątanie i standard (zasługuje na ***)
mimo wszystko – śniadanie (chociaż paryskie oceniłbym lepiej)
Co nas rozczarowało..?
brak warzyw na śniadanie
niezbyt dobre wyciszenie pionów łazienkowych
Po powrocie dowiedziałem się, że hotel według portalu: https://pl.hotels.com/ zdobył tytuł LOVED BY GUESTS 2018. Według mnie jak najbardziej zasłużenie! Jeśli ktoś szuka przytulnego hotelu w Nicei – LA VILLA na pewno spełni jego oczekiwania.
Kilka wolnych chwil znalezionych w lipcu 2013 roku skierowało naszą podróż w kierunku utęsknionych gór. Pierwszy wybór padł na Tatry. A podstawowe pytanie było gdzie w Tatry..? Jako, że przekomercjalizowane, drogie oraz zatłoczone Zakopane nie jest moim ulubionym miejscem wypadowym w góry, to wybór był prosty – zaatakujemy Tatry od strony południowej. Wybór padł na Stary Smokovec.
VILLA DR. SZONTAGH – MOJA MIEJSCÓWKA W SMOKOWCU
Byliśmy w piątkę, szukaliśmy noclegu ze śniadaniami i najlepiej w postaci co najmniej dwupokojowego apartamentu. Wymagania z górnej półki, a miało być jeszcze ekonomicznie. Może niekoniecznie materac na podłodze w schronisku, ale jakiś tam standard musiał być zachowany…
Dzięki uprzejmości naszego przyjaciela prowadzącego interesy z właścicielami hotelu otrzymaliśmy jedyny taki pokój spełniający nasze wygórowane żądania w hotelu Villa Dr. Szontagh. Później okazało się, że nasz apartament jest użytkowany przez właścicieli lub ich przyjaciół, lub specjalnych gości. Poczuliśmy się wyróżnieni.
Hotel posiada piękną i bogatą historię. Pierwotnie był rezydencją rodziny Szontagh, której członkowie byli pionierami rozwoju miejscowości w XIX wieku. Bajkowo położony, spełnia bardziej funkcje rodzinnego pensjonatu niż typowego hotelu. Tym niemniej standard odpowiedni dla kilku gwiazdek trzyma. Śniadania są pyszne, a obsługa szalenie miła. Dostępna restauracja ze słowacką kuchnią również zaspokoi wszelkie kulinarne gusta.
Zieleń, góry, spokój i cisza – wszystko czego człowiek oczekuje od widoku z hotelowego balkonu letnią porą można właśnie otrzymać w Villi Dr. Szontagh.
Ten hotel to historia Smokovca i rodziny Szontagh. Już po przekroczeniu progu znajdujesz się w innym świecie, a historii i czasów minionych dotykasz w tym domu w każdej chwili. Każdy pokój czy apartament to oddzielny wystrój, daleki od komercji i powtarzalnych standardów. Każda ściana, drzwi, każdy mebel ma swoją długą historię. Piękno tego budynku tkwi właśnie w jego historii i wspaniałej atmosferze oraz gościnności właścicieli.
Gdybym miał zatrzymać się w Starym Smokovcu – Villa Dr. Szontagh byłaby moim pierwszym wyborem. W skali 0-5 ocena = 4,5 chyba najlepiej oddaje wrażenia z pobytu.
STARY SMOKOVEC – PEREŁKA PO SŁOWACKIEJ STRONIE TATR
Początki historii tej miejscowości sięgają końca XVIII wieku. Największy jego jednak rozkwit, jako uzdrowiska datuje się na XIX wiek. Wtedy to właśnie węgierski lekarz, botanik i taternik Miklos Szontagh prowadził w Smokovcu zakłady przyrodolecznicze, a także założył sąsiednią miescowość – Novy Smokovec. Trzeba też przypomnieć, że Stary Smokovec, to najwyżej położone tatrzańskie uzdrowisko – ok. 1000 m.n.p.m.
Smokovce są tak naprawdę cztery: Stary, Nowy, Dolny i Górny. Stary Smokovec jest najstarszym z tatrzańskich uzdrowisk. Dzisiaj, miasto jest idylliczną, nieco staroświecką osadą pełną zieleni, starych willi. Znaczna ich część pochodzi jeszcze z XIX wieku, lub początku XX wieku, jak na przykład Grand Hotel z 1904 roku.
Trzeba jednak dodać, że częściowo stary charakter miejscowości został zniszczony przez nowoczesną zabudowę pochodzącą głównie z lat siedemdziesiątych XX wieku. Jednakże, jeśli ktoś chce odpocząć od zgiełku Zakopanego, to jest to idealna alternatywa. Cisza, spokój, piękne widoki na tatrzańskie szczyty. Do tego wspaniała kuchnia, wyśmienite piwo. Jak dla mnie to czeskie i słowackie piwa z małych browarów są najlepsze na świecie! Dobrze oznakowane szlaki turystyczne prowadzą w Wysokie Tatry. Zimą liczne wyciągi i trasy zjazdowe – to wszystko + cena (która czyni cuda, a nie odchudza portfela) sprawia, że wszystkie cztery Smokovce mogą być fajną alternatywą dla Zakopanego.
Na najbliższy szczyt zwany Hrebienok (1.285 m.n.p.m.) dojechać można również naziemną kolejką linową. Słowacy dumni są faktu, iż korzystała z niej królowa angielska Elżbieta II podczas swojego pobytu w Tatrach.
TATRZAŃSKIE SZLAKI – FOTORELACJA
Jeśli chodzi o górskie wędrówki i trekking, to szlaków jest mnóstwo, dobrze oznakowane, o różnym stopniu trudności. Widoki tatrzańskie gwarantowane i równie piękne jak po polskiej stronie. Jako, że góry mają w sobie tyle piękna, że słów nie starczy na oddanie wszystkich ich wspaniałości, to… niech foto będzie z wami!
SŁOWACKI LIS TATRZAŃSKI 🙂
Najczęstszym gościem na górskich szlakach były lisy. Podchodzą blisko ludzi, a najczęściej można ich spotkać w okolicach górskich schronisk. Tam urządzają polowania na kanapki i kradną plecaki (prawie jak magoty na Upper Rock w Gibraltarze). Jeden z takich egzemplarzy i jego atak poniżej.
Faza pierwsza – przygotowanie.
W II fazie obserwujemy – wspinanie się.
III etap – przed atakiem szczytowym.
Fazy IV nie zarejestrowałem – wbiegł na górę, ukradł kanapki z plecaka siedzących obok nas Słowaków i… tyle go widziano. Znaczy się – do następnego ataku.
VEL’KA KALAMITA czyli…
Wielka Katastrofa jak Słowacy nazwali olbrzymi huragan z 19. listopada 2004 roku. Huraganowy wiatr, który nawiedził okolice Starego Smokovca wiał z prędkością ponad 120 km/h, a w porywach osiągał prędkość 160 km/h. Około 15 tysięcy hektarów okolicznych lasów na południowych stokach Tatr uległo całkowitemu zniszczeniu i powaleniu. Samo usuwanie skutków huraganu trwało ponad 2 lata, a skutki jego były widoczne również w 2013 roku. Szacuje się, że odrodzenie zniszczonych połaci świerkowego lasu potrwa nawet do 100 lat.
STRBSKE PLESO (SZCZYRBSKIE JEZIORO)
Szczyrbskie Jezioro czyli Štrbské Pleso leży około 15 kilometrów na zachód od Starego Smokovca. Znane było między innymi ze skoczni narciarskich (K-120 oraz K-90), na których odbyły się mistrzostwa świata w skokach narciarskich w 1970 roku. Do 1990 roku odbywały się również konkursy pucharu świata w skokach oraz pucharu świata w kombinacji norweskiej.
Ta podtatrzańska miejscowość swój rozkwit przeżywała, podobnie jak Smokovec, w XIX wieku; w 1885 roku nadano jej status uzdrowiska. Wokół górskiego jeziora o tej samej nazwie prowadzi malowniczy szlak turystyczny, którym mieliśmy przyjemność wędrować.
POPRAD – MIASTO NA JEDNO POPOŁUDNIE
Największe miasto w okolicy, stolica powiatu, leży ponad 330 metrów poniżej Starego Smokovca, a to tylko 12 kilometrów. Warto tam spędzić chociaż jedno popołudnie. Miasto nie jest wielkie, a jego część, którą warto odwiedzić zamyka się w granicach Starego Miasta.
Starówka nie obfituje w oszałamiającą ilość zabytków, ale na kilka z nich warto poświęcić trochę czasu. Dwa najważniejsze zabytki to budowle sakralne: wczesnogotycki kościół św. Idziego oraz neoromański ewangelicki kościół św. Trójcy.
Miasto ma również polską historię. W 1412 roku znalazło się wraz ze Spiszem w granicach Rzeczpospolitej. Król Władysław Jagiełło udzielił królowi węgierskiemu – Zygmuntowi Luksemburskiemu pożyczki, której zastawem były właśnie ziemie spiskie wraz z Popradem. Węgrzy pożyczki nie oddali, więc w ramach windykacji skorzystano z hipoteki 🙂 Tak pozostało do czasów rozbiorów w XVIII wieku. Miasto przeżywało w tym czasie jedne z najlepszych swoich czasów. Drugim impulsem do rozwoju miasta była budowa kolei z Ostrawy do Koszyc.
Zwiedzanie miasta zajmie Wam nie więcej niż pół dnia – śródmieście nie jest rozległe, a powolny spacer deptakiem jest przyjemnością.
Nowa architektura próbuje dość nieudolnie naśladować historyczną zabudowę.
Przy rozwidleniu dróg na Liptowski Mikulasz (D1) oraz Wysokie Tatry (534) znajduje się jedyne tatrzańskie lotnisko Poprad – Letisko Poprad-Tatry – (TAT). Niestety aktualnie brak połączeń lotniczych z Polską.
JASKINIA WAŻECKA
Przy drodze D1 w kierunku Liptowskiego Mikulasza na skraju wsi Ważec znajduje się jedna z okolicznych jaskiń – krasowa Važecká Jaskyňa. Niezbyt rozległa, ale warta odwiedzin.
Długość korytarzy wynosi ponad 530 metrów, a te udostępnione do zwiedzania mają około 250 metrów. Swoją nazwę jaskinia zawdzięcza odnalezionym w jej komorach licznym kościom niedźwiedzi jaskiniowych. Odkrył ją, w 1922 roku, student Ondrej Huska, a w 1934 roku udostępniono jej trasy turystom. Pomimo niewielkich rozmiarów ma dosyć bogate formy: stalaktyty, draperie naciekowe, itd., itd. Ciekawostką jest fakt, że część trasy pokonuje się w całkowitej ciemności.
COŚ DLA CIAŁA
Ze słowackich aquaparków nasz wybór padł na ten położony we wsi Bešeňová (Beszeniowa). Nie jest tak znany i tak rozległy jak popradzka Tatralandia. Mniej tłumów, niższe ceny, niewiele skromniejsze atrakcje mogą być również zaletą tego kompleksu.
SŁOWACKIE TATRY – JESTEM NA TAK!
Zawsze lubiłem jeździć do naszych południowych sąsiadów, czy to do Czech, czy na Słowację. Odpowiada mi ich kuchnia, piwa uznaje za jedne z najlepszych na świecie. Słowację znam nie tylko od południowej strony Tatr, ale też okolic Bratysławy, Spiszu, Bardejowa. Więcej o słowackich podróżach możecie poczytać w tych postach: http://7mildalej.pl/bratyslawa-weekend-w-zimowej-aurze/, natomiast o słowackich pysznościach tutaj: http://7mildalej.pl/delicje-ze-slowacji/
Południowe stoki Tatr okazały się dobrym wyborem na powrót w góry. Nigdy nie przepadałem za atmosferą, a raczej jej brakiem takowej w Zakopanem. Tutaj mam – te same szczyty i krajobrazy, ale w znacznie przyjemniejszej oprawie. Jest jakby ciszej, spokojniej, a przy okazji taniej. Szlaki nie są tak zapchane i gwarne. Stary Smokovec to wręcz senna mieścina, ale piwo, beherovka i kuchnia słowacka są vyborne!
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Dojazd do Starego Smokovca – samochodem najlepiej skręcić z „zakopianki” na Łysą Polanę, stamtąd kierować się na Tatrzańską Łomnicę i dalej drogą 537 na Stary Smokowiec.
Z Popradu natomiast dojazd jest jeszcze prostszy – droga 534 prowadzi bezpośrednio w Vysoke Tatry i do Smokovca. Z Popradu kursuje też transport publiczny
Parę lat temu PLL LOT latał na trasie WAW – TAT; niestety loty do Popradu zawieszono, a szkoda…
Dla wielbiciel gastroturystyki poleciłbym dwie knajpy: Kolibę Stary Smokovec oraz Kolibę Kamzik.
W Smokovcu musicie spróbować z pewnością dziczyzny – wyśmienita! Najlepsze utopence znajdziecie natomiast w barze na stacji kolejowej!
Na szlaku z Hrebienoka najlepsze jedlo znajdziecie znajdziecie w Bilikovej Chacie – polecam!
Kolejka na Hrebienok kursuje do godziny 19.00 – warto o tym pamiętać planując wjazd lub zjazd
Zwiedzanie Jaskini Ważeckiej zajmuje niewiele prawie 30 minut. Panuje stała temperatura – ca. 7 stopni Celsjusza. Koszt biletów to 3-5 EUR.
Jak przeżyć kulinarnie Boże Narodzenie we Włoszech? Najlepiej podążając szlakiem pizzy i pasty! Kulinaria to przecież jeden z trzech filarów naszych podróży. Jedz, pij, zwiedzaj – co po włosku będzie brzmiało mniej więcej: mandziare, bere, esplorare!
Przez sześć dni we Włoszech (o podróży tutaj: http://7mildalej.pl/rzymskie-boze-narodzenie/) sprawdzaliśmy gdzie w Rzymie można dobrze zjeść. Giro di Roma – tak nazwaliśmy nasz kulinarny tour po rzymskich trattoriach, restauracjach i barach. Allora! Cominaciamo la nostra pista!
ETAP I – L’ANGOLO NAPOLI
Pierwszy etap – L’angolo Napoli – knajpka, leży w centrum Rzymu na rogu via Agostino Depretis oraz via Cesare Balbo, a nie na rogu Neapolu jakby nazwa sugerowała. Znajdziecie ją pomiędzy bazyliką Santa Maria Maggiore oraz Piazza Viminale.
Sale jadalne umieszczono na dwóch poziomach. Przy wejściu znajduje się oczywiście tradycyjny opalany drewnem piec do wypieku pizzy.
W sali na piętrze obowiązkowy ekran TV dla tifosi (pl: kibiców) – bez tego urządzenia nie można sobie wyobrazić wielu włoskich knajp.
Menu typowo włoskie, a że postawiliśmy sobie za cel oczywiście klasykę la cucina italiana, to kulinarna uczta właśnie się zaczęła… od vino della casa.
Wersja rosso podana w zamykanej na ceramiczny korek butelce było jednym z lepszych vino da tavola, na jakie trafiliśmy jakie trafiliśmy w trakcie tego pobytu. Nie przesadzałbym z opisem jego bukietu, w końcu to tylko vino da tavola, ale rzeczywiście brak kwasowości, nuta leśnych owoców były fajnym uzupełnieniem podanych potraw. Można je również zamówić na wynos (a portare via) w firmowej butelce.
Zamówienie – 3x pasta 1x pizza – czyli: lasagne. Tym razem podana w fajny sposób, zapieczona z wierzchu, rozpływająca się w środku. Spróbowałem, jedna z lepszych.
Druga pasta – spaghetti carbonara – super! Klasyka na guanciale z pecorino. Wszystko zrównoważone i – zgodnie ze sztuką – oczywiście bez śmietany. Carbonara ze śmietaną to jak sex w skarpetkach jak mawiał klasyk.
Kolejna pasta – spaghetti amatriciana – przypadła mi w udziale – tak naprawdę było to bucatini (czyli grubsze spaghetti). Matriciana to sos składający się pomidorów (każdy region ma swoją odmianę), guanciale (rodzaj boczku, a raczej podgardla wieprzowego) oraz cebuli i sera pecorino. Moje danie było wyborne, bucatini oczywiście al dente, guanciale – smak i konsystencja bez zarzutu.
No i oczywiście pizza – crudo bianco. Długodojrzewająca szynka w wersji prosciutto di parma.Jedyna pizza w trakcie pobytu mająca zawinięte na grubo brzegi – ten zapach, ten smak… A wszystko przy udziale rozpływającej się mozzarelli bufana i lekko potraktowanej oliwą z oliwek.
Pierwsze wrażenia kulinarne z Rzymu jak najbardziej pozytywne. Knajpa spełniła nasze pierwsze oczekiwania, zarówno pasty jak pizza wszystkim smakowały. Olbrzymi plus za pełną listę alergenów oraz dania wegetariańskie. Serwis – uprzejmy i profesjonalny. Czas oczekiwania – w standardzie. Potrawy przywędrowały ciepłe. Restauracja w googlach oceniona na 4/5 (280 opinii) – w pełni podzielamy opinie, a za pasty i wino dałbym nawet wyższą notę.
ETAP II – CAFFE ARGENTINA (POD SZYLDEM TRATTORIA, PIZZERIA, LUNCH CAFFE)
Na drugim etapie ponieśliśmy niestety klęskę… Adres podam tylko ku przestrodze – omijajcie to miejsce: Largo delle Stimmate 16, czyli przy północno-wschodnim krańcu Largo Torre di Argentina.
O ile na zewnątrz i wewnątrz klimatycznie, a personel krząta się z właściwym sobie włoskim ni to pośpiechem, ni to lenistwem, to już to, co wylądowało na stole było szczególnie w moim przypadku było (totale) fallimento culinario.
Tym razem zdecydowałem się na risotto. W karcie dobrze wyglądało risotto con porcini (z prawdziwkami), więc zamówienie powędrowało w kierunku tej potrawy. Niestety, poza prawdziwkami, cała reszta było kompletnym nieporozumieniem, a ogólne wrażenie fatalne. Sos był bezsmakową wodą o lekkim zabarwieniu, ryż nie był z pewnością arborio czy też carnaroli. Przede wszystkim używa się do risotto takiego rodzaju ryżu, gdyż doskonale wchłaniają smak i aromat innych składników. W tym przypadku każdy z nich żył na talerzu oddzielnym życiem. Ocena 1/5
Inne, zamówione przez nas potrawy podam tylko z reporterskiego obowiązku. Pizza campagnola – o ile ciasto jeszcze ok, to już reszta czyli tzw. „góra” – kwintesencja pośpiechu. Niedbale rzucona rukola i jeszcze gorzej komponujące się z tym kawałki pomidorów to pełny obraz tego niechlujstwa. Nie tego spodziewam się po włoskiej pizzy. Ocena 2/5
Fettucine con funghi – makaron pewnie nie przypominał tego, co jako pierwszy zrobił w 1914 roku Alfredo di Lelio, ale przynajmniej całość w miarę się komponowała. Całość możemy ocenić na 3/5.
Ostatnia pasta to penne amatriciana. Jeżeli moja matriciana z „L’angolo Napoli” to 4/5, to tej paście nie dałbym więcej niż 2,5/5.
Wino nie rozpieściło nas swoim bukietem. Czas oczekiwania na potrawy mieścił się w normie, ale na rachunek czekaliśmy już masakrycznie długo. Obsługa nie zareagowała na uwagi odnośnie potraw. Doliczony „urzędowo” napiwek – 10% – uniemożliwił mi „wynagrodzenie” kucharza za tą porażkę. W googlach mają 2,4/5 – o 0,5 za wysoko. Jeśli odwiedzicie koty w Largo Torre di Argentina poszukajcie innej miejscówki na obiad.
ETAP III – L’AQUILA NERA
Wieczorem opanowało nas lenistwo i zamiast eksploracji dalekich zakątków miasta w poszukiwaniu świętego graala la cucina romana postanowiliśmy odwiedzić jeden z przybytków przy naszej ulicy. Lokal pod nazwą L’aquila Nera przy via Principe Amadeo 51 prezentuje oczywiście typową włoską kuchnię. Sama nazwa (pl: czarny orzeł) oraz wiszące nad wejściem logo nie myliły mnie jednak. Knajpa prowadzona przez Albańczyków.
Nie byłbym sobą gdybym nie spróbował w końcu czegoś z frutti di mare.
Spaghettivongole jest co prawda potrawą, która swoje korzenie ma w Neapolu, ale rozlała się na całą Italię. Vongole, czyli małże mogą być veraci (duże) oraz lupini (małe). Smak tej prostej potrawy zależy oczywiście od smaku małży. Było poprawnie, ale rękawów nie urwało. Małże świeże, ale czegoś mi jednak zabrakło.
Smak włoskiej zupy – zuppa fagioli – w wersji romana nie ma nic wspólnego z zupami jakie jadałem w Trydencie czy Lombardii. Generalnie taka zasada panuje we Włoszech – im bardziej na północ, tym pożywniej. Logiczne – chłodniej i wyżej, więc więcej kalorii potrzeba człowiekowi. Rzymski jej odpowiednik jest płynny i daje się wyczuć nuty pomidora oraz papryki. Bez fajerwerków, ale też nie mam skali porównawczej innych fasolowych alla romana. Generalnie – preferuję fasolową z północy tego kraju.
Jeśli chodzi o pizzę, to dwa bieguny – ciasto OK, nawet bardzo poprawne. Nie suche, a miękkie, z przypieczonym brzegiem. Miała być con prosciutto – wyszło, jak na foto, dwa plastry szynki rzucone na wierzch i pokryte miękkim serem. Niestety clou tej pizzy, czyli szynka bardziej popsuła niż wydobyła smak pizzy.
Podsumowując L’AQUILA NERA zasługuje na ocenę 3,5/5. Obsługa miła, czas oczekiwania na potrawy standardowy, mieszczący się w granicach normy. Jedzenie było ogólnie poprawne. Jeśli na jednym biegunie znalazłyby się poprawne małże, to na drugim pizza. Ceny przystępne.
IV ETAP – DA TONINO (TRATTORIA BASSETTI)
Znam miejścówkę u Tonia – takim napisem powitała nas maleńka tawerna (Conosco un posticino… da Tonino).
W trakcie wigilijnego spaceru z Watykanu, pomiędzy Ponte Wittorio Emanuele II a Piazza Navona, natknęliśmy się niewielką rodzinną trattorię. Ciasne wnętrze, tłum nie tylko przy stolikach, ale też oczekujący na stolik, z czego 90% to Włosi. Zapowiadało się nieźle. A było..?
Karta bardzo prosta – ich specjalność to pasta. Będąc więc na szlaku pizzy i pasty – 4x pasta.
Zacznę od mojej pasty – pasta cacio e pepe – tak proste, a chyba jedne z najlepszych, jakie zdarzyło mi się zjeść we Włoszech. A czasu spędziłem w tym kraju, że… ho, ho (jakby powiedział św. Mikołaj). To u Tonina, w tej maleńkiej trattorii było prawie ideałem. Dwoma składnikami – czarnym grubo zmielonym świeżym pieprzem i pecorino romano – kucharz wyciągnął takie smaki i aromaty z tego dania, że zapragnąłem powtórzyć to w domu. Dla mnie bomba – 5/5!
Jednym z dań kuchni laziale (czyli z regionu Lacjum, inaczej mówiąc – z regionu Rzymu) jest pasta gricia. W tym przypadku było to penne alla gricia. Makaron penne wynaleziono gdzieś na południe od Rzymu. Jeśli jest rowkowany, jak ten na zdjęciu, to zwą go penne rigate. Jeżeli gładki, to chyba penne lisce… (mogę się mylić). Jak przygotowuje się tradycyjne penne gricia? Guanciale – rodzaj boczku, a raczej długo dojrzewającego w soli oraz pieprzu podgardla/policzka wystarczy pokroić w niewielkie słupki i podsmażyć. Następnie ugotować (al dente) makaron (oprócz penne popularne jest spaghetti oraz bucatini), a część wody z gotującego się makaronu przelać na patelnię z boczkiem i dodać do tego makaron. Co nam daje taka operacja..? Pełną symbiozę pasty i mięsiwa. Tak też była zrobiona gricia „da Tonino”. Do tego znowu starte pecorino romano i mamy niebo w gębie, czyli il cielo nella bocca! Kolejny majstersztyk w tej maleńkiej kanjpce.
Fettuccine, a raczej fettuccelle z mięsnym ragu – szalenie aromatyczne i cudowe w smaku.
Penne pesto – spróbowałem tylko kilka kęsów, ale też niczego mu nie brakowało. Zawsze mnie zastanawia smak pesto w Polsce i smak pesto we Włoszech.
Un posticino… da Tonino, to kultowe miejsce dla mojego podniebienia. Nie wyobrażam sobie, będąc w Rzymie, nie zjawić się tam ponownie. Kolejny raz potwierdziła się zasada – proste wnętrze, ceraty na stole, rodzinny biznes z tradycją. Krótkie menu, ale całe serce włożone w każdą potrawę. Moje kubeczki wyszły totalnie zadowolone. Ceny nie zrujnują portfela, a vino della casa z dzbaneczka również ma swój smak. Czy jest coś, co można zapisać na minus..? Tak – fakt, że trattoria czynna jest tylko od 12.00 do 19.00 i to z przerwą… Ale dobro luksusowe podobno musi być limitowane.
NIESPODZIANKA W „LA CASA DI AMY”
Tymczasem po powrocie do hotelu zastaliśmy niespodziankę. W każdym pokoju na gości czekał świąteczny prezent – butelka prosecco oraz tradycyjna, włoska wigilijna babka. Che sorpresa! Jakież to miłe i niosące ze sobą długofalowe, pozytywne wspomnienia z pobytu w hotelu.
V ETAP „KRÓLEWSKI” – LA CENA DI NATALE
Kolejna z odwiedzonych knajp musiała być królewska – to była wigiljna kolacja (la cena di Natale). Problem zaczął się już wieczorem. Włosi zamykają sklepy, restauracje i zasiadają do wieczornej kolacji wigilijnej. Różnica jest między innymi taka, że robią to znacznie później niż nakazuje polska tradycja. U nich standardem jest biesiadowanie od godziny 20-tej, u nas w wielu domach nawet od 16-tej (czego nigdy nie byłem w stanie zrozumieć). Zamknięte 90% restauracji to olbrzymi problem, a w wielu tych, co są czynne menu wigiljne to wydatek od 60 EUR do 270 EUR (!) oczywiście za osobę. Wyższa cena niejednokrotnie obejmuje również bożonarodzeniowy obiad.
Wracając do hotelu i oglądając zamykające się wrota kolejnych gastronomicznych przybytków stwierdziliśmy, że nie będziemy ryzykować dalekich wypraw w poszukiwaniu wigilijnej strawy. Niestety miejsc jak na lekarstwo, a przed jednym ristorante pod mało włoską nazwą Elettra kolejka na 30 minut stania; dobrze, że wieczór ciepły. Po ominięciu znacznej części kolejki zostaliśmy zaproszeni do środka – tu pewnie pomogła moja „niekwestionowana” znajomość la lingua italiana, a tak naprawdę blond włosy i kreacje moich kobiet. Zanim usiedliśmy otrzymaliśmy szampana – nigdy jeszcze tak nie zaczynałem kolacji wigilijnej, ale nie odmówiliśmy tej „włoskiej tradycji” 🙂 Tak więc zaczynaliśmy kolację wigilijną, podczas gdy niektórzy w kraju już łykali po niej rapacholin…
Wigilia bez ryby to nie wigilia, więc talerz „morskości” był dobrym opcją. Okoń morski, czyli labraks udawał karpia, krewetka robiła za rybę faszerowaną, a kałamarnica była substytutem pierogów. Trzeba sobie radzić na obczyźnie.
Inni woleli jednak dochować nowej, wyjazdowej tradycji bożonarodzeniowej. Z wigilijnych potraw wybrali: pizza con prosciutto parma, bardzo dobra, na cienkim cieście, z rozpływającym się w ustach serem…
…oraz lasagna – tym razem zapieczona w ceramicznej miseczce – inna niż w L’Angolo Napoli, ale równie smaczna.
Jeśli wigilia, to musi być wino. Wzięliśmy butelkę syraha, czyli sziraza z lokalnych winnic z regionu Lazio – Willa Simone . Kolor – głęboki, kwasowość – średnia. W bukiecie dało się wyczuć nuty wiśni. Jak do kolacji – można polecić, ale nie porywa.
Kolacja wigilijna musi trwać, ilość potraw musi się zgadzać, więc zaczęliśmy następny jej etap – słodkości. Zacznijmy od gelato al tartufo – kulki kawowego lodu z orzechową posypką oraz nadzieniem z czarnych trufli. Na ogół nie zamawiam deserów – nie jadam słodkości, ale atmosfera świąt na obczyźnie sprawiła, że się zapomniałem i… nie żałowałem.
Tiramisu na sposób „rzymski”. Choć deser ten został wymyślony około 60 lat temu, a przyznają się do niego i Wenecja, i Florencja, i Siena, to przyznam, że taką wariację na jego temat widziałem po raz pierwszy. Nie próbowałem, więc zacytuję opinię tego, kto jadł: „doskonały”.
Na finisz było jeszcze tiramisu bez serka mascarpone, czyli mus czekoladowy – też podobno smaczny.
Nasz wyścig wyjechał z historycznego centrum Rzymu , a jego kolejna odsłona miała miejsce w Ostiense:
VI ETAP – DA NOANTRI (AL 41)
Na początku był głód. Głód wziął się z faktu, iż w Boże Narodzenie niewiele jest czynnych jadłodajni. Na dodatek nie kursowały pociągi do Ostii, więc nie mogliśmy się nałykać nawet nadmorskiej bryzy… Tak więc głód wypędził nas na via Ostiense 41. Tam znaleźliśmy Ristorante Da Noantri.
Trafiliśmy na świąteczne menu, ale a la carte – w normalnych cenach. Dodatkowo dowiedzieliśmy się, że tych dań na co dzień w karcie nie ma. Niestety pierwsze wrażenie popsuła obsługa… Zamawiając nasze dania próbowaliśmy zamówić do tego wino, a kelnerka próbowała nam wcisnąć butelkę markowego (oczywiście droższego) zamiast karafki domowego. Na dodatek odradzano nam za wszelką cenę tą tańszą opcję, próbując wcisnąć najdroższą butelkę jak była karcie win. Ostatecznie zrezygnowaliśmy z wina, a kelnerka strzeliła włoskiego focha. Nie mniej to co nam podano było rzeczywiście warte pozostania. Zresztą nie mieliśmy innego wyjścia, wszystko było zamknięte. Wnętrze było świątecznie przystrojone i sprawiało ciepłe i sympatyczne wrażenie.
Z tego co było warte zapamiętania, to: gnocchi di patate con ragu in bianco l’agnello. Ziemniaczane minikopytka w towarzystwie ragu z białej jagnięciny – szkoda, że to tylko danie świąteczne. Całość doskonale skomponowana smakowo, a gnocchi bezbłędne w swojej konsystencji. Do tego zaostrzony aromat poprzez pecorino. Poezja smaku.
Fettuccine carciofi, guanciale e pecorino – na nasz równie piękny język brzmi to następująco: karczochowe fetucine z boczkiem i serem pecorino. Kolejne kulinarne mistrzostwo, które podbiło nasze podniebienia. Niby zwykły makaron z boczkiem, ale karczoch nadał mu miękkości w smaku i nuty, którą nazywam „zieloną”.
Po wizycie w Da Noantri pozostały pozytywne wrażenia. Wyszliśmy zadowoleni, a na koniec ucięliśmy sobie krótką pogawędkę z właścicielem. Za jedzenie 4,5/5.
Ostatnie etapy naszego kulinarnego rajdu rozegrały się w Ostii.
ETAP VII – ANTICO TRAIANO
Na deptaku (via Lucio Coilio 28) znaleźliśmy lokal dobrze oceniony w google (4,3/5). Już z zewnątrz Antico Traiano wygląda zachęcająco. W środku tłum ludzi i bogata karta. Skusiliśmy się więc na ostatnią kolację tej podróży.
Zaczynamy od czegoś da bere; tym razem nietypowo – vino bianco, a skoro zaczęliśmy święta na szlaku pizzy i pasty, to tak też zakończymy. Pierwszy rzut: Tonnarelli alla gricia tartufata. Gricia, tyle, że poza tradycyjnymi składnikami: guanciale, pieprzem, pecorino dorzucono krem z trufli. Pecorino, tym razem starte na grubej tarce, powoli rozpływało się na talerzu delikatnie zaostrzając potrawę. W ten sposób w mej głowie do dzisiaj wybrzmiewa pytanie – gdzie zjadłem najlepszą pastę: w Da Tonino czy w Antico..? Jedno i drugie było genialne, doskonale skomponowane, z przenikającymi się wzajemnie smakami. Coś wspaniałego.
Fettuccine all’uovo con vero ragu alla bolognese – druga pasta równie w swym smaku pełna poezji.
Pizza toscana w całkowicie innym wydaniu – z wyglądu calzone, ale wyszła raczej klasyka na grubym cieście z wysoko zawiniętymi brzegami. Taka oto ciekawostka kulinarna.
Na koniec burger traiano – jak wygląda włoski burger – jak poniżej. Z cyklu zaskoczenia: zamiast tradycyjnej bułki – pinsa romana czyli coś, co przypomina focaccię. Ciasto miękkie i chrupiące, wyrabiane ze specjalnej mąki. Dodatkowo formaggio fuso, czyli swoisty ser topiony. Burger liczył sobie 300 g – czyli był słusznej wielkości.
Antico Traiano było doskonałą klamrą spinającą nasz nietypowy świąteczny stół anno domini 2018. Nietypowy, bo składający się głównie z pizzy i pasty. Ocena tej restauracji w google jak najbardziej zasłużona. Trzyma poziom, obsługa również miła, aczkolwiek trochę zaganiana. Czas oczekiwania na potrawy i rachunek – bez zastrzeżeń.
W ten sposób dotarliśmy do ostatniego etapu – etapu przyjaźni:
VIII ETAP (PRZYJAŹNI) – SPIAGGIA 🙂
Było na bogato, było też na luzie. Nigdzie pizza*) i prosecco nie smakują, jak na plaży! Słońce, szum morza, lekka bryza, błekit nieba. Oprócz czegoś na ząb dostarczymy organizmowi również witaminy D3 oraz jodu. A także czegoś totalnie bezcennego – spokoju i odpoczynku…, czego każdemu w święta Bożego Narodzenia życzę!
*) pizza bufala pochodziła z Ost Friendly Food. Najlepsza pizza na wynos w Ostii
PODIUM
Patrząc z perspektywy czasu i właściwego już dystansu mogę pokusić się o mój subiektywny ranking potraw. The winner is…
1st place – Tonnarelli alla gricia tartufata (team ANTICO TRAIANO)
2nd place – Pasta cacio e pepe (team POSTICINO DA TONINO)
3rd place – Gnocchi di patate co ragu in bianco l’agnello (team DA NOANTRI)
Specjalne wyróżnienie: Lasagna (team: L’ANGOLO NAPOLI)
W kategorii drużynowej:
1st place – UN POSTICINO DA TONINO (Rzym)
2nd place – ANTICO TRAIANO (Ostia)
3rd place – L’ANGOLO NAPOLI (Rzym)
Specjalne wyróżnienie: LA SPIAGGIA (plaża)
Szlak pizzy i pasty pokonaliśmy bezbłędnie, bez żadnej kontuzji. Każdy etap pokonaliśmy uczciwie. Mieliśmy olbrzymie szczęście trafiając prawie za każdym razem na doskonałą kuchnię. Da Tonino czy też w Antico kubeczki wręcz oszalały. Większość tych miejsc możemy z całą odpowiedzialnością polecić.
Kuchnia włoska to jedna z moich ulubionych. Jest oczywiście znacznie bogatsza niż tylko pizza i pasta, ale takie mieliśmy tym razem założenie. Trochę monotematyczne, jakby niektórzy rzekli. Mieliśmy też na celu poszukiwanie nowych smaków do odtworzenia we własnej kuchni. Na pewno takie znaleźliśmy, na pewno je sprawdzimy, a kulinarnym sukcesem podzielimy się na vlogu.
Poza pamięcią smaku i wspomnieniem atmosfery rzymskich trattorii zdobyliśmy jeszcze jedną cenną rzecz – doświadczenie, które zamierzamy wykorzystać w przyszłości – więcej takich świąt Bożego Narodzenia.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Jadąc na Boże Narodzenie do Włoch pamiętać należy, iż podobnie jak u nas wiele restauracji i sklepów może być w tych dniach zamkniętych. To samo dotyczy komunikacji miejskiej – znaczne ograniczenia i przerwy dadzą się we znaki.
W wielu knajpach na stole może już oczekiwać chleb i woda – zawsze płatne.
Radzę patrzeć w kartę, również w menu, które jest na zewnątrz restauracji – sprawdzicie czy doliczony został obowiązkowy serwis, który wynosi od 1 EUR do 2 EUR za osobę.
Nie spotkaliśmy w żadnej knajpie tzw. coperto, czyli popularnej niegdyś opłacie za nakrycie; w wielu regionach Włoch uznaje się ją jako niezgodną z prawem, ale powyższe dwa punkty doskonale ją zastępują – cóż – życie nie znosi próżni…
Koszt pizzy lub pasty w Rzymie w dobrej miejscówce – od 8 EUR do 12 EUR.
W Ostii – „Ost Friendly Food” serwuje naprawdę bardzo dobrą bufalę na wynos (a portar via) za 7 EUR.
Trzy i pół dnia w Rzymie wystarczyło aby poczuć atmosferę włoskiego Bożego Narodzenia. O tym czasie możecie przeczytać tutaj: http://7mildalej.pl/rzymskie-boze-narodzenie/. To były piękne dni. Po rzymskich atrakcjach przyszedł czas na kolejne trzydniowe totalne dolce-far-niente nad pobliskim morzem.
Podróż do Ostii do najprostsza rzecz na świecie. Jedziesz na Piramide metrem (niebieska linia) i wsiadasz w pociąg do Lido di Ostia. Robisz to na zwykłym miejskim bilecie! Proste? Proste, tylko nie w Boże Narodzenie. Ten dzień, a zwłaszcza rzymska komunikacja w tym dniu rządzi się swoimi prawami. W momencie gdy dotarliśmy do metra, stację właśnie zamykano. Niestety 4-godzinna świąteczna przerwa w kursowaniu metra dopadła właśnie nas. I to akurat gdy mieliśmy za godzinę pić prosecco na odległej zaledwie o 30 kilometrów plaży… Zawsze musi być świąteczna wpadka.
Mamy jednak duże doświadczenie w docieraniu do upragnionego celu. Gdy odwołano nam lot ze Skiathos do Aten, dotarliśmy tam, mimo sztormu i ulewy, jeszcze tego samego dnia: promem, autobusem i taksówką! Jako mistrzowie improwizacji ruszamy pociągiem z pobliskiej Stazione Termini. Ferrovie dello Stato jeżdżą! Do Ostiense tylko 10 minut, a pociąg rusza za pół godziny. Jesteśmy uratowani!
Nie doceniliśmy jednak zamiłowania Włochów do świątecznej sjesty. Na miejscu zastaliśmy oczywiście… dalszy ciąg sjesty. Nie tylko pociąg w kierunku Ostii odjeżdżał dopiero za ponad dwie godziny, zamknięta była nawet stacja kolejowa. Jak się bawić, to się bawić…
Czas poświęciliśmy na zwiedzanie okolic Ostiense oraz znalezienie czynnej knajpy, co nie jest prostą sprawą w ten dzień. Jedno i drugie zakończyło się sukcesem.
POKÓJ Z WIDOKIEM NA…
Hotel „Sirenetta” leży w w tzw. pierwszej linii zabudowy; od brzegu morza dzieli nas tylko plaża oraz ulica. Stąd też wieczorny widok na Morze Tyreńskie jest wspaniały. Pomyśleć tylko, że będzie nam towarzyszył przez najbliższe 3 dni Affascinante!
Recepcja hotelu jest równie affascinante jak widok z balkonu naszego pokoju. Jej wystrój jakby zatrzymał się w minionych latach 40-tych, 50-tych, 60-tych. Takie rzeczy tworzą niezapomniany klimat i oddziaływują na ludzką wyobraźnię.
Szybki i bezproblemowy check-in, miła i pomocna obsługa – takie jest pierwsze wrażenie.
Pokój niestety też jakby zatrzymał się w poprzedniej epoce – przydałby się mu chociażby lifting. Niemniej jednak ogólne wrażenie jest pozytywne, a położenie i widok na… rewelacyjny. O to właśnie chodziło.
Jak na niejeden śródziemnomorski hotel przystało – „wyposażony” jest w swojego psa (na zdjęciu) i kota (oczywiście gdzieś poszedł).
Śniadania w formie szwedzkiego stołu może nie powalają, ale uwzględniając włoskie przyzwyczajenia śniadaniowe nie jest źle. Ogólnie polecam – tzw. stosunek jakości do ceny, albo ceny płaconej za jakość (jak kto woli) – wart jest wydanych pieniędzy.
Poza tym – prosecco na balkonie pokoju z widokiem na… – to już bezcenne!
OSTIA – DOLCE FAR NIENTE
Co można robić w Ostii w grudniowe święta..? Nie przyjechaliśmy nad to piękne morze „coś robić”. Przyjechaliśmy na wspomniane już dolce-far-niente. I to nam się udało bezbłędnie. Po rzymskim melanżu spacerów, zabytków, historii, widoków Ostia jest miejscem wyciszenia. Taka nadmorska stacja ładowania akumulatorów… Delikatny szum fal, bezkres morza na którego krańcu leży Sardynia (7-8 godzin promem z Civitavecchia) – to miejsce to cisza i spokój.
Świąteczne dekoracje w mieście są również wszechobecne.
Ostianie.., Ostiańczycy.., Ostiaki.., – poddaje się – mieszkańcy Ostii nie mają problemu z choinką jak Rzymianie. Oni przyozdabiają lokalne palmy 🙂 Też tradycja!
Poza sezonem – nawet w czasie świąt Bożego Narodzenia – przez miasto nie przelewają się tłumy turystów. Jest cicho; czasem tylko pies (prawdziwy) obszczeka psa (chodzącą zabawkę). I nic wielkiego poza tym się nie dzieje.
Ten rzymski kurort – tak, tak, bo Ostia jest jest częścią Rzymu. Dawno temu nosiła zresztą nazwę Lido di Roma. Później papież Grzegorz IV zmienił ją na Lido di Ostia. poza sezonem wiedzie leniwe, niczym nie zmącone nadmorskie życie.
Zabytków zbyt wiele tam nie ma; w mieście znajdziecie kościół Santa Maria Regina Pacis, którego ośmiokątna kopuła wznosi na wysokość 42 metrów.
W pobliżu Ostii odnaleźć natomiast można miejsce, gdzie pierwotnie leżała Ostia, a było to u ujścia Tybru do morza. Przez około 2.700 lat linia brzegowa przesunęła się około 2,5-3 km! Dzisiaj Ostia Antica to olbrzymi kompleks wykopalisk archeologicznych udostępnionych do zwiedzania. Niestety tym razem obejrzeliśmy tylko zza szyb samochodu.
IL MAR TIRRENO
Ostia założona przez Marka Ancjusza w 620 roku p.n.e. dzisiaj stanowi ulubione miejsce wypoczynku Rzymian. W sezonie miasto zalewają tłumy żądnych słońca i morskiej bryzy miłośników nadmorskiego relaksu. Zimą miasto pustoszeje, ale przy temperaturach sięgających w grudniu 15-20 stopni Celsjusza, idealnie nadaje się na wyciszenie i spacery brzegiem morza.
Piasek na plaży, a raczej jego barwa jest wprawdzie daleka od ideału, ale mimo to nadaje się do błogiego lenistwa.
Dodatkowo, ten kolor morza… azzuro, wynagradza wszelkie niedoskonałości piasku.
Czasem na włoskiej plaży można spotkać takie widoki jak poniżej.
Centralnym punktem wybrzeża w mieście jest niewielkie molo.
Zawsze lubiłem morze poza sezonem, bez tych dzikich, krzykliwych tłumów. Tutaj to znalazłem. A do tego jeszcze pogoda i doskonała la cucina italiana. W mieście znajdziecie kilka naprawdę wyśmienitych knajpek (coś o jedzeniu w Ostii znajdziecie tutaj: http://7mildalej.pl/swieta-na-szlaku-pizzy-i-pasty).
Jest jeszcze jedna zaleta Ostii – dojazd na lotnisko Fiumicino zajmuje samochodem nie więcej niż 20 minut.
PODSUMOWANIE
Jakie było rzymskie Boże Narodzenie..?
Odpowiem, że cały wyjazd świąteczny okazał się strzałem w dziesiątkę. Udało się wszystko. Piękne miejsca, pogoda. Przede wszystkim towarzyszyła nam świąteczna atmosfera zbliżona do tej, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce.
Doskonałym pomysłem był również plan naszej podróży – 3 dni w Rzymie (intensywne) + 3 dni w Ostii (leniuchowanie) sprawił, że nie czuliśmy, aby coś nam uciekło. Zobaczyliśmy piękne miejsca, zaspokoiliśmy nasze podniebienia, znaleźliśmy fajny guesthouse w Rzymie. Pomimo, że uważam, że świat jest zbyt piękny, a życie zbyt krótkie aby non-stop wracać w te same miejsce, to chętnie wrócę do La Casa di Amy, aby odkryć to, czego jeszcze w Rzymie nie zdążyłem odkryć.
Do wigilijnej kolacji Włosi zasiadają wieczorem – u nich prawdziwa la cena di Natale zaczyna się około godziny 20-tej. Złudzeniem jest więc fakt, iż sklepy i restauracje są czynne tego dnia. Około 18-tej miasto się wyludnia i rozpoczyna się świętowanie. Większość restauracji zamyka się i tylko nieliczne są czynne. Zawsze jednak da się coś znaleźć. Z podobną sytuację zetkniecie się też następnego dnia. To trzeba przyjąć jako fakt i tyle.
Po tym jakże pięknym czasie pozostało nie tylko miłe wspomnienie, ale też nowe doświadczenie i nauka. Święta poza krajem mogą być równie piękne.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Do Ostii najlepiej dojechać komunikacją miejską. Metrem – niebieską linią najpierw do stacji „Piramide”, później przesiadka na Stazione Porta San Paolo do podmiejskiego pociągu i 30-minutowa podróż do Ostii.
Działają bilety ATAC – wystarczy więc zwykły miejski bilet, nawet jednorazowy za 1,50 EUR i jesteście w Ostii.
Podróż na FCO – najlepiej zamówić w hotelu busa lub taxi – podróż zajmie max. 20 minut. Dojazd środkami komunikacji miejskiej jest dłuższa i bardziej skomplikowana – przez Rzym.
Były „Rzymskie Wakacje”, może być rzymskie Boże Narodzenie. Nie ma to jak uciec od świątecznego zgiełku, obowiązków, prezentów dla całej rodziny, gotowania i… jedzenia kolejnego pieroga oraz ciasteczka. Zamiast tego wystarczy kupić bilety i wyjechać. Proste..? Nie tylko proste, ale i fantastyczne!
Plan prosty 3 dni w Rzymie (nieraz już odwiedzonym – można przeczytać tutaj: http://7mildalej.pl/roma-la-citta-eterna/) i 3 dni dolce-far-niente nad morzem, nad które można dojechać szybko i tanio, czyli w Ostii!
Lecimy ***** linią, czyli LUFTHANSĄ z krótką przesiadką w MUC. Nomen omen – w terminie rezerwacji nie wyszło drożej niż popularnym low-costem zaczynającym się na literę „W”. Obydwa odcinki: WAW-MUC i MUC-FCO obsługuje A320. Nowej, świeckiej tradycji stało zadość – 22. grudnia Warszawa żegna nas deszczem, zamiast śniegiem. Miejsce 11F – przy emergency exit pozwala rozprostować nogi. Czasu na lotnisku Franza Josefa Straussa (MUC) na przesiadkę niewiele, ale wystarczająco, żeby „wciągnąć” bawarskie przysmaki czyli precle. O monachijskiej kuchni czytaj: http://7mildalej.pl/bawarskie-smaki/.
Lecimy na południe, ale pod nami (na trasie MUC – FCO) mijamy pokryte śniegiem szczyty. O tej porze roku w Alpach – normalne zjawisko.
Rzym wita nas pochmurnym niebem, ale wysoką temperaturą – jest około +18 stopni Celsjusza. Z Fiumicino do hotelu podróżujemy tym razem nie lotniskowym expresem LEONARDO, a busem (jest tańszy, z „dostawą” pod hotel, a czas przejazdu zbliżony).
Hotel zarezerwowałem tradycyjnie – w centrum, w pobliżu Stazione Termini – dodatkowo blisko dwóch linii metra i dworca autobusowego. La Casa di Amy okazał się strzałem w dziesiątkę. Jeśli ktoś nie oczekuje **** i full service’u można go jak najbardziej polecić. Jakość w tym przypadku wręcz wyprzedza cenę (więcej: http://7mildalej.pl/nocleg-w-rzymie/).
W związku z tym, że byliśmy stosunkowo wcześnie, to bagaże przechowano nam w recepcji, a pokój przygotowano przed godziną, od której zaczyna się doba hotelowa. Pierwsze kroki skierowaliśmy w okolice wzgórza Eskwilinu, gdzie znajduje się papieska Basilica Santa Maria Maggiore. Bazylika zwana jest również bazyliką Matki Boskiej Śnieżnej – z czym wiąże się pewna legenda. Jeden z papieży, a mianowicie Liberiusz, na początku swojego 14-letniego pontyfikatu, w 352 roku miał sen. Matka Boska nakazała mu wybudować kościół w miejscu, w którym spadnie latem śnieg. Jak powiedziała, tak się stało – nocą z 4. na 5. sierpnia 352 roku na wzgórze eskwilińskie spadł śnieg! Papież wytyczył zarysy przyszłej bazyliki, którą ostatecznie wybudował 80 lat później papież Sykstus III na miejscu świątyni Junony.
Bazylikę odwiedziliśmy raz jeszcze – ostatniego dnia pobytu w Rzymie.
Nad jej wejściem góruje ponad 70-metrowa kampanila (dzwonnica), a trójnawowe ponad 80-metrowe wnętrze charakteryzuje się dwustronną kolumnadą – zgodnie z podaniami – zabranymi ze świątyni Junony. Wnętrze dosłownie powala – szkoda opisu, to po prostu trzeba „naocznie” zobaczyć.
RZYM ZNANY, RZYM ODWIEDZANY
Nie o bazylice miało być na początku! A o zabytkach Romy w wersji light.
Amfiteatr Flawiuszy… Któż go nie zna!
Po odstaniu 40 minut w kolejce, Koloseum można podziwiać od wewnątrz.
Piazza della Repubblica – któż będąc w Romie nie odwiedził tego jakże charakterystycznego placu związanego ze zjednoczeniem XIX-wiecznych Włoch..?
Łuk Konstantyna Wielkiego (Arco di Costantino) z 315 roku – ciężko go nie zauważyć odwiedzając Colosseo.
„Maszynę do pisania” jak mówią miejscowi na Altare della Patria (Ołtarz Ojczyzny) też pewnie widzieliście…
O Fontannie di Trevi, a której kąpała się Anita Ekberg nawet nie wspomnę…
O Schodach Hiszpańskich, zwanych tak naprawdę Scalinata di Trinita dei Monti (tym razem niezatłoczonych!) już szkoda pisać…
Piazza del Popolo – jeden z żelaznych punktów zwiedzania Rzymu – z samej już nazwy – Plac (wszystkich) Ludzi… Swoją drogą – znajdujący się tam obelisk, który został „podprowadzony” przez Oktawiana Augusta z Egiptu wybudował faraon Ramzes II zwany Wielkim.
Dom Westalek, Foro Romano, Palatino, Circus Maximus to takie miejsca, w których wypada być w Rzymie. Oczywiście, że tam byliśmy, spacerując w świąteczne dni okraszone do tego przepiękną pogodą i słońcem.
W bożonarodzeniowym okresie miasto jest świątecznie przystrojone i żyje głównie jarmarkami. O świętach przypominają dekoracje wręcz na każdym kroku. W końcu to naród (podobno) katolicki, aż 84% Włochów deklaruje ten odłam wiary chrześcijańskiej! W praktyce różnie to wygląda, ale święta Bożego Narodzenia są dla nich ważne.
A jeśli są ważne, to ważna jest również choinka, szczególnie rzymska choinka ustawiana corocznie na Piazza Venezia przed Altare della Patria. Po olbrzymiej wpadce w roku 2017, kiedy to przywieziona z alpejskiego Piemontu choinka po prostu… uschła jeszcze przed Wigilią, jest to obowiązkowy punkt wypraw i dyskusji Rzymian. Coś takiego stało się pierwszy raz – dobrze, że tej rzymskiej choince nie towarzyszy legenda Colosseo, bo Rzym być może nie miałby szans na przetrwanie… Po „spelacchio” (czyli: drapaku) pozostały gorzkie wspomnienia, żeby nie powiedzieć „kac”. Nadzieja na odbudowę rzymskiej godności rosła z każdym miesiącem, by w grudniu 2018 kolejny raz ustąpić miejsca rozczarowaniu…
Drzewko z okolic Varese za niebagatelne 370 tysięcy euro zostało już w czasie transportu ogołocone z niektórych gałęzi przez firmę je wiozącą i po ustawieniu otrzymało „dumnie” brzmiące imię: „spezzacchio” (czyli: połamaniec). Po protestach Rzymian gałęzie… doczepiono, tak więc w wigilijne popołudnie mogliśmy oglądać najsławniejszą choinkę Europy po liftingu.
Świąteczne dekoracje są obecne niemal wszędzie. Od Via dei Condotti – ulicy ociekającej złotem i nieprzyzwoitym wręcz bogactwem. Chociaż, co tak naprawdę nieprzyzwoitego jest w bogactwie – chyba tylko czasem sposób jego osiągnięcia…
do prostej kwiaciarni na Via Catanzaro…
Choinka przy Piazzale di Porta Pia przybrała włoskie barwy narodowe
Liczba bożonarodzeniowych jarmarków jest praktycznie równa ilości placów w Rzymie. Stragany ze wszystkim, co można sobie wyobrazić albo i więcej, znajdziecie i na Piazza Repubblica, i przy Stazione Termini, ale jeden z największych jarmarków znajduje się na Piazza Navona.
W tym przypadku to nie tylko świąteczne gadżety, ale również tradycyjne i lokalne włoskie przysmaki – formaggi, prosciutti, pancette, vini i liquori maraschini. Oprócz tego strzelnice, a nawet… teatrzyk kukiełkowy. Taka jest właśnie bożonarodzeniowa Piazza Navona… W końcu miejsce zobowiązuje – od 1477 do 1867 (prawie 400 lat) – działał tutaj targ przeniesiony z Kapitolu.
Jeśli już macie dosyć grudniowych świecidełek i bazarowej „rozpusty”, wszędzie – nie tylko w kościołach – znaleźć można bożonarodzeniowe szopki. Są dosłownie na każdym kroku – zarówno w Koloseum (podobno to miejsce kaźni chrześcijan, ale tylko podobno):
jak też na Piazza Spagna,
gdzie przyjmuje już słuszne rozmiary. Jako, że dzień wigilijny, to udajemy się do najmniejszego państwa świata – Stato della Citta del Vaticano.
RZYM WIGILIJNY
Z Piazza del Risorgimento udajemy się w kierunku Via di Porta Angelica – jednej z watykańskich bram.
Na Piazza San Pietro zastaliśmy bożonarodzeniową szopkę z piasku. Całość konstrukcji ma 16 metrów szerokości oraz 5 metrów wysokości, a piasek pochodził z położonego w Wenecji Euganejskiej miasteczka Jesolo. Setki ton piasku w blokach zlanych wodą ustawiono na Placu św. Piotra, a następnie rozpoczęto rzeźbienie. Tego dokonał przez dwa tygodnie międzynarodowy zespół kilkunastu artystów, między innymi z USA, Rosji, a nawet tak świeckich państw jak Czechy czy też Holandia.
Choinka, której historia sięga pontyfikatu Jana Pawła II, została ufundowana i dostarczona przez gminę Pordenone w północno-wschodnich Włoszech. Tegoroczna miała 21 metrów wysokości i prezentowała się nie gorzej niż ta z Piazza Venezia.
Do kaplicy sykstyńskiej oraz bazyliki św. Piotra kolejka prawie dookoła Watykanu, więc tym razem nie próbujemy nawet się dostać do środka.
Plac jest oblegany, ale bywałem na nim w dniach, kiedy tłum był znacznie większy. Generalnie odwiedzający Watykan w ten wigilijny dzień skupiają się bardziej na wizycie w sakralnych przybytkach niż podziwianiu architektury.
Wizyta w Watykanie dobiega końca… Poprzez Via della Conciliazione jedną z najkrótszych, a najbardziej znanych ulic na świecie opuszczamy Watykan…
…i udajemy się w kierunku Tybru oraz zamku św. Anioła (Castel Sant’ Angelo) – stanowiącego jednocześnie mauzoleum cesarza Hadriana.
Watykan również można zaliczyć do Rzymu – tego znanego i tego odwiedzanego, a…
RZYM MNIEJ ZNANY
jest równie piękny i zaskakujący. Mając dużo czasu postanowiliśmy odwiedzić mniej uczęszczane miejsca wiecznego miasta. Na pierwszy ogień poszła dzielnica EUR. Nie ma nic wspólnego z ani z unią europejską, ani z powszechną dzisiaj walutą. To po prostu akronim od Esposizione Universale (di) Roma. Dzielnica zaczęła powstawać w połowie lat 30-tych XX wieku i miała być gotowa na wystawę światową planowaną na rok 1942, a z drugiej strony miała uświetnić 20-letnie (od 1922 roku) rządy włoskich faszystów. Po wystawie miała stać się siedzibą duce i jego urzędników. Wystawa nie odbyła się z wiadomej przyczyny, ale dzielnica, choć niedokończona, do dzisiaj funkcjonuje.
Jedną z jej głównych budowli jest kwadratowe koloseum (colosseo quadratto). Chociaż pierwotnie miał powstać kolejny łuk triumfalny ku czci Mussoliniego, to powstał budynek, który naśladuje ni to mauzoleum, ni to ser szwajcarski, tyle, że zrobiony z trawertynu, podobnie jak paryska Sacre Coeur. Oficjalna nazwa to Pałac Włoskiej Cywilizacji (Palazzo della Civilta’ Italiana). Ze wzgórza, jednego z wyższych w Rzymie, na którym umiejscowiono ten budynek rozciąga się piękna panorama miasta.
Włosi po wojnie nie zawiesili koncepcji budowy tej dzielnicy, tylko sukcesywnie zmieniali jej przeznaczenie. Chociaż nawet dzisiaj spacer po tej monumentalnej dzielnicy sprawia, ze człowiek czuje się jak w Roku 1984 Orwella – to pierwsze skojarzenie, jakie mi przyszło przechadzając się ulicami EUR.
Puste, jakby wymarłe ulice, z architekturą, jakiej nie powstydziłby się niejeden dyktator (jak powyżej budynek Palazzo dei Congressi) mają w sobie coś tajemniczego i przerażającego. Jakby czas się zatrzymał na planie kiedyś kręconego filmu o jakimś totalitarnym systemie. Dzielnica rzeczywiście niejednokrotnie służyła jako plenery filmów Antonioniego czy Felliniego.
Centralny plac dzielnicy to Piazza Marconi z obeliskiem i licznymi kolumnadami.
To nie jest ten Rzym, który każdy z nas zna z jego historycznego centrum. – Zamiast tego idealne połączenie architektury z polityką i propagandą. Ma być ciężko, prosto i pompatycznie – taka mieszanka zawsze zrobi wrażenie!
Po II wojnie światowej Włosi próbowali EUR zbliżyć do człowieka. Dzisiaj w tych, wyglądających znajomo, bo socrealistycznie budynków mają swoje siedziby liczne firmy. Mieszkania przez pewien czas były jednymi z droższych w Romie – mieszkać w EUR – było po prostu „trendy”. W 1960 roku na potrzeby odbywających się igrzysk olimpijskich wybudowano piękny Palazzo dello Sport, który służy swoją areną do czasów nam współczesnych.
Jadąc do Ostii zatrzymaliśmy się w Ostiense – Przy jednej ze starożytnych bram Rzymu – Porta San Paolo w obrębie murów Aureliusza znajduje się budowla, jakiej spodziewać się można w Egipcie, ale nie w środku Półwyspu Apenińskiego. Piramida (Piramide di Caio Cestio) – na wzór tych egipskich – wygląda jakby była sztucznie wklejona w stare, okalające w III wieku naszej ery Rzym, miejskie mury. Pierwsze wrażenie – happening artystyczny w skali makro, ale…
…jest to prawdziwa, pochodząca z 12 roku naszej ery piramida – grobowiec Gajusza Cestiusza (jednego z bardziej znanych rzymskich pretorów i epulonów). Wielka bryła o kształcie ostrosłupa wysokiego na 36 metrów i podstawie o długości 30 metrów jest współcześnie jedną z niekoniecznie najczęściej odwiedzanych atrakcji la citta eterna.
Czy wiecie, że do dnia dzisiejszego w Rzymie stoi obelisk Mussoliniego? Przy wejściu na Stadio Olimpico – na co dzień obleganym przez tifosi piłkarskiego klubu AS Roma – stoi 17,5 metrowy monument z karraryjskiego marmuru z napisem „Mussolini Dux”.
Cały kompleks zwany Foro Italico, poza stadionem olimpijskim
obejmuje siedzibę włoskiego komitetu olimpijskiego
oraz Stadio dei Marmi.
Być może z internetu znacie tę postać… Papież Jan Paweł II miał na Słowacji swojego sobowtóra. To Julius Pilsko – 59-letni performer mieszkający we Włoszech.
Można go spotkać w weekendy przed wieloma rzymskimi atrakcjami. Przypomina nie tylko turystom, ale też Rzymianom postać lubianego przez nich biskupa Rzymu.
RZYM – MIASTO KOTÓW (LA CITTA DEI GATTI)
Ktoś, kto jest w Rzymie, a przy tym jest jeszcze miłośnikiem tych futrzaków nie może sobie odpuścić wizyty w Largo di Torre Argentina. Miejsce w starożytności chyba najbardziej znane ze śmierci Juliusza Cezara – na miejscu dzisiejszych odkryć archeologicznych rozciągał się Teatro di Pompeo. 15. marca 44 roku p.n.e. w tym właśnie miejscu Brutus zadał sztyletem ostatni, śmiertelny cios Cezarowi.
Dzisiaj jest to miejsce, gdzie od lat 90-tych XX wieku, działa wspierane przez magistrat schronisko dla miejskich kotów. Colonia Felina di Torre Argentina – taką nazwę oficjalną nosi ten przybytek zajmuje się opieką, sterylizacją i dokarmianiem swoich futrzastych podopiecznych.
Mają tam swoje legowiska, miski i kuwety. Każdy, kto chce wesprzeć może to zrobić kupując na miejscu kocie gadżety.
Wszystkie dobrze odkarmione, zadowolone i domagające się miziania 🙂
Szalenie mili i zaangażowani wolontariusze pod opieką mają ponad 100 kociaków!
Nie jest jedyna taka kolonia kotów, równie wspaniałą, zwaną Gatti di Piramide znajdziecie przy piramidzie Cestiusza w Ostiense.
RZYMSKIE ULICZKI
Święta w Rzymie to także czas błogiego relaksu pod znakiem spacerów. Pogoda sprzyjała. Lekko opustoszałe uliczki w dzień Bożego Narodzenia służyły kontemplowaniu piękna starych, klimatycznych, romantycznych uliczek i zaułków…
…oraz typowych, włoskich kamienic 🙂
Niestety Rzym świąteczny, to również Rzym „zamknięty” – wiele atrakcji, podobnie jak w Polsce jest nieczynna. Nie dane więc nam było zobaczyć filmowego miasteczka – sławnej Cinecitta. Może następnym razem..?
Jako, że pogoda była przepiękna, drugą część naszego świątecznego wyjazdu postanowiliśmy spędzić w Ostii nad pięknym Il Mar Tirreno (Morze Tyreńskie). Ale o tym i o świątecznych rzymskich niespodziankach już w drugiej części naszej wigilijnej opowieści. Czytaj: http://7mildalej.pl/rzymskie-boze-narodzenie-czesc-ii-ostia/ .
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Pierwszy raz w Romie wypróbowałem inny środek transportu z FCO niż pociąg. Licencjonowane busy wożą chętnych do hoteli, cena – ok. 2-3 EUR niższa niż LEONARDO, a wysiada się przed drzwiami hotelu, a nie tylko na Stazione Termini. Gdyby był ktoś chętny mam namiar na „zaprzyjaźnionego” już kierowcę. Zresztą tzw. naganiaczy-nagabywaczy znajdziecie bez problemu przed automatami biletowymi i wejściem na stację kolejki.
Część rzymskich atrakcji młodzież pochodząca z państw UE, a mająca poniżej 18 lat zwiedza za darmo. Wspaniała idea edukacyjna – oby więcej takich. Część jest dla wszystkich odwiedzających nadal bezpłatna, jak np. Panteon. Ale podobno za Bocca di Verita trzeba już uiścić opłatę 2 EUR.
Zarówno do EUR jaki i do Ostiense dojechać można niebieską linią metra w kierunku „Laurentina” – możliwość zwiedzenia za jednym zamachem.
Komunikacja miejska w Rzymie – ceny biletów poniżej – każdy wybierze coś dla siebie:
Zaczęło się od ucieczki od świąt. Rzym przywitał nas czerwonym dywanem. Na świąteczny pobyt w tym jakże pięknym mieście wybraliśmy hotel La casa di Amy położony przy via Principe Amadeo 85. Dobrze oceniony w googlach, cena adekwatna do założeń więc spróbowaliśmy.
Hotel wybrałem zgodnie z zasadą „bliskości”, a więc: dojazdu z lotniska (stazione Termini), dwóch rzymskich linii metra, w odległości spaceru od licznych atrakcji. Zresztą, to była trzecia w ciągu ostatnich lat wizyta w Romie, więc logistyka była już przetestowana.
Hotel ma teoretycznie przyznane trzy *** według włoskiej klasyfikacji, ale jest to bardziej guesthouse. Recepcja mieści się w typowym front-office, natomiast dostęp do pokoi hotelowych odbywa się poprzez sąsiadującą bramę. Zjawisko typowe dla wielu rzymskich „noclegowni”. Powitano nas bardzo serdecznie, a że byliśmy wcześniej niż rozpoczynała się doba hotelowa, to zaopiekowano się do tego czasu naszymi bagażami. Sam proces check-inu przebiegł szybko i sprawnie.
Pokój czyli La stanza
Wejście do części hotelowej prowadzi przez urokliwy dziedziniec kamienicy, w której mieszczą się również inne hotele i apartamenty.
Winda zawiezie Was na drugie piętro. Pokoje nie mają standardowego wyglądu hotelowej sieciówki, a każdy urządzono z dużą dozą indywidualności.
Część pokoi posiada niewielkie balkony. Łazienki również mają indywidualną aranżację.
W pakiecie otrzymujemy: ręczniki z codzienną wymianą, hotelowe kapcie, codzienne sprzątanie. Każdy pokój zaopatrzono w: lodówkę, wodę mineralną, czajnik z zestawem kawy i herbaty oraz… korkociąg do wina. Rzecz może błaha, ale w takim kraju jak Italia, czasem warto wypić wino w pokoju. Zwłaszcza gdy człowiek pada po całodziennych wędrówkach i już nie ma ochoty na pobliskie knajpy. Zapomniałbym jeszcze – taki drobny powitalny upominek jak… jabłka w pokoju.
Jakby tego było mało, w wigilię, czekała na nas po powrocie do pokoju niespodzianka! Butelka prosecco wraz z tradycyjną, włoską, bożonarodzeniową babką – super!
Taki niewielki, miły gest, a buduje obraz hotelu i co najważniejsze – zapada w pamięć. Gdy ktoś mnie po latach spyta – co takiego było pozytywnego w La Casa di Amy – powiem: wino i ciasto w wigilijny dzień 2018 roku.
Śniadanie czyli La colazione
Hotel to nie tylko miejsce do spania, ale też śniadania, które sobie cenię jako początek dnia. Co ciekawe – w domu często nie mam czasu ich zjeść, ale w trakcie wyjazdu – nie wyobrażam sobie bez nich dnia.
Każdy, kto miał okazję zwiedzać włoskie hotele, wie, że śniadanie niejednokrotnie ogranicza się do bieda-wersji. Po prostu rogalik + wafelek + kawa. Taki już mają swój styl i tradycję. Nie wszędzie zaczyna się dzień od das Wurst jak w Monachium! (czytaj: http://7mildalej.pl/nocleg-w-monachium-hotel-munich-city/).
W La Casa di Amy śniadanie to było królestwo Usmana – bardzo uczynnego chłopaka pochodzącego z Senegalu, a studiującego w Rzymie.
Nie było to może też śniadanie w stylu bałkańskim, gdzie jego obfitość zaspokaja całodzienne zapotrzebowanie na kalorie. Nie tylko turysty, ale też drwala. Tym niemniej było stosunkowo bogate: pieczywo, tosty, do wyboru: 3-4 wędliny, tyleż samo serów. Włoskich serów, pychotka! Warzywa i owoce, płatki i dżemy. Kawa z ekspresu, herbaty do wyboru, 2 rodzaje soków.
Sala śniadaniowa mieściła się w oddzielnej klatce tej samej kamienicy. Była to chyba jedna z niewielu niedogodności w tym bardzo przyjaznym gościom hotelu.
PODSUMOWANIE czyli ALLA FINE…
La Casa di Amy to raczej rodzaj guesthouse’a, czy też aparthotelu. Co go wyróżnia:
+ położenie (blisko stacji Termini oraz dwóch linii metra i rzymskich atrakcji
+ codzienne sprzątanie i czystość (zarówno pokoje, jak też łazienki)
+ obsługa – personel – niezwykle uczynny, uprzejmy i pomocny
+ stosunkowo niezłe śniadania
Co bym poprawił..?
– śniadania (poza tostami) brak ciepłych dań typu jajecznica, itp.
Generalnie gdybym miał ocenić w skali 0-5, to spokojnie można przyznać 4,5. Składają się na to nie tylko powyższe pozytywy, ale również atmosfera i drobne gesty. W momencie wymeldowania usłyszałem, że sympatyczni zarządzający kierują się dewizą: la nostra casa e la vostra casa, czyli: nasz dom jest waszym domem. Nic dodać, nic ująć. Jeśli ktoś chce znaleźć nocleg w Rzymie (a nie oczekuje standardu **** gwiazdek) – nie ma się co zastanawiać! La Casa di Amy wraz z jej gościnnością czeka!
Lengyel, magyar – két jó barát, Együtt harcol s issza borát – Polak, Węgier dwa bratanki i do szabli, i do szklanki. Do Budapesztu pojechaliśmy nie wojować, ale już szklaneczki Egri bikavér odmawiać nie zamierzaliśmy! I do głowy by nam nie przyszło, że z bratankami znad Dunaju, już piątkowej nocy będziemy (częściowo) wypełniać stare przysłowie.
Budapesztu przedstawiać nie trzeba, miasto nie dosyć, że położone blisko Polski, to jeszcze jedno z piękniejszych w Europie. Pełne historii, również tej splecionej naszymi wspólnymi więzami. Polacy ginęli za Węgry, Węgrzy za Polskę. Dwa narody, które nigdy nie dały się stłamsić i ciężko walczyły o swoją niepodległość. Miasto, w którym uruchomiono drugą, najstarszą linię metra. Któż nie zna z pocztówek wiszących nad Dunajem mostów czy też eklektycznego parlamentu, że też o kuchni węgierskiej nie wspomnę.
Zaledwie 1h10m i w piątkowy wieczór lądujemy na lotnisku Ferihegy, dzisiaj noszącym imię Ferenca Liszta. Obsługiwało w 2013 roku, wtedy, gdy zwiedzialiśmy Budapest około 7-8 mln paxów rocznie. Lotnisko „poręczne”, ma dwa stosunkowo niewielkie terminale (2A oraz 2B); szybko można wyjść do „miasta”. Ale żeby dostać się do miasta, to czeka nas podróż. Kupujemy bloczki 10-biletowe, które ówcześnie były chyba najwygodniejszą formą płatności za przejazdy – obowiązują na terenie miasta i można korzystać zarówno z autobusów, tramwajów, jak też prawie najstarszego metra na świecie.
Najpierw pakujemy się do autobusu nr 200E, który spod terminala jedzie do stacji Kobanya Kispest, gdzie należy wsiąść w metro linii nr 3 (niebieska), która jeździ do centrum miasta. I tu spotykamy pierwszy powód wizyty w Budapeszcie…
Film „Kontrolerzy” Nimroda Antala o budapesztańskich kanarach z metra to kultowa pozycja w mojej kinematografii. Dokładnie takich kanarów spotykamy na pierwszej stacji metra – te same ubrania, opaski, sposób zachowania – czuję się jak w matrixie. Zarezerwowaliśmy hotel przy stacji Kálvin tér, co okazało się dobrym wyborem.
Hotel The Three Corners przy Királyi Pál utca spełnił nasze oczekiwania, nie tylko pod względem standardu, ale również pod względem skomunikowania z innymi dzielnicami miasta. Samo położenie hotelu – w dzielnicy Belváros,w pobliżu mostu Mostu Wolności, czyli Szabadság hid – spełniło nasze oczekiwania.
Postanawiamy piątkowy wieczór spędzić w pobliskich knajpkach. Pierwsze zderzenie ze stolicą Węgier jest swoistym szokiem. Nie takie mieliśmy wyobrażenie o śródmieściu lewobrzeżnej części miasta. Peszt kojarzył się nam z węgierskim parlamentem, katedrą św. Stefana, kamienicami z epoki cesarzowej Sisi, a otrzymaliśmy ciemne zaułki i sterty śmieci na każdym kroku.
Widok prawie apokaliptyczny, znany mi może z ulic włoskich miast z okresu strajku sprzątających.
W końcu trafiamy do jednej z niewielkich, wręcz mikroskopijnych knajpek, gdzie słychać tylko język węgierski. Proste, wręcz surowe wnętrze, drewniane ławy i stoły ustawione jak w starym wagonie. Skoro już weszliśmy, to zostajemy – przecież właśnie dla takich chwil człowiek podróżuje! To jest ta inność, która mnie pcha do obcego świata. Kelnerzy nie mówią, ani po angielsku, ani po niemiecku… Skoro jednak: Lengyel, magyar két jó barát.., to zawsze się dogadamy. Konwersacja staje się coraz bardziej płynna z każdą następną butelką wina. Nie spostrzegamy, kiedy salę opuszcza ostatni klient, a my zacieśniamy z kelnerami polsko-węgierską przyjaźń do późnych godzin nocnych. Rozstajemy się około 4-tej nad ranem i jak odnajdujemy hotel, wie tylko mój szósty zmysł.
Jeszcze jedno – w rozmowach wyjaśnia się tajemnica budapesztańskich śmieci. Otóż, okresowo organizowane są wywozy różnego rodzaju niepotrzebnych, starych, zużytych rzeczy. Ubrania, meble i inne pozostałości są odbierane i na taki właśnie weekend trafiliśmy. W niedzielę na ulicach Belvárosu już nie było śladów po tych wystawkach.
Drugi dzień wita nas słońcem i… pysznym śniadaniem w hotelu. Pierwsze kroki kierujemy na Szabadság hid, obecnie: Most Wolności, a wcześniej Most Franciszka Józefa. Podobno jest to najkrótszy z budapesztańskich mostów. Dla mnie wszystkie są podobnej długości.
Na zakończenie jego budowy w roku 1896, cesarz Franciszek Józef wbił ostatni nit – złoty nit. Przetrwał wiele lat, aż w końcu została skradziony, raz i drugi. W końcu go odtworzono, ale w miejscu nieznanym postronnym złodziejom nitów. Most słynie jeszcze z jednego, dość mrocznego faktu. Podobno turule czyli kruko-orły dzierżące w swych szponach cztery mostowe wieże były świadkiem kilkuset samobójstw. Tak, jak turule przywiodły lud Madziarów nad panońską nizinę, tak most przyciąga licznych samobójców…
GÓRA ŚW. GELLERTA
Dla nas most był tylko odcinkiem wyprawy do Budy leżącej na prawym, zachodnim brzegu Dunaju. Pierwsze kroki kierujemy na górującą nieopodal mostu górę św. Gellerta (Gellérthegy).
Wzgórze Gellerta, to 235-metrowe wzniesienie w prawobrzeżnej części Budapesztu. Jak, że jest to przede wszystkim najwyżej położony punkt w centralnej części miasta, to panorama, szczególnie Budy jest przepiękna.
Dzisiejszą nazwę swą góra wzięła od św. Gellerta, którego podobno poganie spuścili z góry do Dunaju w beczce. Niewątpliwie – prekursorzy zorbingu sprzed 11 wieków… Tak, czy inaczej góra Kelem dostała swojego patrona.
Ścieżki na szczyt są dosyć przyjazne, nawet dla niezbyt wytrawnych wędrowców – po prostu jeden wielki trawers. Na szczycie znajdziecie cytadelę. Zbudowana przez Austriaków, jako straszak na niepokornych Madziarów, którzy niejednokrotnie próbowali przeciwstawiać się Habsburgom.
Na szczycie dumnie prezentuje się węgierska Stauta Wolności (Szabadság-szobor). Liczący 40 metrów monument przedstawia kobietę trzymającą nad głową liść palmowy. Do dzisiaj toczą się spory o genezę powstania pomnika. Miał być podobno upamiętnieniem pilota Istvána Horthyego de Nagybánya, który zginął na froncie wschodnim. Nazwisko znane w nowszej historii Węgier – był synem Miklósa Horthyego (profaszystowskiego regenta Węgier w latach 1920-1944).
Po wojnie pomnik zawłaszczyli komuniści – ozdabiając go swoimi symbolami. Zmiany w Europie, w 1989 roku przywróciły statuę Węgrom. Dzięki temu możemy go podziwiać również dzisiaj.
WZGÓRZE ZAMKOWE
Następnie nasze kroki kierujemy w kierunku wzgórza zamkowego, po drodze oczywiście wspinając się uroczymi uliczkami Budy.
Dzielnica Zamkowa jest właśnie tym miejscem, gdzie król Bela IV w XIII wieku wzniósł zamek obronny. Tym samym Buda stała się stolicą Węgier. Budavari Palota, czyli pałac królewski był wielokrotnie przebudowywany, niszczony i odbudowywany. Ma to związek przede wszystkim z jakże burzliwą historią Węgier. Na terenie zamku znajdują się między innymi narodowa galeria sztuki oraz muzeum historii Budapesztu.
Starówka została zniszczona w trakcie wojny podobnie jak warszawska. Dzisiaj zrekonstruowana cieszy oczy mieszkańców i turystów odwiedzających jakże piękne miasto.
Na „frycza”, czyli coś, co na przykład w Czarnogórze nazywają bijeli špricer (o tym czytaj: SMAKI MONTENEGRO) albo Egri można wpaść do przybytku zwanego: PUB SöRöZő KNAJPA. Debreczyńskie kiełbaski, zupa gulaszowa i lokalne piwo też się tam znajdą.
Na starówce jest jeszcze jedna atrakcja warta poświęcenia kilku chwil. Jest nią mianowicie labirynt. W dawnych czasach pieczary wydrążone w skałach przez gorące źródłach służyły jako schronienie dla mieszkańców. Później były wykorzystywane na magazyny, by wreszcie stać się w latach 30-tych XX wieku schronem. Natomiast w trakcie II wojny światowej służyły wielu Budapesztańczyków jako miejsce schronienia nie tylko przed działaniami wojennymi, ale również przed prześladowaniami. Dzisiaj, dla odwiedzających udostępniono około 1,2 km podziemnych korytarzy.
Labirintus podzielony jest tematycznie – poszczególne pieczary przedstawiają wariacje od ich powstania do czasów współczesnych.
Są odcinki poznawcze, są kostiumowe, ale są też mroczne. Część całej trasy przechodzi się w całkowitym mroku; gdy idziesz sam – wrażenia niezapomniane. Niewątpliwie – budapesztańskie must see!
Zaledwie 100 metrów od Labirintusa dzieli Was od jednej z lokalnych perełek architektonicznych – Kościół św. Macieja (Mátyás templom). Dla Węgrów, ten kościół znaczy tyle, co dla nas katedra na Wawelu. Miejsce koronacji wielu węgierskich władców. Sam Matyas Korvin był jednym z najważniejszych węgierskich władców, który dokonał licznych reform i wzmocnił państwo węgierskie, dla którego były to jedne z najlepszych lat. Początkowo próbował zbliżenia z Polską, a z braku takowych możliwości, skierował się przeciwko Polsce. Coóż… jeśli odrzucono jego starania o rękę Jadwigi Jagiellonki nie mogło być inaczej. Tak więc powiedzenie: „Polak, Madziar dwa bratanki…” nie mogło pochodzić z XV wieku. Co ciekawe, jego mentorem był polski biskup – Grzegorz z Sanoka. Przewrotność losu sprawiła natomiast, że po jego śmierci królem Węgier został Władysław Jagiellończyk.
Wytrawny architekt lub historyk sztuki dopatrzy się tam przede wszystkim cech neogotyku, tak popularnego w czasie gdy rekonstruowano tą sakralną budowlę. Pierwotnie miała charakter typowo gotycki, jednakże dziejowe zawieruchy powodowały cykl zwany „zniszczyć-odbudować”. W końcu w XIX wieku nadano świątyni znany nam, dzisiejszy kształt.
W bezpośrednim sąsiedztwie kościoła św. Macieja jest jeszcze jeden z budańskich zabytków – Baszta Rybacka (Halászbástya). Jej styl – kwintesencja neoromanizmu była typowa dla okresu jej budowy, a więc lat 1895-1902. Powstała w miejscu średniowiecznych murów, a swą nazwę zawdzięcza cechowi rybaków, których zadaniem była między innymi obrona tego fragmentu miejskich fortyfikacji. Istnieje też teoria, że w tym miejscu znajdował się targ rybny.
Na wewnętrznym dziedzińcu – pomnik św. Stefana – pierwszego króla Węgier, który władał i jednoczył Węgry praktycznie w tym samym czasie co pierwszy polski król – Bolesław Chrobry. Byli prawie równolatkami – urodzeni ok. 966/967 roku jednoczyli i chrystianizowali swoje kraje. Polska graniczyła wtedy z Węgrami na linii Dunaju.
Z baszty rybackiej rozciąga się przepiękna panorama na Dunaj oraz wschodnią część miasta.
Z zamkowego wzgórza można zjechać w okolice Széchenyi lánchíd czyli mostu łańcuchowego kolejką zwaną Budavari Siklo. Kurs wagonika funicularu trwa kilka minut i kosztował (ceny 2013) około 7 PLN. Dwa kursujące wagoniki stanowią kopie tych, które ówcześnie – w 1870 roku – woziły mieszkańców miasta udających się na wzgórze zamkowe. Wagoniki – jako że jest ich para – noszą imiona: Margit (Małgorzata) oraz Gellert (Gerard).
Most Łańcuchowy – nasza przeprawa na wschodni brzeg Dunaju – został wybudowany w latach 1839-1849 przez Szkota – Adama Clarka. Temu szkockiemu inżynierowi, którego dziełem jest również tunel pod wzgórzem zamkowym, tak spodobało się węgierskie życie, że osiadł w Budapeszcie na stałe. Zmarł tam w 1866 roku.
Jednym z czterech najbardziej znanych budapesztańskich mostów jest Most Elżbiety (Erzsébet híd). Wybudowany w latach 1897-1903. Jego konstrukcja (mostu łańcuchowego) przez kolejne 23 lata dzierżyła palmę pierwszeństwa na najdłuższe przęsło – 290 metrów.
Obecna jego prostą formę zawdzięczamy przebudowie w latach 1960-1964. Pierwotnie pylony i cała konstrukcja były bogato zdobione zgodnie z ówczesna modą.
PARLAMENT WĘGIERSKI
Po stronie pesztańskiej najbardziej okazałą budowlą jest powszechnie znany budynek węgierskiego parlamentu (Országház). Ten symbol, nie tylko Budapesztu, ale też całych Węgier, dumnie wznosi się nad brzegiem Dunaju. Do dzisiaj jest to jeden z największych parlamentów narodowych.
Choć budowany w latach 1885-1904, to już w 1896 roku odbyło się w nim pierwsze posiedzenie węgierskiego parlamentu.
Do budowy zużyto między innymi 40 kilogramów złota, prawie 0,5 miliona kamieni szlachetnych i około 40 milionów cegieł. Powierzchnia użytkowa budynku wynosi 17.000 metrów kwadratowych a wysokość kopuły – 96 metrów. Jest to drugi pod względem wielkości budynek na Węgrzech. W środku znajduje się 691 pomieszczeń , 29 schodów, 13 wind, 27 wejść i 10 podwórzy. Wnętrza są bogato zdobione, a na zewnętrznych ścianach gmachu znajdują się herby dawnych Wielkich Węgier – tyle statystyka.
Budynek robi już wrażenie z drugiego brzegu Dunaju, a co dopiero kiedy można go podziwiać z nadrzecznego bulwaru. Strzelisty, „na bogato” zdobiony neogotyk jest kwintesencją snu o potędze kraju.
Niestety, nie mieliśmy szczęścia – trafiliśmy na dni zamknięte i nie było możliwości obejrzenia gmachu od środka. Następnym razem będzie to obowiązkowy punkt odwiedzin.
TROCHĘ O KOLEI ŻELAZNEJ W MIEŚCIE
Przechadzając się po dzielnicy Lipotvaros udajemy się w kierunku Nyugati Pályaudvar (Dworca Zachodniego). Hrabia Istvan Szechenyi był zapalonym anglofilem, odwiedzając Anglię zapałał miłością do rodzącej się w ówczesnych latach kolei żelaznej. Pierwsza linia kolejowa powstała w Anglii w 1825 roku. Węgrzy 20 lat później, w 1846 roku w miejscu dzisiejszego dworca zachodniego uruchomili pierwszą stację kolei żelaznej. Parowozy kursowały z Pesztu do Vac na 34-kilometrowej trasie, a podróż trwała 50 minut. Dworzec ukończono w 1877 roku i wtedy był to największy dworzec kolejowy w Europie.
Jeśli byliśmy na Nyugati, to postanowiłem udać się również na znany mi z lat młodości Keleti Palyaudvar (Dworzec Wschodni). To właśnie tutaj przyjeżdżały pociągi z Polski. Jest to największy dworzec kolejowy w Budapeszcie. W 1884 roku, w momencie oddania do użytkowania, była to jedna z najnowocześniejszych stacji kolejowych w Europie. Dzisiaj okolice dworca są zaniedbane, nieremontowane od lat kamienice jak również sam dworzec przypominają raczej warszawski dworzec wschodni sprzed jego remontu z okazji EURO 2012.
Skoro jesteśmy już przy kolei żelaznej, to należy wspomnieć o budapesztańskim metrze. Przede wszystkim to drugie najstarsze metro na świecie. Pierwsze londyńskie uruchomiono w 1890 roku; Budapeszt swoją kolej podziemną uruchomił już 6 lat później w 1896 roku. W 2013 roku miasto przecinały 3 linie metra.
Część stacji – 1 linii – zachowało niewiele zmieniony swój charakter przez ostatnie ponad 100 lat. Warto je odwiedzić, a nuż się uda spotkać jednego z „kontrolerów”.
KILKA SŁÓW NA KONIEC
Budapeszt – miasto leżące tak blisko naszych granic, jest niestety często omijane przez naszych rodaków. Stolica Węgier ma przepiękną przeszłość i szalenie bogatą historię, którą do dzisiaj znajdziecie na każdym kroku. W mieście, które było drugą nieoficjalną stolicą Austro-Węgier znajdziecie liczne wpływy szczególnie XIX-wieczne, kiedy to miasto przeżywało swój „złoty wiek”.
Dzisiaj to miasto również zaniedbane, w którym czas jakby zatrzymał się 20 lat wcześniej. Całe kwartały miasta nie prezentują się najlepiej. Budapeszt anno domini 2013, z epoki orbanowskiej, sprawia momentami wręcz dekadenckie wrażenie.
Mimo wszystko, ma cały wręcz arsenał swoich dobrych stron, a wręcz pięknych stron… Doskonała kuchnia – wino, gulasz, zupy. Lokalny węgierski fast-food w stylu langosza, czy zapiekanek – palce lizać!
Ceny niższe niż w Polsce! Często spotkacie fantastycznych ludzi, którzy są pozytywnie nastawieni do Polaków. Miasto idealne zarówno na weekend, jak również na dłuższy wypad, a mogące stanowić bazę wypadową do innych węgierskich perełek.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Z tego co wiem, to w 2017 roku uruchomiono linię autobusową (nr 100E) bezpośrednio łączącą lotnisko z centrum miasta – Deák tér; podróż jest szybka i wygodna, ale koszt 3x większy od starego, wciąż jeszcze istniejącego sposobu.
Podróż autobusem 200E do stacji metra trwa około 20-25 minut; ze stacji Kobanya Kispest do Kálvin tér metro jedzie 15 minut. Możliwe jest więc, przy odrobinie szczęścia, osiągnąć centrum Budapesztu w 40-50 minut.
Hotel The Three Corners przy Királyi Pál utca 12 położony jest 3 minuty spacerem od stacji metra linii 3 oraz linii 4; blisko jest również do innych miejskich atrakcji. Hotel ma standard *** i jest na googlach oceniany na 4,2. Co zapamiętałem: czystość, miła obsługa, przyzwoite śniadania. Co było „-„..? Płatna nawet woda w pokoju, kiepsko działające wi-fi. Ogólne wrażenie – OK – dałbym 4/5.
Labirynt (Labirintus) znajdziecie przy Úri utca 9; cena ok. 1.000 HUF (2013). Można zwiedzać z przewodnikiem, ale można też indywidualnie.
Uwaga – wejście do Kościoła św. Macieja oraz Baszty Rybackiej – płatne.
Do roku 2019 w Budapeszcie przybyła jedna linia metra – uruchomiona w 2014 roku. Obecny system składa się 4 linii. Więcej: http://www.bkv.hu
Rzym… wieczne miasto. Starożytna potęga – miał przetrwać wieki, być niezniszczalnym. Dzisiaj, ponad 2000 lat później, nadal zachwyca swoim pięknem, zabytkami, historią. To miasto ma w sobie niecodzienny dar przyciągania nie tylko turystów, ale też artystów. Iluż to pisarzy, poetów – nie tylko włoskich – portretowało go w swoich dziełach… Iluż reżyserów umieściło akcję swoich filmów w tym jakże fotogenicznym mieście… Scena z „La dolce vita” Felliniego, gdy Marcello Mastroiani wraz z Anitą Ekberg zażywają nocnej kąpieli w Fontannie di Trevi… „Rzymskie wakacje” – gdy Gregory Peck sunie skuterem przez miasto, albo Woody Allen kręcąc „Zakochanych w Rzymie”. Nie wspomnę o Julii Roberts zwiedzającej włoskie w knajpki w „Jedz, Módl się, Kochaj”. Taka właśnie jest Roma – miejsce, gdzie te trzy słowa nabierają swojego pełnego znaczenia.
Tutte le strade portiamo a Roma. Jeśli „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”, to nie mogło nas tam zabraknąć. Dla mnie, dodatkowo, był to powrót do młodych lat. W Italii w latach 90-tych XX wieku spędziłem dużo czasu. Później sporadycznie odwiedzałem ten kraj, ale Włochy mają ten klimat, który sprawia, że czuję się tam jak w domu. HWDP – historia, wino, dania (kuchni), plenery.
Allora, andiamo a Roma! Zima może nie jest najdogodniejszym okresem na podróż do tego miasta, ale lepsze +15ºC, niż -15ºC, a tak było właśnie w 2010 roku. Rzym przywitał przelotnym opadami i tak było przez cały weekend. Szybki pociąg z FCO zawiózł nas do centrum miasta na Stazione Termini przy Piazza dei Cinquecento.
Stazione Termini, to na ogół miejsce, gdzie wiele osób rozpoczyna swoją przygodę z Rzymem. Docierają tutaj pociągi zarówno z FCO, jak też CIA. Nic dziwnego. Jest to centralny punkt miasta. Poza stacją kolejową, znajdziecie też dworzec autobusowy oraz stację metra, gdzie krzyżują się dwie główne linie podziemnej kolejki („A” oraz „B”).
Z punktu widzenia zwiedzania Rzymu mogę polecić wybór hotelu właśnie w okolicach stacji Termini. Takie rozwiązanie ma same zalety.
Komunikacja – stąd dojedziecie do praktycznie wszystkich dzielnic stolicy Włoch. Stąd dojedziecie na szybko na oba lotniska – Fiumicino, a także Ciampino. Geografia Rzymu sprawia, że najpiękniejsze zabytki zlokalizowane są właśnie w centrum – większość dostępnych per pedes.
Całe śródmieście Rzymu to kwartały kamienic w stylu secesji, renesansu, baroku oddzielone wąskimi uliczkami. Zabytki starożytnego cesarstwa rzymskiego mieszają się modernistyczną architekturą XX-wiecznych projektantów.
Zaczynamy standardowo od pobliskich terenów – wizyta w Colosseo. W końcu zostało uznane za jeden z siedmiu nowych cudów świata. Z Piazza dei Cinquecento podróż metrem – raptem dwa przystanki – trwa około 5 minut. Ruiny Koloseum są jedną z najważniejszych starożytnych budowli. Amfiteatr Flawiuszów, bo właśnie tak nazywano w czasach cesarstwa budowę wybudowano w latach 70-80-tych n.e.
Pierwotnie służyło oczywiście za arenę ówczesnych igrzysk – aż do roku 528 n.e. Później, wewnątrz budowli urządzono kościół i cmentarz. W swojej historii koloseum pełniło również rolę twierdzy oraz kamieniołomu (!). Od XVIII wieku, w święta wielkanocne, papież przewodniczy drodze krzyżowej.
Do dzisiaj toczą się spory, czy miejsce to rzeczywiście było kaźnią dla chrześcijan. Faktem jest, że urządzano tam walki gladiatorów, pomiędzy którymi urządzano egzekucje skazańców. Nihil novi – ta krwawa tradycja ciągnęła się przez następne wieki. Zmieniały się tylko miejsca (na ogół rynek miasta) i formy (szkoda wymieniać).
Ciekawostką jest natomiast sposób budowy w taki sposób, aby goście mogli opuścić amfiteatr w ciągu jak najkrótszego czasu. Układ wyjść – według zapisów mówi o 5-6 minutach – ale wydaje się to nierealne. Mimo wszystko, chapeau bas przed budowniczymi sprzed dwóch tysięcy lat. Na systemie „ewakuacyjnym” architekci stadionów wzorują się do czasów współczesnych.
Z Colosseo wiąże się też jedna z przepowiedni. W VII wieku jeden z mnichów o imieniu Beda powiedział: „Jeśli upadnie koloseum, upadnie Rzym, jeśli upadnie Rzym, upadnie świat.” Tak więc pilnujmy koloseum, bo nigdy nie wiadomo, czy to nie były prorocze słowa.
Przy samym koloseum znaleźć można Łuk Konstantyna Wielkiego (Arco di Costantino). Wybudowany około 30 lat później dla uczczenia dekady panowania cesarza. Jest to jeden z trzech zachowanych do czasów współczesnych łuków triumfalnych na terenie Rzymu.
Parę kroków na zachód, przy Via Sacra znajdziecie drugi z ocalałym łuków triumfalnych – Łuk Tytusa (Arco di Tito). Zaraz za nim rozpościera się Dom Westalek (Casa delle Westali).
Jeden z najstarszych, powstał ok. roku 80 n.e. Wzniesiono go na pamiątkę zwycięstwa nad Żydami i zdobycia Jerozolimy Co prawda Tytus Flawiusz nie nacieszył się nim zbyt długo, bowiem zmarł w roku 81.
Po północnej stronie Via Sacra warto spojrzeć na pozostałości Świątyni Wenus i Rzymu (Il Tempio di Venere e Roma).
Budowano ją około 15 lat (121-136 n.e.) za panowania cesarza Hadriana. Tego samego, który dał się poznać jako wielki miłośnik i mecenas nauki i sztuki, szczególnie greckiej. Jego działalność można poza Rzymem podziwiać do dzisiaj w stolicy Grecji – Atenach (czytaj: http://7mildalej.pl/ateny-w-grudniu/).
O terenach rozciągających się od Koloseum do Kapitolu można opowiadać godzinami, a zwiedzać całymi dniami. Prawdziwa uczta dla oczu i wyobraźni wielbicieli starożytności. Ilość atrakcji na m2 po prostu powala. Zaczytując się w w latach młodości w „Quo vadis” czy „Ja, Klaudiusz” albo „Klaudiusz i Messalina” wracają w wyobraźni sceny i miejsca z tych powieści.
Chwilowo kończymy spacer po starożytności i metrem, najpierw linią „B” spod Colosseo, a później (z przesiadką na wspomnianej już Stazione Termini) linią „A” przenosimy się do najmniejszego państwa świata – Città del Vaticano.
Jedyne na świecie państwo-miasto jest teokracją – siedzibą papieży. Watykan to najmniejsze na świecie państwo zarówno pod względem powierzchni (0,44 km2), jak też ludności (<1.000 obywateli).
Nie pozostało nam nic innego jak przekroczyć granicę, czy też… bramy Watykanu. Ta poniżej, istniejąca od 1563 roku, zwie się Porta Angelica
Państwo watykańskie, jest stosunkowo młode. Powstało na mocy porozumienia pomiędzy ówczesnym papieżem – Piusem XI, a przywódcą i faszystowskim premierem Włoch – Benitto Mussolinim. W 1929 roku podpisali oni traktaty laterańskie, które dały Watykanowi pełną suwerenność. Pierwotnie, począwszy od IV wieku siedzibą papieży był Lateran w południowej części Rzymu. Na wzgórze watykańske – bo od nazwy wzgórza na lewy brzegu Tybru wzięło nazwę Państwo Kościelne – hierarchowie przeprowadzili się w roku 1377. Później, w roku 1870, przyłączono Watykan do Rzymu i taki stan rzeczy trwał aż do 1929 roku.
Otoczony murami Watykan, to olbrzymi zespół sakralno-pałacowo-ogrodowy. Z zabytków najbardziej znana jest Bazylika św. Piotra (Basilica di San Pietro). Budowano ją przez 120 lat (1506-1626) na miejscu pochówku św. Piotra – apostoła i domniemanego pierwszego papieża. Bazylika św. Piotra, to drugi pod względem powierzchni kościół na świecie (ponad 23.000 m2).
Obok niej znajduje się Kaplica Sykstyńska (Capella Sistina) wzniesiona w II połowie XV wieku przez papieża Sykstusa IV. W środku odnajdziecie jedne z najpiękniejszych fresków sakralnych. Pierwszy to Sąd Ostateczny, drugi natomiast to sklepienie składające się – oba namalowane przez Michała Anioła.
Centralnym punktem na Piazza San Pietro (Plac św. Piotra) jest Obelisk Watykański (Obelisko Vaticano).
Jedna z ciekawostek historycznych – obelisk ten został ustawiony w 37 roku n.e. przez Kaligulę. Ten z kolei przywiózł go ze starożytnego Egiptu, gdzie najpierw służył jako obelisk jednego z faraonów – Amenemhata II żyjącego w końcówce II tysiąclecia p.n.e.
Zwiedzamy jeszcze Ogrody Watykańskie (Giardini di Waticano) i powoli wracamy do świeckiej Romy. Przez Ponte Wittorio Emanuele II wracamy na lewy brzeg Tybru (Tevere). Z Watykanu na Plac Hiszpański jest nie więcej niż 30 minut spacerem wśród pięknej rzymskiej scenerii knajpek, uliczek, i kamieniczek. (Una rima italiana.)jí
Schody Hiszpańskie, których prawdziwa nazwa brzmi: Scalinata di Trinita dei Monti (od nawy kościoła na ich szczycie) zostały wybudowane w latach 1723-1725. Żeby było ciekawiej – zostały ufundowane przez rząd… francuski, a nazwa wzięła się od leżącej ówcześnie ambasady hiszpańskiej. Żeby było jeszcze ciekawiej – przy Placu Hiszpańskim miała swoją siedzibę – przez ponad 100 lat, aż do 1795 roku polska ambasada. Ot, takie intereuropejskie multi-kulti.
Fontanna u podnóża schodów przy Piazza di Spagna to Fontanna della Barcaccia – jedna z wielu rzymskich fontann. Jest starsza niż Schody Hiszpańskie – powstała w 1623 roku na pamiątkę powodzi, gdy – w 1598 roku – wody Tybru wyrzuciły w tym miejscu łódkę (barca po włosku).
Niecały kilometr dalej znajduje się jedna największych atrakcji miasta – nie tylko filmowa – Fontanna di Trevi. Legenda jej powstania wiąże się dziewicą o imieniu Trevia, która w miejscu fontanny odnalazła źródło wody. Inicjatorem jej budowy w istniejącym kształcie był… papież – Klemens XII. Ten XVIII-wieczny zabytek jest obecnie jednym z najczęściej odwiedzanych zabytków Rzymu.
Rozsławiona przez kąpiel Anity Ekberg i Marcello Mastroianiego w „La dolce vita”, stała się miejscem pielgrzymek turystów. Ponoć wystarczy wrzucić monetę, aby wrócić do la citta eternà…
Spacerujemy uroczymi uliczkami i udajemy się w kierunku Kwirynału.
Przed Placem Weneckim odwiedzamy znajdujące się tuż obok muzeum figur woskowych (Museo delle Cere di Roma) oraz starożytne Forum Trajana (Foro Traiano).
Największe oraz najpóźniej zbudowane (w latach 108 – 113 n.e.) w starożytnym Rzymie.
Przy Placu Weneckim zwieńczeniem forum jest kolumna Trajana – zbudowana w 113 roku n.e. na pamiątkę zwycięstwa cesarza nad Dakami.
Ten, tak bogaty w historię, dzień kończymy na Placu Weneckim (Piazza Venezia). Najbardziej okazałą budowlą jest oczywiście Ołtarz Ojczyzny (Altare della Patria) zwany po prostu Vittoriano. To chyba najważniejsza dla nowożytnych Włoch budowla. Pierwotnie miał być pomnikiem króla Wiktora Emanuela II, który zjednoczył w II połowie XIX wieku ziemie włoskie. Później – w roku 1921 – pomnik stał się również Grobem Nieznanego Żołnierza. Mimo wszystko jest to współcześnie budowla, która jednoczy Włochów.
Budowa rozpoczęła się w 1885 roku, ostatecznie zakończono wiele lat później – w 1935 roku.
Roma… La citta eternà. Przepiękne miasto, które każdy odwiedzi prędzej czy później. To miasto to historia, zarówno ta starożytna, jak też nowożytna. To miejsce, gdzie zaspokoją swoje gusta nie tylko miłośnicy historii, ale też smakosze tak wspaniałej kuchni, jaką jest kuchnia włoska. O ile dzień spędzony w tym mieście to uczta dla mózgu, to wieczór pozostaje niezaprzeczalną ucztą dla podniebienia, a noc staje się czasem spontanicznej zabawy. Odkryliśmy klimatyczne knajpki, zwłaszcza te niewielkie, położone na uboczu od utartych, turystycznych szlaków. Kuchnia jakiej spróbowaliśmy oraz wino pochodzące nierzadko z własnych piwniczek, były cudownym przeżyciem kulinarnym.
Rzym to miasto wieczne..? Tak…, bo wiecznie chce się człowiekowi znaleźć się tam kolejny i kolejny raz.
INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Lotnisko FCO jest największym portem lotniczym Włoch i jednym z największych w Europie. W roku 2010, byliśmy jednymi z ponad 37 milionów paxów, którzy przewinęli się przez ten l’aeroporto. Dla porównania – wszystkie porty lotnicze w Polsce – 7 lat później (2017) – obsłużyły ok. 39 mln pasażerów.
Na trasie lotnisko Fiumicino (FCO) – Stazione Termini kursuje pociągi podmiejskie oraz expresowe. Podróż trwa około 30-35 minut. Odjazdy mniej więcej co 15-20 minut.
Koloseum odwiedza nawet 30.000 tysięcy turystów dziennie – kolejek nie da się uniknąć. Wybierając się tam, pamiętajmy, aby zarezerwować więcej czasu.
Co jest fantastyczne w Rzymie, to fakt, że nie ma tam praktycznie żadnych stref biletowych (przynajmniej na obszarze, który na ogół odwiedzamy). Te, które są zaczynają się daleko za miastem.
Przez Watykan przewija się około 50.000.000 zwiedzających rocznie – przygotujcie się na kolejki do każdej „atrakcji”. Prędzej czy później – wejdziecie, ale swoje w kolejkach odstać trzeba.
Kąpiel w fontannie di Trevi jest zakazana – kary sięgają kilku tysięcy euro; wrzucane monety idą na szczytny cel – rewitalizację rzymskich zabytków.
Do Schodów hiszpańskich oraz fontanny di Trevi dojedzie metrem linii „A” wysiadając odpowiednio na stacjach „Spagna” oraz „Barberini – Fontanna di Trevi”. Polecam jednak spacer.
Będąc na Piazza Venezia proponuje udać się na Terrazza delle Quadrighe – taras znajdujący się na Vittoriano. Widok z wysokości ponad 80 metrów – bezcenny.